V. cz. 2

W środku czeka na niego trójka ludzi, dwójka z nich ubrana jest na czarno: Hermiona i mężczyzna, który ostatnio też walczył z zombie. Tylko jego nie zna, bo trzecią osobą oczywiście jest Lavender Brown, która macha do niego delikatnie.

— Harry! Jesteś przed czasem, idealnie.

Ma ochotę coś odwarknąć, ale stwierdza, że to przecież nie jej wina, nie powinien odreagowywać na innych.

— Hej — mówi więc z rękoma w kieszeniach.

— Zaczniemy od krótkiego wywiadu, siadaj wygodnie, rozgość się. — Hermiona wskazuje na kanapę stojącą przed jej biurkiem, ona sama opiera się o nie, niemal siadając na mebel.

Harry siada, wyciąga ręce z kieszeni, nie wie co zrobić, wbija więc spojrzenie w nieznanego mężczyznę. Znaczy zna go, z widzenia. Był wtedy, kiedy walczyli z zombie. Jednak nic o nim nie wie.

— Profesor Severus Snape jest naszym Mistrzem Eliksirów — wyjaśnia Hermiona, która musiała zauważyć jak Harry wpatruje się w czarodzieja. — Niedoceniona pomoc.

Snape tylko unosi brew w odpowiedzi.

Hermiona zakłada kosmyk włosów za ucho i odchrząkuje.

— Ja, Lavender i Severus będziemy się zajmować stworzeniem lekarstwa, dlatego musimy ustalić, w jakie dni i kiedy będziemy się spotykać. Proponuję co drugi dzień...

— Co? — wymyka się Harry'emu.

— Potrzebuję dnia wolnego, aby przebadać próbki, skonsultować kolejne kroki i tak dalej.

— Nie o to mi chodzi — wyjaśnia szybko. — Nie za często te spotkania?

— Mówiłam — stwierdza Levender, która siada obok Harry'ego. Snape idzie jej przykładem, tylko że on zajmuje krzesło Hermiony; zakłada nogę na nogę i wbija czarne, poważne spojrzenie w czarownicę.

— Harry, lekarstwo to priorytet. — Granger mówi to takim tonem, jakby tłumaczyła trzylatkowi, że niebo jest niebieskie.

— Wiem — cedzi przez zęby Harry. — Ale ja nie mam czasu tyle z wami tu tkwić. Zresztą pobieracie próbki i tyle. Nie rozumiem, dlaczego mam być tutaj co drugi dzień.

— Dlatego to my zajmujemy się stworzeniem lekarstwa, Potter — odzywa się Snape, a jego głos jest niski, lekko chrapliwy.

Harry przewraca oczami.

— Nie jestem inteligentny, wiem, dzięki za przypomnienie — sarka.

— To ma być szacunek jaki okazujesz starszym? — syczy czarodziej.

— Okazuję taki szacunek, na jaki sobie zasłużą.

— Okej, stop — przerywa słowną przepychankę Hermiona. — Pójdźmy na kompromis, trzy dni w tygodniu okej? Wtorki, czwartki i soboty. W taki sposób masz odpoczynek i w niedzielę, i w poniedziałek.

— Czasami nie będzie mnie dłużej — od razu mówi Harry. — Dumbledore mi zagwarantował, że będę mógł wyruszać na wyprawy — zaznacza.

— Uprzedź o nich zawczasu, abyśmy mogli się przygotować i nie marnować czasu. — Wypuszcza powietrze, jakby próbowała się powstrzymać przed gwałtowniejszą reakcją. — Mamy ustalone? Świetnie. Więc możemy przejść do kolejnego tematu, jakim jest wyjaśnienie ci, co będziemy tutaj dokładnie robić.

— Głównie twoją rolą będzie bierne poddawanie się pobieraniu krwi i innych takich — mówi Lavender.

