VI. cz. 2

wracamy po krótkiej przerwie!

Nie ma ochoty iść do pokoju tak szybko. Przyzwyczaił się do otwartych przestrzeni i w tak małym pokoju czuje się uwięziony. Dlatego udaje się do Wieży Astronomicznej, siada, opierając się o balustradę, a Frania zasypia na jego kolanach, przykrywając pyszczek rudo-czarną łapką.

Powoli się ściemnia. Gdy przekręci głowę, jest w stanie zobaczyć księżyc, który zaczyna wędrówkę po niebie. Kociak mruczy cicho, a on przymyka oczy, myślami jak zwykle uciekając do Toma.

Tęsknota ściska serce; tak bardzo chciałby odnaleźć chłopaka, albo chociaż mieć wiedzę, czy wszystko z nim w porządku... czy po prostu żyje. Unika myśli, że Tom nie żyje, unika jej jak ognia, jednak w takie noce jak ta, gdy nic innego nie zaprząta jego głowy, dopuszcza do siebie taką możliwość. Bo co jeśli to wszystko na nic? Tak bardzo się stara i tak wiele poświęca, by go odnaleźć, jednak jeśli okaże się, że na końcu tej drogi nie czeka na niego Tom... Przełyka ślinę. Wie, co zrobi. Spogląda na śpiącą Franię. Wie, ale na razie woli o tym nie myśleć.

— Jesteś — rozlega się głos brzmiący jakby dochodził jednocześnie z daleka i z bliska.

— Och, to ty. — Spogląda na ducha kobiety, z którym niedawno rozmawiał. — Krwawy Baron cię zamordował.

— Na zawsze zapamiętana jako ofiara, nie człowiek. — Kiwa głową. — Nazywam się Helena Ravenclaw, córka Roweny Ravenclaw.

Gdy kończy mówić, wygląda jakby czekała na jakąś reakcję.

— Harry Potter, syn Jamesa Pottera? — próbuje więc.

Kobieta prycha.

— Moja matka była jedną z czterech założycieli.

— Mój ojciec był kapitanem quidditcha — mówi z śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy, po czym dodaje, bojąc się, że to za mało: — I zajebistym człowiekiem.

Przez chwilę mierzą się na spojrzenia, w końcu Szara Dama wzdycha.

— Znałam twojego ojca — przyznaje. — Jednak nie o tym chciałam rozmawiać.

— Nie? Szkoda.

— Chciałam cię ostrzec.

— Przed Krwawym Baronem?

Jej ramiona drżą z tłumionego śmiechu, gdy przykrywa usta grzbietem dłoni.

— Nie. — Kręci głową. — Baron jest nieszkodliwy, swoją zbrodnię już popełnił. Bój się tych, którzy nie zrozumieli błędu i radośnie pędzą, by popełnić go ponownie.

— Nie rozumiem.

— Nie mogę ci powiedzieć, moim zadaniem jest strzec Hogwartu. Jednak... miałam kiedyś drogą mi przyjaciółkę. Wiem, że zrobiłaby wszystko, by oszczędzić ci cierpień. Porozmawiaj z Luną.

— Luną? Chyba jej nie znam.

— Nie znajdziesz jej w Hogwarcie — dodaje ze smutkiem w głosie. — Już nie.

— Czyli jest duchem jak ty?

— Co? Nie! — Wygląda, jakby sama myśl o śmierci dziewczyny napawała ją nie tyle smutkiem, co czystym przerażeniem. — Po prostu nie mieszka w zamku.

— To jak mam ją znaleźć?

Szara Dama wzrusza ramionami. W tej chwili ze ściany obok wyłania się przeźroczysta sylwetka Krwawego Barona, który unosi srebrną brew.

— Zamierzasz ukraść mi mojego towarzysza rozmów, Heleno?

— Skoro życia już nie mogę — chłodno odpowiada kobieta. Odsuwa się trochę, tak że gdyby była cielesna, można by powiedzieć, że opiera się o barierkę.

Harry parska cichym śmiechem. Oba duchy jak zsynchronizowane spoglądają na niego.

— W Hogwarcie jest tyle ludzi, a ja spędzam czas, rozmawiając z duchami. Ale szczerze? Czuję, że wiele nas łączy, że Baron naprawdę mnie rozumie, bo ciebie Damo, znam krótko, bez urazy — dodaje szybko.

