VII. cz. 1
wybaczcie! przez przypadek wstawiłam wersję sprzed edycji z moimi uwagami, teraz powinno być już okej!
1995
Samochód okazał się wielkim ułatwieniem, ale jednocześnie stworzył utrudnienie jakim było pilnowanie stanu paliwa.
— Ile razy ci mówiłem, abyś sprawdzał! — Zirytowany Tom nawet nie zaszczycił go spojrzeniem, tylko wpatrywał się w pusty kanister, jakby chciał go zabić. I wnioskując po intensywności tego spojrzenia oraz jego daru, pewnie w którymś momencie by mu się udało.
— No wiem. — Harry podrapał się po głowie. — Przeprosiłem, tak?
— Co mi z twoich przeprosin... Napełnią kanister benzyną? Pozwolą nam jechać dalej? — W końcu wstał, westchnął, ściskając nasadę nosa. — Dobrze, nie ma co się irytować, mamy mapę?
Harry już trzymał ją w rękach.
— Jesteśmy blisko miasta — stwierdził, wpatrując się w różnokolorowe linie.
— Jak blisko?
— Damy radę.
— Siadaj.
Tom wskazał miejsce kierowcy, sam poszedł z tyłu, aby pchać. Harry na przekór nie wsiadł, tylko otworzył drzwi i też pomagał, jednocześnie trzymając kierownicę i pchając drzwi. Zaprowadzili samochód na ubocze, Tom położył obie ręce na masce, sprawiając, że obraz auta zafalował, by ostatecznie zniknąć, stapiając się z roślinnością.
Szli więc z kanistrem asfaltową drogą otoczoną z obu stron lasem. Tom wydawał się być na niego zły, nie wyściubiał nosa spoza papierowej mapy, uparcie wpatrując się w poplątane linie. Harry z kolej miał dość humorów chłopaka i też się nie odzywał. Jednak z każdą mijającą minutą ignorowanie Riddle'a stawało się trudniejsze; próbował skupić swoją uwagę na krajobrazie, liczył kroki, obserwował chmury... ostatecznie zaczął bawić się bronią wolną ręką, w której nie trzymał kanistra. Gdzie tylko się dało miał pochowane naboje do JSL Spitfire, a w wolnym czasie tworzył nowe za pomocą ich daru.
Znudzony kręcił młynki, celował do drzew, ale nie strzelał. Zombie był tępe, ale ludzie już nie. Zwróciłby tylko uwagę takim hałasem, a nie mieli przecież sprawnego samochodu, by szybko i bezpiecznie uciec.
Gdy dotarli do miasta, Tom schował mapę do plecaka. Powitała ich cisza, nie licząc kota, który czaił się w zaroślach na jakieś gryzonie. Zwierzę uciekło, gdy tylko ich zauważyło.
W mieście znajdowało się wiele porzuconych samochodów, Tom sprawdził każde, czy nie zostało w nich choć trochę paliwa. Jednak każde napotkane miało spuszczony bak.
— Możliwe, że była tu jakaś grupa — stwierdził z niesmakiem Tom. — Może się zdarzyć, że i na stacji nic nie znajdziemy.
Kopnął w oponę czarnego forda, dając upust wściekłości. Tom już tak miał, czasami potrzebował się wyżyć, gdy rzeczy nie szły po jego myśli. Harry podszedł więc do niego i poklepał po ramieniu.
— Lepiej?
— Chodźmy już. Im szybciej, tym lepiej.
Strącił rękę chłopaka i szybkim krokiem poszedł w głąb miasta. Harry przez chwilę stał, wpatrując się w plecy Toma. Przywaliłby mu, tak porządnie, i odechciałoby mu się humorków. Jednak zamiast tego jedynie westchnął, poprawił uścisk na pustym kanistrze i pobiegł, by go dogonić.
Stacja paliw znajdowała się tuż przy dużym skrzyżowaniu, na którym sygnalizację świetlną oplatał już bluszcz. Sam budynek miał wybitą szybę, jedna ściana wydawała się osmolona, kostkę zarósł mech, a jeden z dystrybutorów był przewrócony. Tuż obok niego znajdowało się auto z rozbitą maskę.
Mina Toma nie wróżyła nic dobrego, jednak Harry wiedziała, że powinien siedzieć cicho, choćby nie wiadomo jak bardzo chciał pocieszyć Riddle'a (albo zapytać: to co teraz? co zrobią? jaki jest plan?).
