VII. cz. 2

ha! wyrobiłam się, haha!

Faerie Tree to ładny, biały budynek z ciemnym dachem; sprawia wrażenie przytulnego przybytku. W środku znajduje się parę osób, pewnie wieczorem zbierze się większa ilość. Teraz jedna osoba samotnie popija alkohol, inna czyta książkę w rogu, jakaś rodzina je wspólny obiad.

Zajmują wolny stolik przy oknie, skąd mają widok na główną uliczkę wioski.

— Renny jestem, co podać? — pyta dziewczyna o długich, rudych włosach zaplecionych w warkocz. Jej akcent różni się od tego sołtysa, brzmi irlandzko.

— Piwo kremowe? — pyta Fred, spoglądając po ich twarzach. Wszyscy kiwają głową. — To będzie pięć piw kremowych.

Harry'emu to obojętne, puszcza mimo uszy rozmowę z kelnerką, to jak Fred ją podrywa. Przypatruje się psu, który biega w tę i we wtę po drodze. Potem się orientuje, że dziecko rzuca mu patyk. Wyjmuje Franię i sadza ją na parapecie, by też mogła obserwować. Kotka kładzie łapkę na szybie i warczy cichutko. Harry parska śmiechem.

Gdy Renny przynosi ich zamówienie, Fred nachyla się w jej stronę. Kobieta od razu się krzywi, odchyla nieznaczenie głowę, myśląc pewnie, że czeka ją kolejna mizerna próba flirtu.

— Powiedz Renny, co wiesz o tej hordzie zombie?

Czarownica patrzy po nich, po miotłach, a jej szare oczy rozszerzają się ze zrozumienia.

— Ach, przybyliście się ich pozbyć? Mogę wam zaproponować potrawkę z baraniny na nasz koszt. Długo czekaliśmy na pomoc — wyjaśnia.

— Nikt inny nie przybył?

— Byli ci z Ministerstwa. Zobaczyli jak wielka to horda i uciekli. Dlatego napisaliśmy też do Śmierciożerców. Oni się znają — dodaje.

— My też się znamy. — Szczerzy się Fred.

— To się okaże — sceptycznie stwierdza Renny, taksując go spojrzeniem.

W tym momencie drzwi się otwierają i do środka wchodzą trzy osoby. Jedna z nich jest wysoką dziewczyną o krótkich włosach i wygolonym boku, który zdobią tatuaże ptaków siedzących na gałęziach. Czarne linie poruszają się za pomocą magii, dzięki czemu jedna z sikorek stroszy piórka. Drugi z nich to ciemnoskóry chłopak, jeszcze wyższy, tak wysoki, że musi się schylić, by nie uderzyć głową o belki podtrzymujące sufit. Po środku idzie trzeci z nich: blondyn o bladej twarzy i skwaszonej minie. Jest najniższy z nich wszystkich. Harry uznaje to za niesamowicie zabawny widok, ale potem dochodzi do niego, że on prawdopodobnie jest tego samego wzrostu co blondyn (jeśli nie ciut niższy) i jego dobry nastrój pryska.

— Kurwa — mówi Fred, obserwując trójkę czarodziejów ubranych na czarno, którzy siadają przy barze. — Śmierciożercy.

— Naprawdę? — Renny się rozpromienia, wychyla się, by lepiej na nich spojrzeć. Wystawia przy tym kącik języka. — Wyglądają potężnie. Myślicie, że to prawda?

— Co?

— Że eksperymentują na zombie i tworzą z nich bronie? Że zabijają zombie za pomocą innych zombie? Ponoć zawsze jakiś się za nimi wlecze w łańcuchach.

Harry przestaje przyglądać się Frani która bawi się z własnym odbiciem w oknie i skupia wzrok na kelnerce.

— Bronie z zombie?

Renny gorliwie kiwa głową.

— Szalona koncepcja, prawda? Ale na własne uszy tak słyszałam! — Ryzykuje, rzucając szybkie spojrzenie na nowo przybyłych, którzy dyskutują o czymś żywo. — Wyglądają na takich.

— To gdzie schowali te bronie z zombie? — pyta Ginny.

Renny lekko się rumieni.