— Nie obrażam się o takie błahostki.

Baron robi minę jakby w to powątpiewał, jednak Harry dalej kontynuuje, lekko zamyślony:

— Czuję jakąś dziwną więź z martwymi, czuję się swobodnie, rozmawiając z wami. Może dlatego że wy nie macie co do mnie oczekiwań jak żywi? Nie jestem wybrańcem, który jest szansą dla ludzkości na przetrwanie, tylko po prostu Harrym.

— A może po prostu jesteś do nas podobny — odpowiada Helena.

Rozmawiają do świtu. Harry opowiada o Tomie, Helena o matce i swoich pasjach, co jakiś czas wtrącając przytyk w stronę Krwawego Barona. Słońce zastępuje księżyc, Frania budzi się, rozciąga i miauczy głośno, oznajmiając, że jest głodna. Harry wraca więc do kuchni, gdzie dostaje pierożki w kształcie zwierzątek, również trochę mięsa dla kota, a potem udaje się do swojego pokoju, by się ogarnąć, trochę odświeżyć, zmienić brudne ubranie.

Jednak zanim trafi do pokoju, jego zainteresowanie budzi Quirrell, który szybko przemyka korytarzami. Harry wymienia spojrzenia z Franią i bez wahania podąża za mężczyzną. Zachowuje bezpieczną odległość, a kotka wbija się pazurkami w materiał bluzy na ramieniu. Krok za krokiem przemierzają korytarze, aż w końcu zatrzymują się przed wejściem do gabinetu dyrektora, za którymi to znika Quirrell.

Harry'ego korci, aż mrowią go palce, by wejść do środka i posłuchać, o czym rozmawiają. Zamiast tego jednak myśli o tym, co zrobiłby w takiej sytuacji Tom. Ostatecznie po prostu czeka, a gdy Quirrell wychodzi po pół godzinie, podąża za nim.

— Śledzisz mnie?

Mężczyzna zatrzymuje się tuż obok jednej ze zbroi, która podskakuje, słysząc ostry ton.

— Zgubiłem się — tłumaczy Harry.

— Nie rżnij głupa. — Czarodziej odwraca się i spogląda na Harry'ego wielkimi oczami, pod którymi widnieją jeszcze większe cienie.

— Nie muszę, inteligencją nie grzeszę — odpowiada. — Ale z pewnością mogę stwierdzić, że i panu nie grozi bycie inteligentnym.

— Co? — wyrywa się mężczyźnie, który przypatruje się Harry'emu jakby ten zwariował.

— Myśli pan, że zdoła to ukryć przed Dumbledore'em? O, nie! Zombie w lochach! Zamiast zająć się tym i poinformować odpowiednich ludzi, wywołam panikę. Tak pan krzyczal i ja uważam, że to śmierdzi na kilometr.

— Naprawdę nie grzeszysz inteligencją. — Quirrell z politowaniem kręci głową. — W Hogwarcie nic nie umknie uwadze dyrektora. Ha! — krzyczy z frustracją, rozkładając ręce. Przekrwione oczy przybierają szaleńczy wyraz. — Wie nawet, kiedy srasz! Myślisz, że nawet gdybym wpuścił zombie do zamku, to on by o tym nie wiedział? Nie ukryjesz nic przed legilimentą.

— Kim?

Mężczyzna uśmiecha się drwiąco.

— Baw się dalej w posłusznego szczura laboratoryjnego, skończysz jak poprzedni i będzie spokój.

Harry stoi jak wmurowany; te słowa tak go szokują, że nawet nie reaguje, kiedy Quirrell odchodzi. Przypomina sobie o tym, co powiedziała Ginny. Wychodzi na to, że w Hogwarcie był kiedyś Wybraniec, ktoś kto też prawdopodobnie był odporny, kto był szansą na lekarstwo. I ta osoba nie skończyła dobrze. Wie, że Hermiona prawdopodobnie nie powie mu prawdy, zbyt zależy jej na lekarstwie, dlatego postanawia porozmawiać z Ginny. W końcu kobieta już raz sama z siebie o tym wspomniała.