Nie sprawdzili samochodów, Tom od razu podszedł do skrzynki, wyrywał ją i sprawdził czujniki.
— Cały podziemny zbiornik jest pusty. Kurwa.
Harry stał z boku, nie wiedząc co ma ze sobą zrobić. Nie był nastroju na kłótnie. Stwierdził więc, że będzie sprawdzał baki pojazdów, może któryś się ostał. Zaczął od jednego z najbardziej ukrytych, który znajdował się lekko na uboczu. Srebrne kombi, trochę zardzewiałe.
Najpierw przystanął, nasłuchując. Gdy nie wyłapał charakterystycznego charczenia, zbliżył się i otworzył wlew. Gdyby nie jego dar, potrzebowałby wężyka i butelki, jednak dzięki magii i skupieniu się, był w stanie unieść płyn i przenieść go w dowolne miejsce. Z niemałym zadowoleniem odkrył, że tak, znalazł paliwo.
Nie mógł się doczekać miny Toma, kiedy mu pokaże, że to uratował ich z kiepskiej sytuacji, którą niejako sam spowodował... ale to przestanie mieć znaczenie, kiedy już wszystko będzie tak jak powinno.
Zajęty tworzeniem bąbelków paliwa i upuszczaniem ich w kanistrze, nie zauważył poruszenia pod podwoziem. Blada ręka chwyciła jego nogę, ścisnęła i pociągnęła. Z okrzykiem upadł.
— Harry? — od razu rozległ się zaniepokojony głos Toma.
Jednak Harry nie miał jak odpowiedzieć, zbyt przejęty ręką, która jak imadło trzymała go za kostkę i sukcesywnie ciągnęła, próbując wciągnąć pod samochód.
— Puszczaj! — Spróbował ruszyć nogą, zrzucić rękę.
Słyszał, że Tom już do niego biegnie, co dodawało mu trochę otuchy. Sam jednak wyciągnął pistolet, odbezpieczył i strzelił w nadgarstek.
Strzał delikatnie odrzucił go, łuska spadła na spodnie, ale kula przebiła rękę na wylot; przeleciała przez nią, rozrywając skórę i mięśnie, odsłaniając fragment kości.
Palce puściły, rozległ się wysoki, kobiecy krzyk. Kostka zabarwiła się krwią.
Niewiele myśląc odczołgał się, rozrywając naskórek na wnętrzu dłoni, po czym jak najprędzej wstał. Oddychał ciężko celując z pistoletu. Ręką zniknęła pod pojazdem.
— Zombie? — Tom podszedł, przelotnie dotknął go, sprawdzając, czy nic mu się nie stało, po czym skierował uwagę na samochód, wyciagając sztylety.
— Nie mam pewności.
— Nie jestem żadnym zombieeee — zajęczał kobiecy głos.
Spojrzenie Toma pozostawało twarde i nieprzejednane.
— Czyli jesteś ugryziona?
— Nie! — zaprzeczyła piskliwie. Coś stuknęło.
— To wyłaź — rozkazał.
— Nie mogę.
Tomowi zadrgała powieka.
— A to dlaczego?
— Bo mnie boli! Postrzelił mnie! Nie wyczołgam się.
Harry od razu spojrzał na chłopaka.
— Bo mnie złapała! — odpowiedział na zarzuty. — Co miałem robić?
— Strzelić więcej razy, aby była cicho najwyżej. — Tom schował noże, po czym zwrócił się do kobiety: — To tam siedź, nic tu po nas. — Kiwnął w stronę Harry'ego.
— Mam paliwo — palnął Harry.
— Jak mówiłem: nic tu po nas. Wracamy.
— Zaraz! — rozległ się krzyk. Potem stęknięcie, aż kobieta wyszła, czołgając się, spod samochodu. — To moje paliwo. Ten sukinsyn, co strzela do byle kogo, spuścił je z mojego auta.
Wyglądała jednak prawie jak zombie, z potarganymi, tłustymi włosami, brudna, wychudzona, ściskająca krwawiącą rękę, zgarbiona.
— Teraz już nasze — odparł przez ramię Tom, nieprzejęty podążającą za nimi kobietą.
Harry jednak zatrzymał się, czując potrzebę usprawiedliwienia swoich działań:
— Jak miałem do ciebie nie strzelić, skoro znienacka złapałaś mnie za nogę? Mamy apokalipsę zombie, nie mamy czasu na dzień dobry i co słychać.