— Nie mówię, że to prawda. Mówię, że tak słyszałam. — Pod wpływem emocji jej akcent się wyostrza.

— Chciałbym zobaczyć, jakie to bronie, jak z nich korzystają...

Harry podpiera się ręką, a oczami wyobraźni widzi miecz naszpikowany jadem zombie. Tylko wtedy działałoby to tylko na ludzi. Ale kto wie? Może taki jest cel śmierciożerców?

— Ale — Renny ścisza głos — jeśli serio chcecie wiedzieć coś podejrzanego o tej hordzie, to zombie, które znajdowaliśmy wewnątrz muru, to zawsze były dzieci.

Gdy kobieta odchodzi, piątka czarodziejów spogląda po sobie.

— Dzieci? — Blada Ginny uciska nasadę nosa dwoma palcami.

George wzrusza ramionami.

— Co za różnica?

Siostra rzuca mu oburzone spojrzenie.

— Nawet tak nie żartuj.

— Przecież i tak są martwe.

— Fakt — zauważa Harry.

— Jeden normalny. — George klepie go w podzięce po ramieniu. Harry krzywi się na niespodziewany kontakt.

— Dobra — stwierdza Fred, kładąc obie ręce na blat stołu. — Kończmy piwo i trzeba ruszyć. Myślę, że najlepiej będzie się rozdzielić i po prostu przepytać ludzi. Rzeczy zostawimy w pokoju, a potem się tu spotkamy, znaczy pod wieczór, aby wszystko obgadać i zebrać informacje do kupy.

— A jutro możemy iść na ten cmentarz i zobaczyć jak wygląda ta cała horda.

Harry upiera się, by iść samemu. W końcu jest ich nieparzyście, więc ktoś i tak musiałby być sam, więc równie dobrze może to być on; przecież ma Franię do towarzystwa. Udaje się na mury, a raczej w ich pobliże. Ściąga Franię z ramienia i stawia na ziemi, więc kotka drepcze za nim, ciekawsko rozglądając się na boki i poznając otoczenie.

Mury, choć niewysokie, są jednak masywne, przez co robią wrażenie. Do tego wielkie żelazne bramy oraz strażnicy na górze wyposażeni w pistolety. Harry wspina się po schodach przy wieżyczce strażniczej.

Na górze wieje trochę mocniej, ale to nie przeszkadza dwóm czarodziejom w graniu w szachy. Siedzą skuleni przy ogniu i alkoholu, śmiejąc się i żartując. Zainteresowany Harry podchodzi bliżej, akurat na czas, by zobaczyć jak koń skacze i roztrzaskuje czarnego piona.

— C-co? Jak?

Jeden ze strażników uśmiecha się do niego szeroko.

— Pierwszy raz widzisz czarodziejskie szachy?

Harry kiwa głową.

— Za młody jesteś, by pamiętać — wzdycha drugi. — Kiedyś każdy w takie grał. Jak byliśmy w Hogwarcie, należeliśmy nawet do klubu. Graliśmy w każdą sobotę.

— Byłem przewodniczącym.

— Ale to ja zawsze wygrywałem — dodaje kąśliwie jego rozmówca.

— Chcesz się przyłączyć?

Harry więc siada na trzecim krześle, a mężczyźni uczą go grać.

— Jesteś z Zakonu, Ministerstwa czy od tych skutecznych?

— Z Zakonu Feniksa — odpowiada, taksując spojrzeniem planszę. Jeśli udałoby mu się odblokować wieżę... byłby mat. Tylko aby to zrobić, musiałby poświęcić piona, który to nie ma ochoty na poświęcenie i uparcie odmawia ruchu. Harry nie jest przyzwyczajony, że figury mają coś w rodzaju świadomości, ciężko mu zapanować nad swoją małą armią.

— Źle się dzieje, źle się dzieje — wzdycha Ian McKay.

Frania stwierdza, że ma dość zwiedzania, więc wskakuje na kolana Harry'ego i układa się wygodnie.

— Jak to się zaczęło?

— Najpierw pojawiła się horda. Ostrożnie ją obserwowaliśmy — zaczyna mówić Harris Crosby. — Zachowywali się dziwnie, to pierwsze na co zwrócili uwagę nasi zwiadowcy. Stali rozproszeni wśród grobów. I tyle.

