III. cz. 2

wybaczcie spóźnienie~! 

Harry marszczy brwi.

— Voldemort?

George wzdycha głośno i siada na trawie; opiera swoją wagę na obu dłoniach, które są położone każda po jednej stronie ciała, a głowę przekrzywia delikatnie tak, że parę rudych kosmyków opada na czoło, delikatnie przysłaniając prawe oko.

— Przywódca śmierciożerców. To tak w skrócie — wyjaśnia.

— A tak nie w skrócie? — O mało co nie warknął. Czuje lekkie poirytowanie zachowaniem bliźniaków. Nie lubi gierek, nie jest Tomem. W dodatku jeśli chodzi o tak poważne kwestie to tym bardziej. A kwestia jego sześcioletniej rzekomej hibernacji czy Merlin wie jest istotna. I nie chce ganiać za odpowiedziami jak kot za myszą.

— Śmierciożercy to specyficzna grupa. Przyjaźnimy się jednym z nich, więc nie wszyscy są popieprzeni, ale Voldemort potrafi być terytorialny — wyjaśnia Fred, który chyba wyczuł zirytowanie Harry'ego i teraz podchodzi do sprawy trochę poważniej. — Najprościej ujmując śmierciożercy to niewiadoma. My, czyli Zakon, jesteśmy znani z tego, że poszukujemy lekarstwa, Grindelwald chce wiedzieć, co się stało z różdżkami, ci z Ministerstwa chcą władzy, a Voldemort? Nie zajmuje terytoriów, nie asymiluje się z czarodziejami spoza swojej bandy, jedynie zabija zombie. Są taką trochę grupą najemników? Jak masz problem z zombie to na pewno pomogą, a raczej przyjdą te zombie wybić, nie warto liczyć na emocjonalne wsparcie. Są brutalni, okrutni i mają niekonwencjonalne metody, czyli innymi słowy: cholernie skuteczni.

— Czyli to dobrze czy źle, że znaleźliście mnie na ich terytorium?

— Chuj wie. — Wzrusza ramionami George. Brat posyła mu karcące spojrzenie.

— Zależy czy to oni cię uwięzili czy, co tak naprawdę się wydarzyło. Tego niestety nie wiemy.

George podnosi się z trawy i wyciera ręce o spodnie.

— Pozostaje nam jedynie polecieć tam, mieć nadzieję, że nikogo nie będzie i poszukać odpowiedzi na wszelkie nurtujące nas pytania! — kończy pozytywnym tonem George.

Harry nie wie, co o tym myśleć, nie ma raczej wyboru niż podążać za planem bliźniaków.

— Czekaj, polecieć?

— Na tych cudeńkach! — George wskazuje na leżącą przed nim miotłę.

— Dla ciebie też mamy — dodaje Fred.

— Tylko że ja... — Harry przygląda się kijowi z paroma uchwytami i powyginanymi witkami — ...nigdy nie latałem.

— Och. — Fred drapie się po głowie.

— No problemo — odpowiada George. Wyciąga otwartą dłoń skierowaną wnętrzem w dół przed siebie i głośno woła: — Do mnie! — Miotła wznosi się z gracją i wpada idealnie w jego dłoń. Czarodziej zaciska palce na trzonku z pewnym siebie uśmiechem.

— To proste — mówi Fred. — Kierujesz ciężarem ciała, prawo i lewo, jeśli chcesz w dół to pikujesz, pochylając się w stronę trzonku, jeśli chcesz wyhamować, prostujesz się, ciągnąc miotłę do góry. Może brzmi skomplikowanie, ale wierz mi, to instynktowne.

George demonstruje wszystko na swojej miotle, dodatkowo jeszcze raz tłumacząc, a Fred w tym czasie przynosi dwie miotły; jedną wręcza Harry'emu. Ten niepewnie kładzie ją na ziemi, ale gdy tylko ją przywołuje i czuje zimne drewno pod palcami, jednocześnie też opuszki palców mrowi magia. To niesamowite uczucie, które napawa ekscytacją i pewnością siebie. Przekłada nogę i unosi trzonek delikatnie do góry, a miotła powoli się unosi.