— Ale to nie w porządku — upierała się. — Nie przeżyję bez paliwa, oddajcie mi je. Proszę!
Harry spojrzał bezradnie w stronę Toma, jednak nie znalazł u niego żadnej pomocy, wręcz przeciwnie, ten szedł w przeciwną stronę. Widząc, że Harry za nim nie podąża, odwrócił się ze zmarszczonymi brwiami.
— Nie — powiedział, gdy tylko zobaczył minę chłopaka.
— Nie ty decydujesz.
Podszedł do samochodu i położył ręce na wlewie paliwa.
— C-co... co robisz? — zapytała kobieta.
— Będziesz miała swoje paliwo — odparł Harry.
— Nie, nie będzie miała — warknął Tom. — Już raz użyłeś daru, jeśli teraz jeszcze zduplikujesz paliwo, stracisz energię. — Złapał go za ramię i pociągnął.
— I mamy zostawić ją na pastwę losu? — Wyrwał się i przytąpił do działania.
Tom nie odciągnął go siłą. Wziął kanister z paliwem i się przyglądał. Tak samo kobieta, wędrowała spojrzeniem od jednego do drugiego.
— Kim jesteście? — zapytała wreszcie po minucie.
— Jestem Harry. — Słyszał jak Tom wręcz zgrzyta zębami, że podał swoje prawdziwe imię. — Oddamy ci trochę paliwa. Starczy na tyle, byś mogła znaleźć miejsce by zatankować. Miejmy nadzieję — dodał już ciszej.
Skupił się na magii, na jej przepływie i na tym, aby poprawnie wykonać duplikowanie. Robił to tak wiele razy, że stało się to dla niego swoistą rutyną. Nie miał problemu z myśleniem o słodkim zapachu benzyny, o świetlistej konsystencji, o przepływie mocy, która łączy się z cieczą.
— Ja jestem Olivia. — Stała z boku, obserwując. Ściskała ranną rękę.
Harry zerknął przelotnie na zakrwawione ciało, kobieta cała drżała z bólu i wycieńczenia. Tom nie patrzył na niego akurat, więc skorzystał z okazji i uleczył ranę najlepiej jak umiał. Czyli po prostu zasklepił skórę, zszywając ją niewidzialnymi nićmi magii. Całe szczęście, że kula nie utkwiła w mięsie.
— Tyle mogę zrobić — szepnął, czując jak kręci mu się w głowie.
— D-dziękuję — odparła. Uniosła dłoń i przyglądała się ranie z niemym wyrazem zachwytu.
— Nie ma za co. — Uśmiechnął się, a potem odszedł wraz z Tomem, który potem musiał go nieść, bo Harry zasłabł.
A potem wysłuchiwać przez bity miesiąc wykładów o tym, że zbyt poświęca się dla innych, że ona by tego dla niego nie zrobiła, że na to nie zasługuje.
— Przyznaj, że jesteś zazdrosny — rzucił w żarcie.
Tom odwrócił głowę, więc Harry położył dłoń na policzku i zmusł, by spojrzał na niego.
— Wiesz, że dla ciebie zrobiłbym więcej?
— No ja myślę — odburknął. — Ciemno już, chodźmy spać.
Praktycznie zapomniał o dziwnym spotkaniu na stacji paliw i zranionej dziewczynie spod samochodu, dopóki nie spotkali jej ponownie. W nie mniej dziwnych okolicznościach.
Teraźniejszość
Święta przychodzą i odchodzą. Harry spędza je z Syriuszem i Remusem, którzy zaraz po wyruszają, by spotkać się z Regulusem. On zostaje w zamku, Hermiona jest uparta i bardzo naciska na kolejne badania. Niestety za wiele one nie dają, nie udaje się wyodrębnić magii, a co dopiero wyodrębnić z niej tę część, która odpowiada za odporność. Granger spędza więc dnie i noce nad notatkami, sama zaczyna przypominać zombie z wyglądu, a każda jedna uwaga w jej stronę traktowana jest jak atak.
Harry spędza więc większość czasu z duchami albo z Ginny. A poza tym okropnie się nudzi, tęskni za Tomem i coraz częściej myśli o tym, by po prostu wziąć miotłę, wsadzić Franię za pazuchę i stąd odlecieć. Jednak zawsze coś go powstrzymuje. Jak nie jakieś prace, Hermiona, to wyprawa, która daje mu nadzieję, a on jak głupia ćma, nie nauczona poprzednimi doświadczeniami, lgnie do niej chętnie, zawodząc się kolejny raz. I kolejny, i kolejny.