— Białoocy? — upewnia się Harry, któremu wreszcie udaje się przekonać piona do ruchu.

Ian od razu go zbija hetmanem.

— Tyle dobrze — wzdycha Harris. — Ale nie atakowali nas ani nic. Wysłaliśmy wiadomości o pomoc i zaczęły się morderstwa. Pierwszy był młody Brian, syn Masona Fergusona. Mugol, ale jego najstarsza córka poślubiła Thomasa MacNeilla, który to wywodzi się z tych MacNeillów, którzy to specjalizowali się w wyrobie kociołków. Porządna rodzina.

Harry marszczy brwi; nie przewidział tego, że teraz na drodze do króla będzie miał hetmana. Niewiele myśląc go zbija.

— A więc młody Brian zaginął. Tak to najpierw było — kontynuuje historię Harris. — Jego rodzina go szukała, ba, całe Aberfoyle go szukało. Aż wreszcie został zauważony. Siedział w uliczce. Jego oczy już były białe, skóra blada... Pozbyto się go na miejscu. A potem regularnie zaczęły pojawiać się następne.

Harry w tym czasie traci wieżę.

— Sprawdzono cały mur, nie było żadnych wyrw, nie wiemy jak to paskudztwo się tu przedostało. Czy to dzieci może wychodziły na zewnątrz? Mają czasami głupie pomysły.

— A co jeśli... — głośno myśli Harry — ten zombie, co ich przemienia cały czas jest wewnątrz? Ukrywa się?

Harris wzdryga się, Ian bije gońca Harry'ego, którzy upada dramatycznie, przeciągając nieuniknioną śmierć.

— Niemożliwe — od razu oponuje Harris. — Jak?

— Przecież zombie nie myślą, nie są w stanie rozgrywać nas tak jak my teraz szachy. Wiesz co by było, gdyby mogły? Zagłada ludzkości, ot co.

— Nawet tak nie mów. Aż człowiek ma dreszcze. Zresztą... zombie nie mogą powstrzymać się od atakowania. Gdyby faktycznie jakiś tu był... Mielibyśmy jatkę, a nie spokojną partię szachów. ]

Po przegranych dwóch rozgrywkach, Harry żegna się ze strażnikami, zabiera Franię i wraca do Faerie Tree. W środku nie ma już śmierciożerców. Renny informuje go, że inni już są, Harry prosi więc ją tylko o jedzenie dla kota, po czym udaje się na górę.

Wszyscy już śpią, Ron nawet chrapie. Harry więc bierze prysznic, karmi Franię i też kładzie się na wolnym łóżku. Jest tak zmęczony, że zasypia, gdy tylko zamyka oczy. Z kotką leżącą na jego piersi, która jakby ogrzewała jego serce.

Może dlatego właśnie we śnie znajduje się w nieznajomej sypialni. W oczy rzuca się czarna pościel na łóżku zajmującym większą część pomieszczenia oraz biurko, za którym siedzi mężczyzna. Harry widzi tylko jego plecy, pochyloną głowę, gdy coś skrobie, ale od razu rozpoznaje, kogo ma przed sobą.

— Tom! — Jego słowo to ni okrzyk, ni szept. Coś więcej niż zwykłe zawołanie imienia ukochanego.

Widzi jak mięśnie mężczyzny sztywnieją, jak nieruchomieje, nasłuchując. Chwila, a potem zrywa się i odwraca. Harry robi krok w tył. Automatycznie, nie myśląc o tym, co robi. A to dlatego że nie spodziewał się zobaczyć oczu czerwonych jak krew. Takich, które przywodzą na myśl zombie.

Przełyka ślinę, wyciąga drżącą rękę.

— Harry...

W paru krokach Tom jest przy nim. Obejmuje jego twarz obiema dłońmi, nie przestaje jej gładzić, jakby nie mógł uwierzyć, że tu jest.

— Zadziałało. Żyjesz. — Jego wzrok wędruje po twarzy, palce sprawdzają każdy zakamarek skóry; jej miękkość, sprężystość, delikatność.