Wtedy dzieje się też magia, a Harry zakochuje się w lataniu i uczuciu wolności, które niesie za sobą wiatr we włosach. Rozpędza się powoli i zatacza pętlę.

— Masz to we krwi! — krzyczy George, a Harry nie może się nie zgodzić.

Odkąd przybył do Hogwartu czuł się odrętwiały i zdezorientowany, zagubiony bez Toma, teraz wreszcie czuje zwyczajną radość. Może też dlatego że bardzo mocno wierzy, że zaraz znajdą Riddle'a i wszystko wróci na swoje miejsce.

Gdy ląduje, wręczają mu rękawiczki, by palce nie ślizgały się na drewnianym trzonie. Harry zapina swoją zgniło zieloną kurtkę aż po szyję i poprawia kaptur. Bliźniacy też mają na sobie mugolskie ubrania zamiast szat jakie noszą inni czarodzieje. Chociaż oni zamiast kurtek mają peleryny z feniksem wyszytym na piersi. Rzucają mu jeszcze gogle, które zakłada na głowę, choć bliźniacy zakładają je na oczy.

— To konieczne, jeśli nie ma się zaklęć ochronnych.

— Wiatr wieje po oczach — dodaje George.

Zakłada je więc na oczy zgodnie z ich radą. Zaraz potem wnoszą się na miotłach, bliźniacy od razu przyspieszają, a Harry stara się im dorównać. I już po dziesięciu minutach zaczyna łapać co i jak. Latanie jest bardzo instynktowne, wystarczy przenosić ciężar ciała. Czuje mrowienie magii pod palcami, co wywołuje lekką nostalgię i tęsknotę za światem, w którym czarodzieje mieli różdżki i magia żyła wraz z nimi w symbiozie. Teraz ich drogi się rozeszły, by skorzystać z magii należy pojednać się z naturą, której częścią magia w końcu jest.

Wraz z Tomem uwielbiali wędrować i szukać śladów magii, w lasach, górach, liściach, małych robaczkach pod kamieniami czy w samych kamieniach. Och, by położyć się na łące i po prostu obserwować niebo ze swoją drugą połówką.

Lecą dobre pół godziny, aż palce drętwieją od coraz chłodniejszego, jesiennego wiatru, a ciało nieprzyzwyczajone do miotły zaczyna dawać się we znaki. Jednak w końcu lądują na klifie przy morzu. Wiatr wieje o wiele mocniej niż w Hogwarcie, fale uderzają o wybrzeże. Na szczęście nie ma sztormu.

— I jak? — pyta Fred, opierając się o miotłę i przechylając głowę, by móc widzieć Harry'ego.

Ten pociera skostniałe palce.

— Dupa boli — mówi, krzywiąc się, co wywołuje śmiechy u obu Weasleyów.

— Przyzwyczaisz się. — George klepie go w plecy.

— Jakim cudem się tu zapuściliście? — Harry podchodzi do krawędzi i przygląda się morzu. W oddali majaczy skalista wyspa, ale wokół poza kwitnącymi wrzosami nie ma nic.

— Nuda.

— I w sumie Reggie trochę nas tu nakierował. Powiedział: I żebyście się mi skurwysyny nie zapuszczali za daleko na północ. Roi się tam od zombie. A że Hermiona potrzebowała fragmentów zombie, więc się tam udaliśmy, znaleźliśmy o tamtą wysepkę...

— ...która serio przyprawia o dreszcze — wcina się w słowo George.

— No i zbieraliśmy różne rzeczy dla Hermiony jak włosy, paznokcie, części ciał... Mam ochotę wzdrygnąć się na samo wspomnienie. ale właśnie wtedy ty wyszedłeś z jaskini, zataczając się i zachowując się, jakbyś wypił za dużo Ognistej Whiskey. Podpierałeś się jedną ręką o ścianę i potem spojrzałeś na nas. Zdążyłem zobaczyć te zielone oczy i zemdlałeś. George ledwo cię złapał. No a potem cię zanieśliśmy do zamku. Tyle. Koniec historii.