— Oczywiście dzisiaj zaczniemy od małego wywiadu. Musimy odkryć, co czyni cię takim wyjątkowym — dodaje ze słyszalnym podekscytowaniem w głosie Hermiona.

— Em... nie wiem?

— Opowiedz więc może swoje życie? Tak w skrócie.

Więc Harry opowiada, jednak już na samym początku Hermiona unosi rękę.

— Czekaj, miał jakie oczy?

— Zielone — tłumaczy Harry.

— Niemożliwe. Nie ma takich zombie.

— Widziałem zielonookiego.

— Gdyby istniały ktoś by o nich gdzieś napisał, mówiono by o nich!

— Może są rzadkie...

— Ale może właśnie tkwi sekret — mówi Lavender. — Że w nich jest coś, co pozwoli odkryć lekarstwo.

— Jak zachowywał się zombie? — Snape wbija w niego świdrujące spojrzenie.

— Był... dość spokojny, chyba trochę bardziej rozumny. Zabijał z bezwzględnością. — Harry przypomina sobie tamten wieczór. Zielone ślepia, martwe ciała rodziców, wszechogarniający strach, desperacką wolę przeżycia. — Ale wydłubanie oka też na niego podziałało, pozwoliło mi to uciec.

— Ugryzł cię? — dopytuje Snape.

— Nie. Uciekłem.

— Czyli to ślepy zaułek — stwierdza Hermiona. — Nadal uważam, że gdyby istniały ktoś coś by o nich powiedział. Musiało ci się przewidzieć.

Harry nie cierpi jak ktoś mu wmawia, co widział, on sam wie to najlepiej, nie potrzebuje głupich uwag innych.

— Wiem, co widziałem — cedzi.

— Byłeś dzieckiem!

— Ale miałem oczy!

— Dobra, spokojnie, może niech Harry opowie, co było dalej — próbuje załagodzić sytuację Lavender.

Harry opowiada pokrótce o ich podróżach z Tomem, nie wdając się w szczegóły.

— Nie jestem pewien, co jest moim ostatnim wspomnieniem — mówi. — Nadal czuję totalny mętlik, gdy myślę o czasie sprzed sześciu laty.

— Ja szukałabym punktu zaczepienie w tych sześciu latach — stwierdza zamyślona Hermiona. — Co sądzisz o legilimencji, Severusie?

— Najpierw trzeba wywołać te wspomnienia. Eliksir Tonitribus potrafi przywrócić niektóre utracone wspomnienia, jeśli Potter był świadomy, powinny mu się uporządkować.

— Warzy się go trzy miesiące, prawda? — dopytuje Hermiona.

— Po co pytasz skoro doskonale wiesz — mamrocze Snape.

— Bo chce potwierdzenie dla własnego ego jaka to nie jest mądra — sarka Lavender.

Hermiona ignoruje przytyki, zamiast tego kieruje uwagę całkowicie na Harry'ego, który to

chce powiedzieć, że nie będzie tu aż tak długo,może miesiąc, ale na pewno nie trzy, że zamierza znaleźć Toma już teraz zaraz, a potem... nie wie, zda się na Toma.

— Dobrze, w takim raziem wrócimy do tej rozmowy jak już będziemy mieć eliksir. Teraz zrobimy ci parę rutynowych badań, okej?

— Po co pytasz? Już się zgodziłem. Zresztą... czy moja odmowa cokolwiek by zmieniła?

Hermiona z oburzeniem odpycha się od biurka.

— Oczywiście, że tak! Nie zrobiłabym niczego bez twojej zgody.

Harry jakoś jej nie wierzy, ale tę uwagę zachowuje już dla siebie. Ma złe przeczucia, choć nie ma żadnych powodów, by je mieć. Badania są nudne, ale niezbyt inwazyjne, sprawdzają jego wagę, wzrost, wszystkie odruchy.

— Masz wadę wzroku, widziałeś? — pyta Lavender, kiedy Harry nie potrafi przeczytać maleńkich literek na tablicy zawieszonej na przeciwległej ścianie.