Czeka przed Wielką Salą, głaszcząc Franię. Gdy nadchodzi pora na śniadanie, wchodzi do środka, by usiąść przy stole i obserwować, kiedy pojawi się Ginny. Robi to całkiem wcześnie, jednak nie sama: towarzyszy jej trójka dzieci.

— Ginny, hej — mówi, przysiadając się do niej.

Chłopiec o brązowych oczach i włosach spogląda na niego podejrzliwie.

— Będziesz naszym nowym tatusiem?

— Co? Nie! — odpowiada gwałtownie. Przecież Tom nie cierpi dzieci... Potem dopiero orientuje się, że miał pewnie na myśli, że Harry będzie tatą, kiedy Ginny będzie matką. Mimowolnie się krzywi.

— Bycie ojcem aż tak cię zniesmacza? — śmieje się Ginny. — Musisz wybaczyć Charlie'emu, pyta każdego. — Ucieka wzrokiem. — Tak to już jest, kiedy dzieciaki wychowują się tylko z jednym rodzicem.

— Mam już sześć lat! — oburza się Charlie. — Nie jestem dzieckiem.

— Pięć i pół — Ginny pstryka go w nos, chłopiec odsuwa się obrażony.

— Ale więcej od Clary i Jane! One mają cztery.

Ginny w odpowiedzi tylko nakłada na talerze jajecznicy i podsuwa dzieciom. Harry nie jest głodny, więc od razu przechodzi do sedna sprawy, nie chcąc marnować czasu.

— Mówiłaś, że jestem drugim Wybrańcem.

Ginny kiwa głową, mieszając herbatę. Upija łyk i wzdycha z zadowoleniem.

— Kto był pierwszym? — pyta, nachylając się w jej stronę.

— Nie tak głośno! — Odstawia kubek i rozgląda się, czy nikt nie podsłuchuje. — To nie rozmowa na takie miejsce.

— Chodźmy więc w takie, które jest na taką rozmowę.

Kobieta przygląda mu się, jakby właśnie spadł z księżyca.

— Naprawdę? Nie mogę od tak wyjść i zostawić dzieci. Najpierw muszą skończyć śniadanie, a potem jeszcze trzeba je zaprowadzić na zajęcia.

Harry czuje się jakby właśnie dostał reprymendę od własnej matki. Ma ochotę trochę się obrazić, że został potraktowany jak rozkapryszone dziecko, które nie rozumie świata dorosłych i nie może poczekać na swoją kolej.

Kończy się na tym, że wlecze się za Ginny jak ten zbłąkany szczeniak, czekając aż wreszcie będzie miała czas, by poświęcić mu uwagę. Jednak jak tak załatwiają kolejne sprawunki, rozmawiają ze sobą o różnych głupotach i Harry zaczyna doceniać cięty język i pragmatyczność kobiety.

W pewnym momencie muszą uciekać przed matką kobiety, chowając się w składziku na miotły.

— Wybacz — szepcze Ginny. — Nie da się z nią rozmawiać. Ciągle chce mnie pouczać jak wychować dzieci. I mówi same oszczerstwa wobec Cedrika. Mojego byłego męża — wyjaśnia. — Nigdy go nie lubiła. I tego że wybrał walkę i życie poza murami. Mama nigdy nie wybaczyła ojcu, że nas zostawił i zginął.

— To nie ma sensu.

— Zginął broniąc rodziny — dodaje. — Ja też czasami nienawidzę Cedrika, że wybrał świat zamiast nas. Że wybrał siebie.

— Bardzo smutne. — Kiwa głową. — Bardzo. Ale wracając do pierwszego Wybrańca: co o nim wiesz?

Ginny parska śmiechem.

— Nie mogę z ciebie. Zero współczucia, co? Przynajmniej jesteś szczery. — Wzdycha i opiera się o półkę pełną wiader. — Neville był naszą nadzieją na lekarstwo. Jednocześnie ciągle walczył, wtedy jeszcze wyglądało to trochę bardziej dziko, nawet tutaj. W sensie organizacyjnym i to co działo się na zewnątrz... No i straciliśmy szansę na lekarstwo w wyniku ataku zombie. — Odwraca wzrok i pociera ramiona jakby było jej zimno.

— Czyli był taki jak ja? I zginął?