Harry mruży oczy, wpatrując się w odległą wysepkę.

— Zupełnie tego nie pamiętam — przyznaje się; wywołuje to u niego pewne uczucie zaniepokojenia. Dlaczego tego nie pamięta, skoro był wtedy świadomy?

— Byłeś ledwo przytomny — mówi George — ledwo kontaktowałeś. Nie zdziwiłbym się, gdybyś po prostu szedł napędzany samą siłą woli.

— To co? — pyta Fred. — Lecimy?

Harry kiwa głową i szykuje miotłę. To paru minutowy lot, ale przez szalejący wiatr marznie jeszcze bardziej. Z ulgą zeskakuje z miotły, ściąga gogle i kaptur, mierzwi włosy wilgotne od morskiej bryzy. Pociera ręce, próbując je ogrzać.

— Ach, czego bym nie dał za zaklęcie rozgrzewające — stęka George, lądując obok niego.

— Jest takie?

— Jasne, otaczało cię mgiełką przyjemnego ciepła.

Harry przymyka oczy i próbuje wyobrazić sobie właśnie tę mgiełkę, która otula ciało jak kocyk. Z satysfakcją zauważa, że nie stracił swojego daru jak to nazywali z Tomem. Sposób, by używać magii bez różdżek, samą siłą woli. Bo w końcu nie utracili samej magii, tylko różdżki.

Na początku oczywiście było trudno, ale obaj ćwiczyli w każdej wolnej chwili, razem próbując rozwikłać zagadkę ukrytej magii, aż w końcu prostsze zaklęcia zaczęły przychodzić tak łatwo i naturalnie jak oddychanie.

— Gotowy?

— Czemu miałbym nie być? — pyta zdziwiony.

— Nie wiem, dziwne wspomnienia czy coś. — Wzrusza ramionami Fred.

— Nie pamiętam tego miejsca — mówi. Czy powinien coś czuć? Jakąś dziwną nostalgię czy pociąg do danego miejsca? Zamiast tego po prostu widzi nieznane miejsce pierwszy raz. Skały mokre od wilgoci, delikatnie obmywane przez fale. Zapach soli i morza. Pochmurne niebo.

Idą pomiędzy skałami, rozmawiając ze sobą, bliźniacy opowiadają jakieś anegdotki z życia lub żartują, dopóki Harry nie zatrzymuje się gwałtownie. Od razu sięga po nóż.

— Słyszeliście?

Bracia spoglądają po sobie. A Harry znów to słyszy.

— O to! Właśnie to!

Nie zapomni tego dźwięku do końca swojego życia, jest zbyt wyczulony na charakterystyczne gardłowe warczenie czerwonookiego zombie.

— Ach, starszak — mówi Fred. — Jesteś w stanie słyszeć go już tutaj?

— Nieźle. — George klepie go po plecach, po czym obaj bracia niewzruszeni idą dalej, zostawiając osłupiałego Harry'ego lekko w tyle.

Zaciska świerzbiące palce na nożu, poczuje się pewnie dopiero, gdy jego palce znajdą na spuście broni. Nie dali mu nawet miecza, jakie noszą bliźniacy, a takim małym mieczem... Nie rzuca sztyletami jak Tom, ale po tylu latach zżył się ze swoim JSL Spitfire, który stał się niejako przedłużeniem prawej ręki.

Wciąż czujny podąża za chłopakami, rozglądając się po jałowej wyspie, będąc gotowym na to, że w każdej chwili może go zaskoczyć czerwony. A jak czerwony, to białe mogą być tuż za, bezgłośnie podążając za przywódcą.

Charczenie rozlega się znowu, więc Harry przyspiesza, doganiając bliźniaków, którzy właśnie... droczą zombie. Harry z wrażenia opuszcza rękę z nożem.

Czerwonooki wydaje się być spętany niewidzialnym łańcuchem, który uniemożliwia mu poruszanie się. Jego ręce są blisko ciała, więc potrafi tylko poruszać nogami i wyginać się w ich stronę. Wącha, jęczy i szarpie się, próbując się uwolnić.

— Co do kurwy...? — pyta Harry, zachowując odpowiednią odległość.