— Nie.

— Gdybym miała różdżkę, może coś by się udało zdziałać... Eliksiry raczej wiele tu nie pomogą.

Harry wzrusza ramionami.

— Żyłem z tym tyle lat, to pożyję dalej. Bez różnicy.

— Skoro tak mówisz — wzdycha kobieta, po czym notuje w jego kartotece.

Następnie pobiera mu krew, dwie fiolki, które Hermiona zabiera, traktując jakby były cenniejsze od złota. Unosi je pod światło, po czym ostrożnie odkłada do stojaka na probówki.

Pobierają też jego włosy, fragment paznokcia i ślinę. Obserwując Hermionę ma wrażenie, że gdyby tylko mogła, ukroiłaby sobie kawałek jego ciała.

— No — mówi Hermiona po wszystkim — na razie tyle.

— Zjedz porządny posiłek, czekolada wskazana na deser. — Lavender klepie go po ramieniu.

Snape nie mówi nic, tylko obserwuje go ponuro.

— Do zobaczenia w czwartek! — woła za nim Hermiona, gdy już zamyka drzwi.

Gdy jest sam na korytarzu, oddycha z ulgą.

Nie było tak źle — myśli, poruszając ręką, z której pobierali krew. Dzięki maści nie został nawet ślad po igle. Mimo tego cieszy się, że ma to już za sobą.

Co powinien zrobić? Nie chce siedzieć sam w pokoju, postanawia więc odwiedzić Łapę i Lunatyka, w końcu otrzymał zaproszenie. Problem w tym, że Harry kompletnie nie wie, gdzie znajduje się ich pokój. Wzywa więc Mniszka, a skrzat z godnym pozazdroszczenia zapałem wskazuje mu drogę do kwater mieszkalnych.

Najpierw mija wielki ogród z fontanną; pełen ludzi i bawiących się dzieci, potem wchodzi po stopniach i znajduje się w niesamowicie długim, kamiennym korytarzem. Nie jest on jednak wąski, a szeroki i przestrzenny. Pełno tu obrazów i gobelinów, małych wnęk zaaranżowanych tak, by miło spędzić tam czas, co niektórzy robią. Harry jednak skręca w lewo, tu rozciąga się cały rząd drzwi. Zgodnie ze wskazówkami Mniszka odszukuje te o numerze 525, po czym punka trzy razy. Praktycznie od razu drzwi otwiera Remus, jakby na niego czekał.

— Jesteś — wita go z uśmiechem. — Wchodź do środka!

Harry więc to robi, ściąga buty, zostając w skarpetkach, a Remus zaczyna zbierać ubrania, które zagracają prawie cały salon.

— Wybacz, szykujemy się do podróżny — tłumaczy. — Siadaj i rozgość się. Nie sądziłem, że wpadniesz tak wcześnie, bo bym to ogarnął, ale to dobrze z drugiej strony, nie będziesz siedział sam w przygnębiających czterech ścianach.

Siada na fioletowej kanapie, która stoi tuż przy wysokich oknach, za którymi rozpościera się ogród pełen drzew.

— Jakim cudem wasze mieszkanie wygląda jak dom z ogrodem? — pyta, wyglądając przez okno, za którym rozlega się sielski krajobraz ogrodu.

— Widzisz, Hogwart ma wiele tajemnic. Jedną z nich zamek odkrył przed nami, gdy zaczęła się epidemia. Całe kwatery mieszkalne to tak zwany Pokój Życzeń, który specjalnie się przeniósł i zmienił tak, by sprostać potrzebom czarodziejów tu żyjących. Tak więc nasze kwatery dostosowują się do naszych gustów, wystarczy pomyśleć, co by się chciało.

— Magia jest niesamowita — to jedyne co jest w stanie powiedzieć, zbyt zajęty pochłanianiem wzrokiem ptaka, który siada na gałęzi, unosi skrzydło i poprawia piórka tam rosnące.