— Oczywiście — odpowiada Harry. — Ale co zadziałało?

— Sen — szepcze Tom i śmieje się.

Harry przymyka oczy, skupiając się na dotyku, zimnych, ale tak znajomych dłoniach. Próbuje przegonić niechciane łzy.

— Tyle cię szukałem! — mówi, zarzucając ręce na szyję Riddle'a, wtulając się. Czuje ręce, które obejmują go równie mocno. — Nawet nie wiesz jak tęskniłem. Byłem sam! — Teraz łzy już zaczynają spływać.

— Przepraszam, to moja wina. — Wykonuje uspokajające, okrężne ruchy. — Tylko i wyłącznie moja wina.

— Gdzie jesteś?

— Gdzie ja jestem? Gdzie ty jesteś! To ty zniknąłeś — zarzuca Tom, choć w jego tonie głosu nie ma nic oskarżającego.

Zachowuje się wręcz jak nie on, nie ma tych ostrych krawędzi, o które uwielbiał ranić się Harry. Strach mrozi mu serce. Wyplątuje się z objęć. Robi krok do tyłu. Spogląda na twarz ukochanego — taką samą, ale jednocześnie starszą, twardszą, zmęczoną. I na przerażająco piękne czerwone oczy.

— To sen. To się nie dzieje naprawdę — uświadamia sobie.

— Właśnie nie. A raczej tak. Myślałem długo nad odpowiednimi runami i wreszcie się udało...

— Nie jesteś moim Tomem. — Harry ma ochotę uciec w bezpieczne miejsce. — To sen. Koszmar.

— Koszmar? — Tom przekrzywia głowę.

Kiwa głowę, czując czyjś oddech na karku; zimny i obrzydliwy. Wzdryga się.

— Tak. Bo zaraz zmienisz się w zombie, a to będzie oznaczało, że nie żyjesz. Czy istnieje coś straszniejszego? — Śmieje się przez łzy.

— Och, Harry... Nie mamy teraz czasu na sentymenty. Potrzebuję od ciebie jednej ważnej informacji, skup się, Harry: gdzie jesteś?

— Gdzie? — Marszczy brwi zdziwiony pytaniem, bo przecież odpowiedź jest oczywista.— W Aberfoyle.

Tom uśmiecha się w przedziwny sposób, tak jak uśmiecha się do dziecka, które właśnie bezbłędnie wykonało polecenie rodzica. Samo porównanie powoduje, że sytuacja staje się dla Harry'ego jeszcze bardziej surrealistyczna: w końcu Tom nie cierpi dzieci.

— Aberfoyle... — mruczy do siebie, a potem spogląda na Harry'ego błyszczącymi z ekscytacji oczami. — Idę do ciebie. Czekaj tam na mnie i się nie ruszaj.

Zanim Harry zdąży coś odpowiedzieć, obraz rozmywa się. Ktoś potrząsa go za ramię.

— ...rry! Harry, pobudka! Śniadanie, a potem czeka nas dużo pracy.

Na dole każdy dzieli się swoimi informacjami (nie ma ich za wiele), a potem udają się za mur, by sprawdzić hordę. Dla bezpieczeństwa lecą miotłami.

Harry zapomina o szczegółach snu. Wie, że śnił mu się Tom i tuli to uczucie bezpieczeństwa, jakie dał mu sen, do piersi, próbując podnieść się na duchu w ten mroźny styczniowy poranek.

Kościół znajduje się w lesie, a cmentarz jeszcze głębiej wśród drzew. Nie schodzą z mioteł, ostrożnie podlatują, próbując zorientować się w sytuacji. Od razu słychać charczenie, więc wymieniają ze sobą ponure spojrzenia, że trzeba będzie mierzyć się z czerwonookimi. Jednak nie wszystkie są czerwone, zdecydowana większość to białe, czyli te najbardziej pospolite.

Harry ukrywa się na drzewie, które ma jeszcze parę starych, zbrązowiałych liści. Odchyla gałąź, by przyjrzeć się lepiej. Zombie stoją w przypadkowych miejscach, niektórzy w jakichś bardziej zbitych grupach, inni samotnie. Niektórzy gapią się w niebo z otwartymi szczękami, ukazując gnijące wnętrze gardeł. Zapach sprawia, że trudno oddychać. Harry nie pamięta aby kiedykolwiek widział tak duże nagromadzenie umarlaków.