George parska śmiechem.

— Straszak Voldemorta — wyjaśnia Fred. — On... ma niekonwencjonalne metody oznajmiania, że ten teren należy do niego i żeby się nie zbliżać.

— Jakby nie mógł postawić znaku jak normalny człowiek.

— Czyli co ja robiłem w tej jaskini, skoro Voldemort tak pilnuje tego miejsca? — zastanawia się na głos Harry. I kim dokładnie jest ten człowiek? — I co skłoniło was, by tam pójść?

— Ciekawość — odpowiadają zgodnie.

Harry czuje poirytowanie ich dziecinnym zachowaniem.

— Widzicie uwięzionego czerwonookiego, który jest znakiem szefa jednej z niebezpieczniejszych band i postanawiacie i tak tam pójść?

— Dokładnie. — George kiwa głową.

— Pojebani jesteście.

Wchodzą do środka, a Harry bacznie obserwuje zombie, które rzuca się w ich stronę, ma tylko jedno oko, świecące krwistą czerwienią, brakuje mu kawałka nosa oraz palca u ręki. Marszczy brwi, ale w sumie nie takie rzeczy widział, zombie potrafią być w najróżniejszym stopniu rozkładu.

Fred wyjmuje świecący kryształ z wyrytą na nim runą, więc Harry wyciąga dłoń i tworzy małą kulkę. Idą powoli, ale bliźniacy prowadzą pewnie. Za nimi wciąż rozlega się charczenie.

— Uważaj, tu jest stopień, za pierwszym razem o mało co się nie wywaliłem — mówi George, odwracając się do Harry'ego z uśmiechem, który natychmiast gaśnie. — Umiesz bezróżdżkową magię?

— Co? — pyta Fred.

Obaj spoglądają na światełko w dłoni Pottera jak zafascynowani.

— Nie widziałem, że to ma nazwę. — Czuje się trochę zawiedziony, myślał, że to jego odkrycie, sekret i dar jego i Toma, a nie powszechna wiedza wśród czarodziejów.

— Tylko naprawdę potężni czarodzieje to potrafią — mówi Fred.

— Jak Dumbledore na przykład — dodaje George.

— Czyli nie każdy czarodziej to potrafi?

— Bo ja wiem? Chyba każdy mógłby, ale to wymaga niezwykłej samokontroli, a nie wszyscy osiągają aż taki poziom magicznych umiejętności.

— Nauczyłem się jakoś w wieku sześciu lat — informuje ich Harry.

— Żałuję, że nie ma już szkoły. Byłbyś niesamowitym czarodziejem — wzdycha Fred.

— Wciąż jestem. Światło to nie jedyne, co potrafię.

— Magia nie działa na zombie — mówi George.

— Nie, ale ogólnie w życiu bardzo pomaga.

— Mi to mówisz? — Fred śmieje się trochę gorzko. — Czarodzieje są jak bezradne ślepcy bez magii i różdżek.

W końcu docierają do większej części jaskini, gdzie znajduje się jezioro, a na nim wysepka. Harry podchodzi do brzegu, woda jest zielonkawa i brudna. Śmierdzi czymś okropnym, czego zapachu nie zna, w dodatku jest mętna. Z brzegu zacumowana jest zniszczona łódka, która już raczej więcej nie wypłynie.

Wyspa pośrodku jest niewielka, mruży oczy, ale przez swój słaby wzrok nie jest w stanie dojrzeć nic poza rozkopaną ziemią, która świadczy o tym, że coś tam było.

— Muszę się dostać na tę wyspę — mówi, szukając wzrokiem bliźniaków. Znajduje ich obok ściany tuż przy wejściu do większego pomieszczenia. Z grobowymi minami spoglądają na coś co przy tej ścianie leży. Podchodzi więc bliżej i przełyka ślinę.

Człowiek, nie zombie. Martwy człowiek. Z dziurą po strzale w głowie i resztkami mózgu rozbryzganymi na kamieniu.

— Znacie go?

Fred kręci głową, George z kolei czubkiem buta wskazuje na odsłoniętą rękę z wyciętą skórą.