— Nie wiem, czy był taki jak ty. Wiem, że i on dawał ludzkości szansę na lekarstwo. Czy był odporny? Nie wiem, nie byłam z nim blisko. — Wzdycha i odgarnia kosmyk włosów za ucho. — Po jego śmierci odeszła od nas Luna, moja najbliższa i najserdeczniejsza przyjaciółka.

Harry marszczy brwi; czyżby to ta, o której wspominała Szara Dama? Czyli jednak odeszła, skoro Ginny tak mówi.

— Ale żyje? — upewnia się więc.

— Oczywiście, że tak. Wyszła za mąż niedawno. Po prostu teraz jest członkinią śmierciożerców.

Dwa puzzle wreszcie się układają w część obrazka — wszystko łączy się ze śmierciożercami i Voldemortem. Musi z nim porozmawiać. Najchętniej pognałby do Syriusza i Remusa, domagając się wyprawy, albo... Albo może wyruszyć sam.

— Mam nadzieję, że odpowiedziałam na wszystkie twoje pytania.

Bezmyślnie kiwa głową w odpowiedzi, zastanawiając się, co musiałby zrobić, by taka wyprawa okazała się realna. Na pewno musiałby się z tym ukrywać i zachować w tajemnicy aż do ostatniej chwili, wymykając się w sekrecie. W takim razie co z prowiantem i sprzętem? Pożyczyłby sobie? Niezbyt podoba mu się pomysł okradania ludzi, którzy tak bardzo mu pomogli.

— Chcesz może napić się kawy? I tak nie mam co dzisiaj robić dopóki dzieciaki nie wrócą.

Harry podąża za Ginny, choć myślami jest daleko. Zrobi to. Wyruszy na samodzielną wyprawę.

Plany komplikuje Hermiona, która na ich kolejnym spotkaniu wydaje się niezadowolona z wyników.

— Tak jak myślałam — wzdycha — potrzebuję czegoś więcej. Sama krew da mi tylko tyle, czyli wiedzę, że jesteś odporny. Nie jestem w stanie wyodrębnić żadnych przeciwciał ani w żaden inny sposób przenieść właściwości twojej krwi na innych.

— Więc jednak? — Snape spogląda przelotnie na kobietę, choć zajęty jest etykietowaniem eliksirów wspomagających dla Harry'ego. Są w nich różne witaminy, coś na szybszą regenerację i uzupełnienie krwi.

— Jednak co? — pyta Potter, czując nieprzyjemny uścisk w żołądku.

— Musisz zrozumieć, że wirus, z którym się mierzymy ma w sobie coś z magii. Mam teorię, że to po prostu twoja magia sprawia, że jesteś odporny, a więc to dzięki magii twoja krew niszczy wirusa. Dlatego potrzebuję wyodrębnić twoją magią.

— To nie brzmi bezpiecznie.

— Jest stuprocentowo bezpieczne. Robiłam już to.

— I udało się? — przerywa jej.

— Oczywiście, że tak.

Harry wątpi, ale postanawia na razie odpuścić.

— Czarodziej nie bierze swojej magii znikąd. Cały nasz szkielet jest nią przesiąknięty. Dlatego różdżki pomagają nam ukierunkować przepływ magii, sprawiają, że ta magia nie tylko istnieje, ale również działa. Moją teorię jest to, że nasza magia istnieje w szpiku kostnym, dlatego pobierzemy próbkę twojego szpiku i spróbujemy wyodrębnić z niego twoją magię. To prosty i bezbolseny sposób dzięki eliksirom Severusa.

Chce zapytać ją, czy to ten sposób był testowany na Neville'u, skąd jest taka pewna, że to się powiedzie, ale w tym momencie przychodzi mu do głowy pomysł. Może głupi, ale Harry zawsze podpisuje się pod głupimi i ryzykownymi pomysłami obiema rękoma. Jeśli nie będzie się przeciwstawiał, wykorzysta to, że Hermiona i reszta będą zajęci. Dzięki próbce szpiku będzie miał czyste sumienie, że pomógł a jednocześnie będzie mógł wyruszyć do śmierciożerców i zażądać odpowiedzi.

Czuje, że w Hogwarcie tylko traci czas, losowe wyprawy do niczego konkretnego nie doprowadzają, a on nie wie jak długo uda mu się utrzymać poczytalność bez Toma. Jak długo wytrzyma bez swojej drugiej połówki.