Tak jak teraz. Wreszcie wyrusza w drogę. Pakuje do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, ubiera skórzany płaszcz, który otrzymał od Syriusza, a Franię sadza na ramieniu. W drodze zatrzymuje go skrzatka Draunia.
— Pierożki sir! — Wciska mu w ręce pudełko, jeszcze ciepłe. Gdyby je uchylił, pewnie zaczęłaby wydobywać się z niego para wraz z wspaniałą wonią.
— Dziękuję. — Jest rozczulony jej wielkimi oczami i uśmiechem.
— W kształcie zwierzątek! — dodaje pełna energii i ekscytacji.
— Niesamowita jesteś. — Czochra ją po głowie, co sprawia, że się rumieni i kołysze się na piętach; jakby chciała podskoczyć, ale się powstrzymywała.
Fred, George i Ron już na niego czekają.
— Jesteś! — wykrzykuje Fred.
— Nie mogłem tego przegapić — mówi, myśląc o tym, że nie mógł się doczekać, by wreszcie wyrwać się z tego przeklętego zamku.
George podaje mu miotłę. Ron kopie kamyk i wzdycha. Śnieg już stopniał, ale ponownie przyszedł mróz przez co ziemia to stwardniała bryła błota. Wszyscy więc są odpowiednio ubrani.
— Tym razem mamy trochę inną misję niż zwykle. Dostaliśmy prośbę od sołtysa wioski Aberfoyle, która znajduje się pod naszą opieką. Istnieje prawdopodobieństwo, że pojawią się tam inni i przejmą władzę na terenie, a tego bardzo nie chcemy. Tym bardziej, że mamy cynk odnośnie zainteresowania śmierciożerców.
Harry czuje jak w jego głowie zapala się magiczne światełko Śmierciożercy oznaczają Voldemorta, a ten oznacza kolejny krok do rozwiązania zagadki jaskini. Taka okazja może się więcej nie przydarzyć. Zaciska palce mocniej na trzonku miotły, czując jak wszystko w nim się gotuje, energia przepełnia podekscytowane ciało. Wierzy, że już zaraz spotka swojego chłopaka. Pozostawi Hogwart za sobą jak interesującą, ale dość niemiłą przygodę.
— A nie chcemy tego zainteresowania, ponieważ...? — pyta, postępując sprzecznie z buzującymi wewnątrz emocjami. Chciałby skakać z radości, zamiast tego wyraża zwątpienie, marszcząc brwi.
— Harry, Harry, Harry... — Fred obejmuje go długą ręką za szyję i przyciąga do siebie. — Myślałem, że już cię nauczyliśmy, że śmierciożercy to z reguły bardzo złe wiadomości. Zobaczysz jeszcze dlaczego.
— Mam się bać? — pyta przekornie.
— Nawet więcej — odpowiada śmiertelnie poważnym tonem George, co sprawia, że Harry parska cichym śmiechem.
— Co dokładnie zdarzyło się w Aberfoyle?
— To co zwykle: zombie — stwierdza ze wzruszeniem ramion Fred. — Kręcą się wokół wioski, ale nie atakują. A przynajmniej nie tak jak zombie zwykły atakować.
— Co jakiś czas mieszkaniec wioski zmienia się w zombie.
— Sytuację komplikuje to, że nie jest to w pełni magiczna wioska. Ale większość mugoli zdaje sobie sprawę o istnieniu czarodziejów.
— Lecimy już? — pyta zniecierpliwiony Ron.
— Nie ma co zwlekać. — George wymienia z bliźniakiem spojrzenie i siadają na miotły, kiedy dobiega ich donośny krzyk.
— Czekajcie!
Harry odwraca się i widzi biegnącą w ich stronę Ginny, która wymachuje ręką.
— Lecę z wami!
— Co?
— A co z dzieciakami? — pyta Ron.
— Właśnie! Co z moimi siostrzeńcami?
— Siostrzeńcem i siostrzenicami — poprawia brata Fred.
Ginny wreszcie do nich przybiega cała zarumieniona.
— Zostawiłam je pod opieką Demelzy, nic im nie będzie.