Ilość szczegółów go zachwyca. Zastanawia się co on by sobie zażyczył? Gdzie chciałby mieszkać? Bo Tom na pewno wybrałby miejsce z kominkiem i regałami książek aż do sufitu. Harry chyba chciałby przestrzeń, lubi czuć się wolny.

W tym czasie Remus stawia przed nim parujące kakao; czerwony kubek przyjemnie grzeje w dłonie. Lunatyk skupia się na tym, żeby trochę posprzątać, wrzuca więc wszystkie walające się ubrania do szafy.

— Jesteś głodny? Mamy jakieś drobne, skromne jedzenie. Trudno żyć, mając tylko trzy posiłki dziennie o wyznaczonych porach, więc staramy się trzymać jakieś przekąski w domu. Na nocny głód — dodaje, puszczając do niego oczko. Podchodzi do kuchni i przynosi białe krzesło, na którym siada.

Harry czuje się jak w domu. Usadawia się wygodniej z kubkiem w dłoniach. Wnętrze jest kolorowe, jasne i przytulne, dużo tu żółci (tego koloru są kuchenne szafki) i zielonych roślin zdobiących drewniane parapety. Na stole stoi bukiet słoneczników i niebieskich dzwonków w czerwonym wazonie.

— Jak się czujesz?

— Normalnie. — Harry wzrusza ramionami i wpatruje się w Remusa pytająco.

— Wszystko poszło w porządku z badaniami?

— Och. — Orientuje się, że już wyrzucił z głowy poranne wydarzenia. — Tak. Chyba.

W tym momencie do mieszkania wchodzi Syriusz. Drzwi trzaskają, słychać jego głośne przeklinanie; brzęk kluczy i odgłos rzucanych butów.

— Snape wydaje się jedynym negatywnie nastawiony — mówi, upijając łyk kakao.

— Smarkerus pracuje nad lekarstwem? — Syriusz zadaje to pytanie z oburzeniem słyszalnym głosie. — To już możemy się z nim pożegnać.

Remus kręci głową.

— Mógłbyś już porzucić to dziecinne uprzedzenie — mówi, a tym czasie Harry marszczy brwi.

— Smarkerus? — dopytuje.

Syriusz śmieje się głośno, po czym opada na kanapę obok Harry'ego. Remus wzdycha ciężko.

— Głupie przezwisko z czasów jak byliśmy w Hogwarcie.

— Jest genialne — oponuje Syriusz. — Twój ojciec i ja na nie wpadliśmy. To połączenie jego śmiesznego imienia z tym, że jego włosy wyglądały jakby zamiast żelu używał smarków.

— Jesteś ostatnim, który powinien śmiać się z imion innych — wytyka mu Remus.

— Mam szlachetne, czystokrwiste imię! — broni się od razu Syriusz. — Oddaje hołd wielopokoleniowej tradycji rodu Blacków.

— Właśnie, co u mamy?

Syriusz krzywi się.

— Zwyzywała mnie na powitanie, potem pomyliła z Regulusem i zaczęła wokół mnie skakać. W końcu chyba jej umysł się trochę dostosował, strasznie chciała wiedzieć, co u Rega, zganiła mnie, że mam nieuczesane włosy... Czyli wszystko w normie. — Wzrusza ramionami, jakby zupełnie nie obchodził go stan matki.

Harry przysłuchuje się temu z wielkimi oczami. Zawsze wyobrażał sobie rodzinne więzi jako ciepłe i pełne miłości. Jako coś bardziej idealnego niż to, co miał z Tomem, bo oni potrafili się kłócić, potem nie odzywać się przez tydzień, a wszystko zaczęło się, gdy przestali być dziećmi, hormony zaczęły działać, a oni poddali się ich wpływowi. Ostatecznie nauczyli się jak razem żyć, ale to nie tak, że czasami nie występowały zgrzyty. Wtedy Harry często marzył wtedy, żeby zniknęły, żeby ich relacja była idealna i bez skaz. Teraz oddałby wszystko by znów móc pokłócić się z Tomem, uciec na drzewo i nie odzywać się do niego aż do rana, dopóki ten nie zrobi przeprosinowego śniadania.