Więc się zgadza. Podają mu eliksir nasenny, a gdy się budzi, jest już po wszystkim. Hermiona jest zadowolona, Snape pisze coś w kącie, Lavender podaje mu słoiczek maści, gdyby jednak coś go bolało.

A on jest wolny. Bardzo szybko postanawia wdrożyć swój plan w życie. Pakuje Franię do kieszeni kurtki, do plecaka jedzenie i wychodzi. Tak po prostu. Nikt go nie zatrzymuje. Magią przepala łańcuch, który oplata klamkę drzwi od stodoły. Ustępuje on z satysfakcjonującym brzękiem, opada na ziemię jak ciężki, srebrny wąż.

Zawiasy drewnianych drzwi skrzypią, ale na zewnątrz i tak nikogo nie ma. Harry od razu kieruje się w stronę mioteł, na których leciał z Fredem i George'em. Wypuszcza powietrze, wzbijając w powietrze cząsteczki kurzu, które zostają zdmuchnięte z pobliskich drewnianych beli. Zaszedł tak daleko, nie ma już wyjścia. Wychodzi na zewnątrz, przekłada nogę przez kij i wzbija się w powietrze. Frania odzywa się niezadowolona, ale nie wychyla główki z kieszeni.

— Spokojnie, nic się nie dzieje — łagodnie do niej mówi.

Zimne powietrze tnie policzki jak lodowe ostrza, ale on czuje jedynie rosnącą nadzieję i podekscytowanie. Od Toma dzieli go tylko mur, jest przekonany, że potem wszystko pójdzie gładko.

Dzięki temu, że tak szybko zadziałał, nikt nie zdaje sobie sprawy, że odchodzi. Przelotnie spogląda na zamek otoczony mgłą i szarymi chmurami. Wygląda samotnie. Zaciska ręce mocniej, chcąc jak najszybciej znaleźć się za murem i pozostawić Zakon Feniksa za sobą.

Na murze znajduje się wartownik, jednak Harry planuje przelecieć obok niego szybko, bez zatrzymywania się, tak by nie zdążył zareagować, a gdy już by to zrobił, on już znajdowałby się za daleko, by miało to jakiekolwiek znaczenie.

Mija wioskę Hogsmeade, za którą znajduje się ten ostatni mur, wlatuje w dym wydobywający się z jednego domu. Pewnie ktoś pali w kominku. Zaczyna kaszleć, dym gryzie w gardło. Zamyka na chwilę oczy i wtedy wpada prosto w ścianę. Ściana ta później okazuje się barierą, ale najpierw myśli, że wleciał w ścianę. W mur otaczający teren Zakonu Feniksa.

Czubek trzonka miotły łamie się, on uderza ramieniem o barierę. Frania miauczy, a jego serce podchodzi do gardła. Boi się, że coś jej się stało. Mógł lepiej ją zabezpieczyć, wziąć jakiś transporter czy cokolwiek. Pikuje w dół, próbuje zamortyzować upadek, wyciąga rękę, nadgarstek pęka, on uderza głową o ziemię.

Leży przez chwilę z policzkiem w błocie. Czuje jak Frania wygrzebuje się z kieszeni, od razu podchodzi do niego i trąca swoim zimnym noskiem i najsmutniejszym miauknięciem, jakie kiedykolwiek słyszał. Podnosi się więc, siada z sykiem bólu i przyciąga zwierzątko do piersi.

Ręka pulsuje gorącym bólem, czuje krew spływającą po twarzy i mieszającą się z błotem. Jest trochę otumaniony, wszystko jest zamazane, nie widzi zbyt dokładnie, więc siedzi. Siedzi i uspokajająco głaszcze kota, próbując zebrać myśli.

Co się właśnie stało? Myślał, że bariera jest przeciwko zombie. Dlaczego więc go nie przepuściła? Nie raz przecież wychodził z zamku, poza teren Zakonu, nic takiego wcześniej nie miało miejsca.

— Ach, całe szczęście nic ci się nie stało.