— A, to spoko — odpowiadają chórem bliźniacy, Ron tylko wzrusza ramionami.
— Nie potrzebujesz zgody Dumbledore'a czy coś? — dopytuje Harry.
Kobieta rzuca mu zaskoczone spojrzenie.
— Po co?
Harry czuje ukłucie w sercu. Ach, czyli takie zasady dotyczą tylko jego. Przełyka rozgoryczenie i wymusza uśmiech. Głaszcze Franię pod bródką, próbując się uspokoić.
— Nie wiem — ucieka od konkretnej odpowiedzi.
Po krótkiej krzątaninie, sprawdzaniu czy zabrali wszystkie potrzebne rzeczy, wreszcie wyruszają. Powietrze jest mroźne, szczególnie daje się we znaki, gdy leci się na miotle. Harry jednak skupia się na magii, dyktuje jej warunki, otula się ciepłą energią, skupiając się przede wszystkim na skostniałych palcach i Frani, która nie wychyla łebka z plecaka.
Lecą spokojnie, co jakiś czas ktoś rzuci jakąś uwagę czy opowie żart, ale mówienie sprawia, że zimne powietrze podrażnia gardła, więc przez większość czasu po prostu lecą. Harry ufa bliźniakom, że ci znają drogę.
Pod nimi rozciąga się szkocki krajobraz — zielono-brązowe pagórki i rozległe lasy. Nad ziemią unosi się mgła, skrapla się na ubraniach, sprawiając, że jest jeszcze zimniej.
— UWAGA! — krzyczy nagle Fred.
Harry nie wie jak zareagować, przecież nie ma latających zombie... prawda? Rozgląda się więc, choć mgła utrudnia widoczność. Pod nimi widzi las ogołocony już z liści. I tyle.
— UNIK!
Nie myśli, wykonuje polecenie, pikuje w dół, pochylając głowę, przyciskając ciało jak najbardziej do miotły, co ratuje mu życie. Nad nimi bowiem przelatuje ogromny czerwony smok, za którym faluje długi ogon. Zwierzę zarzuca nim, słychać świst. Harry czuje jak głośno bije jego serce. Jedno uderzenie takim ogonem, zepchnęło by go z miotły i rzuciło w dół, gdzie czekałaby już na niego pewna śmierć. Zatrzymuje się i obserwuje majestatyczne stworzenie, zadzierając głowę ku górze. Łopot potężnych skrzydeł wzbudza wiatr, który targa włosami i płaszczem.
— Co do... — mamrocze Ron.
— Smok! — krzyczy Ginny, wskazując palcem na oddalający się kształt.
— To normalne? Skąd tutaj smok?
— Kiedyś niezbyt, chociaż tu blisko są góry, a smoki je uwielbiają. Ale odkąd czarodzieje musieli się trochę wycofać przez apokalipsę, magiczne stworzenia zawładnęły nad dzikim światem. Tam gdzie przyroda, tam królują centaury, smoki, testrale, hipogryfy... — wyjaśnia Fred.
— Lećmy już, bo zaraz mi odpadną palce z zimna! — ponagla George.
Aberfoyle okazuje się być całkiem sporą wioską, otoczoną oczywiście przez mur. Niezbyt wysoki i nienadający się do obrony oblężeń, ale na zombie zupełnie wystarczający. Z jednej strony miejscowość otula wstęga rzeki, z drugiej korona gór. Uliczki są brukowane, domy w większości kamienne, jest nawet mały kościół anglikański i gospoda.
Przelatują nad murem, by wylądować przed domem z wieżyczkami i czerwonymi krawędziami.
— Dom sołtysa. Najpierw poinformujemy, że jesteśmy — stwierdza Fred.
Harry pierwszy raz jest w środku domu czarodzieja. Przez chwilę stoi w korytarzu, nie mogąc napatrzeć się na uchwyt na miotły. Zostawia swoją, ale nie odchodzi, przygląda się zdobionemu sufitowi, pod którym wirują magiczne motyle, rozświetlające pomieszczenie.
Dezaktywuje magię, bo w środku jest ciepło. Sołtys przyjmuje ich w jadalni. Po prostu zaprasza ich do swojego stołu, pokojówka stawia zastawę, przynosi herbatę i ciastka.
— Dziękuję, że jesteście. — Sołtys ściska dłoń Freda. — Nazywam się Colm Murray. Jesteście Szkotami? — zwraca się w stronę bliźniaków.