— Z twoją mamą wszystko w porządku? — pyta cicho.

Syriusz wybucha śmiechem, Harry wybałusza oczy; nie spodziewał się takiej reakcji na pytanie.

— Jest stara, rzeczy jej się mieszają... Nie przeżyła dobrze śmierci ojca. Odejście Regulusa to był dodatkowy cios, czasami myśli, że zginął. Wtedy czasami widzę w niej człowieka — mówi to lekkim tonem.

— Kochasz ją? — pyta więc Harry.

— Nie — odpowiada od razu — ale czuję się za nią odpowiedzialny.

Na to Harry nie ma odpowiedzi. Potem Remus wyciąga ciasteczka, Syriusz zaczyna opowiadać o ich wyprawach.

— Znacie Quirrella? — pyta Harry, kiedy Remus opowiada o tym jak wstąpili do Zakonu Feniksa jako jedni z pierwszych. Chce kontynuować swoje małe śledztwo, a do tego potrzebuje więcej informacji o tym człowieku.

— Niezbyt — odpowiada Syriusz.

Remus z kolei się zamyśla.

— Dołączył całkiem dawno, myślę, że jest całkiem blisko z Dumbledore'em, na początku obaj robili wypady, szukając leku.

— Więc kiedy wyruszacie na swój? — pyta Harry, kiedy Remus wspomina wypady.

— Jutro z rana. Chcesz się zabrać z nami? — pyta Syriusz.

— Co? Serio? Mogę?

— A czemu nie?

— Dumbledore chyba ci pozwolił, prawda? — Remus marszczy brwi.

— Taa... — Harry drapie się po głowie. — Ale myślałem, że tylko z bliźniakami, w sumie nie wziąłem pod uwagi, że kto inny będzie chciał mnie zabrać. To świetnie! Gdzie się wybieracie? Bo wiecie bardzo chciałbym wykorzystać ten czas, by szukać Toma.

Remus posyła mu ciepły uśmiech, Syriusz klepie go po ramieniu.

— Bez obaw. Zrobimy wszystko, by znaleźć twojego chłopaka. Musi ode mnie usłyszeć, że jak cię zrani, to marny jego los.

Harry spędza u wujków resztę dnia. Potem grają w szachy czarodziejów, Syriusz opowiada wiele anegdot i przygód, jakie przeżyli z ojcem jeszcze w Hogwarcie. Nawet posiłki jedzą razem, nie schodząc do Wielkiej Sali, więc Harry odchodzi dopiero wieczorem. Na pożegnanie dostaje długi, skórzany płaszcz, aby ubrał jutro, bo jesienna pogoda obfituje w deszcze i przymrozki.

Korytarze zamku są puste, ale wciąż słyszy się gwar, który jednak cichnie, gdy Harry opuszcza część mieszkalną i kieruje się w stronę swojego pokoju. Nie jest śpiący, siada więc na parapecie, wpatrując się z nocne niebo. Po chwili dołącza do niego Krwawy Baron.

— O, hej — mówi do niego.

— Piękna noc, prawda? — Duch dzwoni kajdanami.

— Zimna.

— Ale piękna.

Harry nie zaprzecza.

— W taką noc splamiłem swoje ręce.

Krwawy Baron zwykł mówić o swojej zbrodni, nigdy jednak nie wdawał się w szczegóły, zaciekawiony Harry pyta więc:

— Co takiego zrobiłeś?

Następuje cisza. Już myśli, że obraził swojego rozmówcę, jednak duch wzdycha z całą żałością, do jakiej zdolne są jedynie duchy; wiele z nich zawodzi w Hogwarcie, wyjąc nad swoją udręką.