— Jak myślicie, ile ich tam jest?

— W chuj dużo — odpowiada Ron, wykrzywiając usta.

Harry parska cichym śmiechem.

— Naliczyłam czterdziestu — stwierdza Ginny. — W tym z pięciu czerwonookich.

Harry spogląda na nią zaskoczony, strażnicy nic nie wspominali, że w hordzie są czerwonoocy.

— Aż pięciu? — martwi się Fred.

— Trochę dziwne, nie? — George mruży oczy przyglądając się jak jeden zombie zaczyna powoli iść, powłócząc nogami. — Czasami czerwone lubią przewodniczyć białym. Mają jakąś radę pięciu czy co?

Harry ma ochotę się zaśmiać, ale zanim zdąży to zrobić, dochodzi do niego pewna myśl, która odbiera całą wesołość.

— A jeśli czerwoni to generałowie dywizji? Pod rozkazami króla? — Przed oczami ma obraz z nocy, podczas której zginęli jego rodzice: pochylającego się zielonookiego, wypływający zielonkawy śluz z jego oka, w które wbił nóż.

— Gdyby była tu Hermiona, upomniałaby cię, że dywizja zawiera w sobie minimum pięć tysięcy żołnierzy.

— I bardzo dobrze, że nie ma tu Hermiony — stwierdza Fred.

— A jeszcze lepiej, że jest ich czterdziestu a nie jebane pięć tysięcy — kwituje George.

— Też prawda. — Brat klepie go po ramieniu. Ich miotły są blisko siebie, jak zwykle bliźniacy się nie rozdzielają, jeśli nie jest to konieczne.

Uwaga Harry'ego o zielonookich zostaje przemilczana. Na początku czeka on, aż ktoś poruszy tę kwestię, ale wszyscy zgodnie ignorują jego słowa. Pewnie dlatego że nie wierzą w istnienie zielonookich i nie chcą wykłócać się z Harrym, jednak pomimo tego i tak czuje poirytowanie ich zachowaniem.

Jest przekonany, że to on ma rację. Widział przecież zielonookiego, a w dodatku pierwszy raz napotykają taką dużą hordę, która sprawia wrażenie sformalizowanej (jak na standardy gnijących zombie).

Obrażony milczy przez drogę z powrotem do Aberfoyle. Wie, że gdyby się odezwał, skończyłoby się na krzykach z jego strony (prawdopodobnie obraziłby kogoś matkę, a biorąc pod uwagę, że jego towarzysze mają wspólną, obraziłby ich wszystkich na raz). Zamiast tego postanawia zbadać sprawę na własną rękę.

Zostawia Franię w pokoju i wymyka się po obiedzie, uprzednio pytając Renny, gdzie znajduje się dom ostatnio zaatakowanego dziecka, które zmieniło się w zombie. Gdy już wychodzi, dobiega do niego Ginny.

— Nie możesz iść sam — upomina go.

— Nie potrzebuję niańki — odwarkuje. Ma miecz, ma pistolet, zombie mu nie straszne, nie z takich sytuacji już wychodził cało.

— To dobrze, bo nią nie jestem. To gdzie idziemy?

Harry spogląda kątem oka na Ginny, która przybrała pogodny wyraz twarzy i wydaje się szczerze zainteresowana; pełna energii, by rozwiązać sprawę.

— Dowiedziałem się od Renny, że ostatnią ofiarą był niejaki Jack Shaw, więc chciałem sprawdzić miejsce, w którym znaleziono jego zwłoki.

— Zwłoki? Nie był zombie?

— Chodzące zwłoki — uściśla więc Harry.

Ginny robi dziwną minę. Spogląda w bok, wykrzywiając wargi.

— Co?

— Po prostu... — wzdycha. — Mówisz o tych dzieciach bez jakiegokolwiek szacunku. Bez smutku, bez... empatii.

— Mam płakać? Czy co? Były już martwe, nie jestem ich rodzicem, by wyprawiać im pogrzeb.