Podrywa głowę, słysząc głos Dumbledore'a. Zaciska zęby, próbując powstrzymać krzyk wściekłości. Zerka na Franię; skuloną kulkę, która siedzi z głową schowaną w fałdach jego kurtki — tam gdzie ciepło i bezpiecznie. Zaciska palce w ręce, w której złamał nadgarstek, bo zdrową trzyma Franię. Niewiele myśląc wstaje i wymierza Dumbledore'owi cios. Uderza w kant szczęki, a czarodziej nawet się nie broni, co sprawia, że Harry czuje jeszcze większą wściekłość. Chce walki. Łaknie krwi i sprawiedliwości.

— Ty mnie zatrzymałeś!

— Poniekąd. — Dumbledore pociera twarz. — Złożyłeś przysięgę, nie jesteś w stanie opuścić terenu Zakonu Feniksa bez mojego zezwolenia.

— Skurwielu.

Jego słowa nic nie robią. Chce więc ponownie uderzyć czarodzieja, ale tym razem powstrzymuje go magia. Niewidzialna siła zatrzymuje jego rękę w powietrzu.

— Dlaczego? — Głos się łamie, co pokazuje jak bardzo zdradzony się czuje. — Co ja ci zrobiłem?

— Harry, musisz zrozumieć jak cenny jesteś. Nie możesz sam opuszczać bezpiecznych murów — spokojnie tłumaczy.

— I to odbiera mi wolną wolę?

— Nie. Oczywiście, że nie. Ale musisz myśleć o innych.

— Och, muszę? — Śmieje się gorzko. — Mnie uczono, że przede wszystkim mam się troszczyć o siebie.

— Trzeba umieć zachować równowagę.

— A co jeśli nie chcę? Nie jestem święty. Jestem Harry. Mam swoje własne cele, chcę odnaleźć chłopaka. Tyle. Dałem wam krew, szpik, wszystko. Pomogłem. Teraz chcę iść spełniać swoje cele.

— Jesteś winien ludzkości o wiele więcej.

— Wcale że nie.

Dumbledore wzdycha ciężko.

— Chodź, musimy cię opatrzyć.

— Nie chcę — upiera się Harry. — Ja stąd dzisiaj wybywam.

— Nie wydaje mi się — odpowiada mężczyzna.

— I co? Będziesz mnie tu trzymał siłą? Dalej, spróbuj. A może mam skończyć jak Neville? Dlatego Quirrell wpuścił do zamku zombie?! Abym zginął i moje ciało posłużyło wam na eksperymenty? Jesteście chorzy. — Pluje pod nogi Dumbledore'a. — Brzydzę się wami. Nie chcę mieć nic wspólnego z Zakonem Feniksa.

Oczy czarodzieja tracą błysk, wygląda teraz poważnie i groźnie. W dwóch krokach jest przy Harrym i bierze jego twarz w obie ręce. Uścisk ma żelazny. Harry w szoku nie jest w stanie na początku się ruszyć.

Confundus — szepcze czarodziej, a jego oddech niesie ze sobą iskierki zimnej magii. — Nie miej mi tego za złe, to dla większego dobra.

Harry mruga, nie pamięta, co robił i dlaczego tu jest. Wszystko go boli, syczy, gdy unosi rękę i próbuje ruszyć nadgarstkiem.

— Miałeś wypadek — tłumaczy Dumbledore.

— Nic nie pamiętam. A nie, zaraz. Leciałem. Szybko. — Kiwa głową, gdy kolejne obrazy pojawiają się w głowie. — Ale nie wiem po co i gdzie. Wszystko jest jak za mgłą i boli mnie głowa.

— Jesteś poważnie ranny, powinna zbadać cię pani Pomfrey. — Czarodziej obejmuje go ramieniem i prowadzi do zamku.

Harry idzie, kulejąc, trzymając połamaną miotłę. Frania miauczy żałośnie ze swojego miejsca w kieszeni.

Potrząsa głową i kicha. Jest mu zimno, czuje, że się rozchoruje, a cała ta sytuacja wydaje się dziwna. Jakby coś ważnego mu umykało...

_________________________________

tak, macie pozwolenie na jechanie po Albusie, jak już pisałam wcześniej: zasłużył.

wreszcie skończyliśmy 6 rozdział, wybaczcie, że tyle to zajęło, ale mnie nie było i nie miałam jak pisać. teraz przed nami całkiem sporawy rozdział, a po nim ruszamy z akcją. 

widzimy się za tydzień~!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top