— Zamordowałem ukochaną. Na początku chciałem ją uratować, przemówić do rozsądku, zwrócić matce, która tak się o nią zamartwiała... Ale była uparta, a ja może jeszcze bardziej. Uparty i zgorzkniały odrzuceniem. Zabiłem ją, wbiłem sztylet prosto w serce i będę pokutować aż po kres świata, nosząc zakrwawione kajdany, uwięziony w stanie, w którym nienawiść miesza się z miłością i już nie jesteś w stanie odróżnić jednego od drugiego.

— I jakie to uczucie?

— Zabić najważniejszą osobę w twoim życiu? O to pytasz?

— Tak — przytakuje, kiwając głową.

— Wyzwalające.

Nie takiej odpowiedzi spodziewał się Harry.

— Ale żałujesz? — pyta.

— Oczywiście — pada natychmiastowa odpowiedź. — Ale jednocześnie mam wieczność, by ją pamiętać. Wieczność, by z nią być.

Te słowa zastanawiają Harry'ego. Wieczność brzmi tak odlegle, jeśli całe życie spędza się bez pewności, czy dożyje się następnego dnia, kiedy zombie mogą kryć się w każdym kolejnym mieście, w którym szukają jedzenia.

Zostawia Barona kontemplującego nad wiecznością, życiem a śmiercią. Czuje zmęczenie, chce się wyspać, by jutro być w pełni sił. Z uśmiechem spogląda na płacz, który dostał od Syriusza. Musi go jutro założyć.

Już sięga po klamkę, gdy przed oczami przelatuje biała smuga. Rozmyta, jasna, ale jakby przygaszona. Harry przyzwyczaił się już do widoku duchów, ale kobieta która pojawia się przed nim wydaje się smutna, a smutek ten przekuwa we wściekłość.

— Rozmawiałeś z Krwawym Baronem? — Jej włosy falują, jakby wiał wiatr, oczy ciskają błyskawice; jest burzą. Wygląda jakby krzyczała, ale jej głos skrzeczy, łamie się na szepcie, jakby miała zaraz wybuchnąć szlochem.

— Em... tak. — Zastanawia się, czy hogwarckie duchy mogą być niebezpieczne jak te w mugolskich historiach. Kobieta przed nim z pewnością wpisywałaby się w historię o nawiedzonej posiadłości i uwięzionej duszy napędzanej pragnieniem zemsty.

— To wiedz, że z jego ust wypływają same kłamstwa — mówi chłodno. — Dlaczego wszyscy pytają się morderców? Jak tam zabójstwo? Co czułeś, gdy ją mordowałeś? — Prycha rozgoryczona. — Dlaczego nikt nie zapyta ofiary jak się czuła? Co ona przeżywała, gdy ktoś odbiera jej życie z tak błahego powodu?!

— Czyli to ciebie zabił Krwawy Baron?

Dziwny wiatr wokół niej ustaje.

— Dokładnie — odpowiada. — Jestem tu po to, by nie zapomniał. To echo życia, które mi odebrał.

Harry przygląda się jej wychudzonej twarzy, odstających kościach policzkowych.

— Jakie to uczucie, gdy ktoś cię zabija? — pyta.

Popękane wargi rozciągają się delikatnie w upiornym uśmiechu.

— Powinieneś wiedzieć lepiej ode mnie. 

_____________________

Harry psiapsi się z duchami, tak. 

została nam jeszcze trzecia część piątego rozdziału z wyprawą, a potem w 6 zrobimy mini time skip.

mam mieszane uczucia. najchętniej usunęłabym tą część i napisała od nowa. to właściwe wydarzenia, ale nie te słowa. ale wiem, że wtedy prawdopodobnie już nigdy tego nie napiszę, więc muszę żyć z tym, że ta część mi nie gra. 

do napisania za tydzień (miejmy nadzieję, że już bez opóźnień).

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top