Docierają na miejsce. Ginny już się nie odzywa w temacie traktowania zombie, Harry taktownie milczy. Skupia się na oglądaniu schodów, na których ponoć siedział zombie.

Schody te prowadzą w dół i znajdują się z tyłu budynku. Harry staje na palcach, by przyjrzeć się dokładniej. Tak jak myślał, na samym dole znajdują się drzwi. Drewniane, zaryglowane jakimś żelastwem.

— Piwnica? — Ginny zagląda mu przez ramię.

Spogląda na nią kątem oka, poirytowany, że jest od niej niewiele wyższy.

— Tak myślę?

— Wchodzimy?

— Jeszcze się pytasz?

Schodzą, Harry wyciąga miecz, który w pochwie na plecach. Ginny przeładowuje broń.

Drzwi są zamknięte, Harry jednak korzysta ze swojego daru: przymyka oczy, posyła magię, rygiel odskakuje z brzękiem. Zanim wejdą do środka tworzy kulkę światła, Ginny przypatruje się jej z zafascynowaniem.

— Włamujemy się właśnie do czyjegoś domu. — Kobieta przestępuje próg, uważnie rozglądając się na boki, nasłuchując.

W środku panuje cisza. Jest wilgotno i śmierdzi starym budynkiem, który dawno nie był wietrzony. Czuć także ciężki zapach ziemi i czegoś słodszego, bardziej obrzydliwego. Możliwe, że to sterta ziemniaków, które znajdują się w przestrzeni ogrodzonymi drewnianymi belami jak swoistym płotkiem. Bulwy są wręcz połączone siecią kiełków, muszą leżeć tu od dawna.

— Lubię ten dreszczyk. — Szczerzy się do niej.

Światełko krąży wokół nich, oświetlając wszystkie półki pełne pudełek i słoików z przetworami. Apokalipsa zmusiła ludzi do robienia zapasów.

W pewnym momencie docierają do miejsca, które różni się stosunkowo od tego, co widzieli dotychczas. Nie ma tu półek czy starych, niepotrzebnych rzeczy. Odwraca się do Ginny, by powiedzieć jej, że dziwnie widzieć kanapę i wannę w piwnicy, kiedy światełko gaśnie. Blada twarz Ginny znika w mroku. W nozdrza wdziera się zapach zgnilizny. Harry od razu tworzy kolejne światełka. Trzy kulki zaczynają krążyć nad ich głowami.

Dzięki temu Harry zauważa zombie, które przy nich stoi. Mały dzieciak. Wielkie białe oczy. Obwisłe policzki i dolne powieki, sprawiające, że oczy wydają się jeszcze większe i wyłupiaste.

Ginny wpatruje się w niego, drżącymi rękami unosi pistolet. Zombie uśmiecha się, wyciąga rękę.

— Ma...

Harry nie myśli, tnie.

Ostrze jak masło przecina oczy i starą, już lekko twardą, wysuszoną skórę. Odchodzi ona płatami. Trup upada z głuchym odgłosem.

Harry oddycha ciężko. Ginny głośno wciąga powietrze.

— Nie... Nie wiedziałam jak...

— Wszystko okej? Nie ugryzł?

— Nie. — Blada kręci głową, zaciskając usta w linijkę. — Ale na Merlina, Harry! To jeszcze dziecko...

— Ano. — Chwyta włosy trupa i zaczyna go ciągnąć na zewnątrz. Przez drzwi, potem po schodach na górę, by rzucić na środek ulicy. Przechodzień wydaje okrzyk.

— Już martwy! — Uspokajająco unosi dłoń.

Ginny staje obok i wpatruje się w truchło.

— Jest taki...

— Stary — mówi, choć Ginny pewnie miała na myśli co innego. Przypatruje się przegniłej skórze, popękanym, szczerniałym paznokciom. — Myślę, że to nie jest kolejny zaginiony dzieciak. To on gryzł te dzieciaki.

— I ukrywał się w piwnicy?

— To mi właśnie nie pasuje. Dlaczego nie atakował wszystkich? Białooki po prostu rzuciłby się na wszystkich po kolei. One nie potrafią czekać ukryte aż ofiara sama do nich przyjdzie.