— Nie, jesteśmy Anglikami.
— Słychać. — Krzywi się mężczyzna. — Szkoda, poczęstowałbym was moją brandy, pędzę sam.
Sołtys to wysoki mężczyzna z siwym wąsem i włosami sięgającymi ramion, pomimo wielu zmarszczek dzięki bujnej fryzurze zdaje się być całkiem młodym mężczyzną. Ubrany w tradycyjny czarodziejski strój, który ukrywa chude i kościste ciało; jedynie ręce i długie palce to ukazują.
— Czyli Anglicy nie dostaną? —żartuje George.
— Dostaną w karczmie jak zapłacą. — Odchrząkuje i pyta: — Herbaty?
— Jesteśmy Anglikami, więc dla nas zostaje herbata — śmieje się Fred.
Rozmawiają przez chwilę o błahostkach, prowadzą niezobowiązującą pogawędkę, dopóki Colm nie wzdycha ciężko.
— Źle się dzieje. Oj źle. Żywe trupy trzymały się od Aberfoyle z daleka, ale chyba nasza rosnąca populacja ich przyciągnęła. Wywęszyły nas.
Harry marszczy brwi, zastanawiając się, czy zombie mają działający zmysł węchu. Na pewno reagują na dźwięki, podążają za nimi jak zbłąkane szczeniaki.
— Pisał pan o jakiejś gromadzie?
— Tak, kręcą się pod murami. Szczególnie w okolicy rzeki Forth, mur kończy się tuż przed mostem, tam droga prowadzi do starego opuszczonego kościoła. Tam na cmentarzu znajduje się grób starego Kirka, który oddał swoją duszę faerie. Pewnie jego trup je przyciąga, tyle magii... Gdybym nie wiedział lepiej, powiedziałbym, że to Kirk im przewodniczy, kradnie dzieci i składa je w ofierze królowej.
— Ale żadne nie przedostało się przez mur? — upewnia się Fred.
— Oczywiście, że nie! Zabijamy jak jeden się choć zbliży. Ale to kuszenie losu, mieszkać w tak bliskiej odległości do hordy, a sami nie damy rady. Nie bez magii.
— To skoro żaden się nie przedostał to skąd przypadki zombie wewnątrz? — pyta Ginny.
— Tego właśnie nie wiemy. Dlatego poprosiliśmy o pomoc. Gdybyśmy byli w stanie rozwiązać ten problem samodzielnie, nie byłoby potrzeby odbywać tej rozmowy. Nie ryzykowalibyśmy naszą wolnością, prosząc o pomoc inne bandy. Cenimy wolność i opiekę jaką daje nam Hogwart.
— A jednak poprosiliście też Ministerstwo i Śmierciożerców — zauważa Ron.
— A mieliśmy inny wybór, skoro wy odpowiedzieliście dopiero po miesiącu? Ludzie giną. Nie będziemy czekać wiecznie.
Nastaje cisza, Harry i Ginny wymieniają spojrzenia. Colm w końcu wzdycha i kończy rozmowę.
— Obiad i kwatery znajdziecie w gospodzie Faerie Tree. O resztę martwcie się sami.
— Gbur — stwierdza Ron, patrząc na zamknięte drzwi do domu sołtysa.
— No nic. Chodźmy napić się czegoś w gospodzie i posłuchać, co mówią tutejsi — wzdycha Fred.
— Możemy sprawdzić ten opuszczony kościół — sugeruje Harry.
— A co jeśli to spora horda? — pyta Ginny.
Zaczynają iść brukowaną uliczką. Mijają sklep, parę spieszących się czarodziejów, którzy przyglądają się im podejrzliwie.
— To po prostu użyjemy ognia? Wypali oczy.
Nie raz próbował tej sztuczki, zawsze działała. Szczególnie wtedy z nonną...
— Najpierw zorientujemy się w sytuacji, może spotkamy kogoś kto tam był i wie coś więcej. Nie ma co działać po omacku.
____________________
kolejna część jest już prawie skończona, możecie się jej spodziewać za tydzień.
kocham klimat Aberfoyle i tego że mamy taki a la odcinek serialu, w którym rozwiązujemy tajemnicę miasteczka ;)
Harry jest w Hogwarcie już prawie cztery miesiące. ależ ten czas leci, prawda? a to oznacza, że spotkanie z Tomem coraz bliżej
miłej niedzieli~!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top