— Nie powinny tak potrafić — zgadza się Ginny. — Może lepiej pójdę po resztę i sołtysa. — Z ulgą odwraca wzrok od martwego dziecka.

— Dobry pomysł.

On sam siada obok na murku, nie wypuszczając miecza z dłoni. Opiera go o brukowaną uliczkę i pilnuje. Nad nim zbierają się chmury, zanosi się na śnieżycę.

Gdy tak siedzi, jego myśli wędrują w stronę Toma. Ma wrażenie, że o nim śnił, tylko nie pamięta szczegółów. Może to i dobrze... tęsknota już i tak zbyt rozdziera jego serce.

Z rozmyślań wyrywa go wysoki krzyk. Zaalarmowany unosi głowę. W jego stronę biegnie zapłakana kobieta, która pada na kolana przy martwym zombie. Bierze zgniłe ciało, które rozpada się pod jej dotykiem, i przyciska do ciała, zawodząc głośno.

Harry wstaje i waży w dłoni miecz. Puzzle zaczynają się łączyć w mający sens obrazek.

— To ty go ukrywałaś? — pyta, przystawiając ostrze do odsłoniętej szyi kobiety.

— To ty go zabiłeś? — Jej głos jest cichy, zachrypnięty i niesie ze sobą niebezpieczną intonację. Jak zranione zwierzę, które zaraz zaatakuje.

Wzmacnia uchwyt na mieczu.

— Już i tak był martwy.

— Wcale, że nie! O-o-on... On...! — Łzy spływają ciurkiem po zmęczonej twarzy. — To było dobre dziecko. Grzeczne...

— Nie wiem, nie było mi dane go poznać, ale... powiedz mi: uciekał ci? I łapałaś go po każdym zabójstwie, by z powrotem zamknąć w piwnicy, wiedząc, że i tak się wymknie? A może — przyciska ostrze mocniej, po skórze spływa kropelka krwi — sprowadzałaś do niego ofiary?

Wokół nich zbiera się tłum. Przychodzi też sołtys; cały zdyszany i przejęty.

—Laoghaire! — wykrzykuje z przejęciem. — Moja droga... — Zamiera, gdy zauważa zwłoki dziecka. — Kolejny... — Jego głos drży.

— Raczej pierwszy, sądząc po stopniu rozkładu. Właśnie pytałem panią... Laoghaire, tak? Nie wiem, czy dobrze to wymawiam. W każdym razie podejrzewam, że to ten zombie zabijał dzieci w wiosce.

Po jego słowach nastaje cisza. Colmowi Murrayowi drżą wargi, gdy podchodzi i cicho pyta:

— To prawda?

Gdy mu nie odpowiada, podnosi głos:

— CZY TO PRAWDA, LAOGHAIRE?!

Kobieta wzdryga się, zaczyna rzewnie płakać, dostaje czkawki.

— On... To moje dziecko, Colm! Co miałam zrobić? Porzucić go? M-mojego ukochanego chłopca?

— Więc skazałaś na śmierć dzieci innych? — zimno pyta Harry. Zabiera miecz.

Laoghaire otwiera szeroko niebieskie oczy, jakby właśnie do niej dotarło, co zrobiła.

— Henry chciał po prostu przyjaciela do zabawy! Nie chciał ich skrzywdzić! Byliby jak on... Skoro mnie to spotkało... Wszystkie powinnyśmy mieć takie same dzieci! Nie moja wina, że one swoje zabiły!

Harry czuje gotującą się krew w żyłach. Słowa kobiety działają na niego jak płachta na byka. Podchodzi jeszcze bliżej, przypatruje się naznaczonej zmarszczkami twarzy, na poplątane, ciemne włosy.

— Czyli co? Chcesz mi powiedzieć, że nie żałujesz?

Kobieta przełyka ślinę i spogląda na niego wyzywająco.

— Zrobiłam, co musiałam — cedzi przez zęby. — Każda matka...

Nie kończy, bo Harry tnie mieczem, rozcinając gardło. Krew wypływa z ust, Laoghaire zaczyna się nią dusić. Wykrwawia się nad trupem syna.

— Matka obroniłaby swoje dziecko a nie odbierała dzieci innym — kwituje lodowatym tonem.

Spogląda po tłumie. Sołtys jest czerwony ze wściekłości, ale ludzie nie wydają się nie zgadzać z osądem Harry'ego.

— Coś ty zrobił?

— Swoimi czynami sprawiła, że zginęło prawie dziesięcioro dzieci. Co więc zrobiłem? Wymierzyłem sprawiedliwość.

— Ty...

— Murray! — krzyczy jakaś kobieta z tłumu. — I tak by nie przeżyła. Chyby nie ten o tu, ja zakatrupiłabym ją własnymi rękoma.

— Za to co zrobiła mojemu chłopcu... — odzywa się mężczyzna. — Powinna była więcej cierpieć! Miał dopiero siedem lat! Siedem! Całe życie przed nim.

Ludzie zaczynają między sobą dyskutować, przekrzykując się nad zakrwawionymi zwłokami. Harry odchodzi na bok, aby wyczyścić ostrze. Fred, George, Ron i Ginny stają przy nim.

— Dlaczego ją zabiłeś? — pyta cicho kobieta, jakby rozmawiała z rozjuszonym zwierzęciem a nie drugim człowiekiem.

— Była potworną matką — stwierdza cicho. Teraz emocje trochę opadły, nie czuje już obezwładniającej wściekłości, która przykrywa racjonalne myślenie. — Te dzieci na to nie zasługiwały.

Ron klepie go po ramieniu. Ginny nie wygląda na przekonaną, chce coś powiedzieć, ale Harry ją ubiega.

— Zastanawia mnie jednak jak jej syn został ugryziony.

— Myślisz, że wyszedł poza mur? — pyta Fred.

George spogląda w niebo. Marszczy brwi.

— Albo w środku znajduje się jeszcze jeden. — Dawno się nauczył, że z zombie powinno zakładać się najgorsze.

— Dym — mówi George, wskazując palcem. — Tam gdzie jest horda.

— Śmierciożercy? — pyta Ron.

— Najprawdopodobniej — wzdycha Fred. — Chodźmy zobaczyć.

_________________________

Laoghaire na cześć mojej ukochanej/znienawidzonej postaci z Outlandera, nie mogłam się powstrzymać, aby choć jedna z postaci nie miała tak na imię. jak chcecie wiedzieć, jak je wypowiadać ze szkockim akcentem, to proszę:

https://youtu.be/nGwQtTIP22o

coraz bardziej się przekonuję, że pisanie kryminałów to jednak sztuka? trzeba umieć odpowiednio wyczuć tempo, rozstawić pionki, rozłożyć wskazówki... ja mam z tym problemy, ale bardzo się cieszę, że Save me umożliwia mi pisanie takiej tajemnicy pierwszy raz w życiu. staram się was przez nią prowadzić najlepiej jak potrafię. 

na pewno będzie jeszcze trzecia część. czy czwarta to zależy, jeszcze trochę wydarzeń nam zostało, ale nie chcę też tego przeciągać w nieskończoność.  

jeśli o wizję z Tomem chodzi! parę wyjaśnień: nie mogłam się powstrzymać, uwielbiam jak Harry i Tom mają takie połączenie. nie spodziewajcie się jednak jeszcze spotkania, lojalnie ostrzegam, mam to idealnie zaplanowane gdzieś na 10 rozdział. sam sen to też hm... powiedzmy, że jak Harry wróci za magiczne bariery Hogwartu to mogą być pewne zakłócenia.

wątek z matką, która nie chce dać odejść swojemu dziecku i wychowuje je nadal, nawet jeśli jest zombie wydawał mi się wystarczająco creepy na tajemnicę miasteczka. jeśli to gdzieś się kiedyś pojawiło, to nie wiem, starałam się być oryginalna, ale zombie istnieją w popkulturze od dawna, nie zdziwiłabym się, gdyby taki motyw pojawił się nie raz.

rozpisałam się, ale jak już wspominałam: jestem mega szczęśliwa, że mogę się tutaj tak bawić~! widzimy się za tydzień, gdzie wreszcie Draco dostanie jakąś kwestię do powiedzenia. obiecuję ;)




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top