— Śmierciożercy mają tu tatuaże.

— A Voldemort lubi używać mugolskich broni takich jak pistolety czy bronie — dodaje Fred.

— Fred. — George spogląda na niego, blady na twarzy. — Myślisz, że nie żyje przez nas? — pyta ze strachem w głosie. — Przyszliśmy i zabraliśmy — przelotnie spogląda na Harry'ego — coś co nie należało do n...

— Cicho — ucina Fred.

— Czyli Voldemort zabił swojego człowieka? — Harry kuca i przygląda się trupowi. Wygląda na dość świeżego, nie może mieć więcej niż dzień czy dwa.

— Jest znany z tego, że trzyma żelazną dyscyplinę i nie toleruje nieposłuszeństwa.

— Albo niewykonania powierzonego zadania — dodaje George.

— Myślisz, że był tu strażnikiem?

Bracia spoglądają po sobie, Harry podnosi się, wycierając rękę o tył spodni.

— A co jeśli... to ja go zabiłem? — Nagle ta myśl w niego uderza. — W końcu nie pamiętam, co robiłem. Nic nie pamiętam z tego miejsca. A jeśli coś mu zabrałem? Chciałem ukraść? A jeśli...

— Ej, spokojnie. Nawet jeśli to nie dowie się o twoim istnieniu. Słowo. — Fred kładzie obie dłonie na ramionach Harry'ego.

— Ale dla pewności lepiej się stąd zwijajmy.

Nikt nie zgłasza sprzeciwu. Szybkim krokiem wychodzą z jaskini. Harry z ulgą wita promienie słońca na twarzy, które przebijają się przez chmury.

— Zaraz lunie — stwierdza, wpatrując się w niebo.

Fred podchodzi do charczącego czerwonookiego, ucina mu kawałek ucha, rzucając nożem z liną, za którą potem ciągnie narzędzie. Zombie nawet nie zauważa, wpatruje się w Harry'ego i wyrywa w jego stronę. Gdyby został uwiązany zwykłym łańcuchem, z pewnością od tej siły dawno już by się przepołowił.

— Próbka dla Hermiony — mówi, puszczając Harry'emu oczko, Fred, po czym chowa kawałek ciała zombie do sakiewki, która potem ląduje w plecaku.

Czym prędzej wyruszają, aby nie dać się złapać w ulewie. Lądują w tym samym miejscu, co wcześniej. Harry cicho ponawia zaklęcie ogrzewające, po czym i tak chucha w dłonie.

— Mamy tu umówione spotkanie — tłumaczy Fred. — Może dowiemy się czegoś więcej.

— Mówiłem, żebyście się tu nie zapuszczali, szczególnie, kurwa teraz. — Harry spogląda na czarodzieja, który pojawia się znikąd. Mruga oczami.

Wysoki i szczupły, z delikatnym zarostem i ciemnymi włosami związanymi w kucyk. Boki głowy ma wygolone. Ubrany na czarno, z ciężkimi butami i długim płaszczem przypomina postać, którą straszy się dzieci.

— Umie bezróżdżkową, a to teleportacja. Kiedyś każdy czarodziej tak umiał — wyjaśnia mu George na ucho.

— Też tak chcę — stwierdza Harry, wpatrując się w czarodzieja zachłannie.

— Regulus! — Fred szeroko rozstawia ręce w powitalnym geście. Na twarzy mężczyzny pojawia się jedynie grymas. — Jednak się zjawiłeś.

— Wiedziałem, że spróbujecie czegoś głupiego. Wypad od tej wyspy, jeśli wam życie miłe, rozumiemy się?

— Syriusz przesyła pozdrowienia.

— I całusy!

— Niech się cmoknie w dupę.

— Uroczy jak zawsze.

Regulus przewraca oczami.

— Gdzie towar?

George pospiesznie wyjmuje pojemniki pełne wysuszonych liści.

— Brzmisz jakbyśmy robili coś za plecami szefostwa. Syriusz robi dodatkowe godziny, byś miał mandragorę.

— Bo matka mu każe. — Regulus chowa pojemniki do wnęki płaszcza. — Niby taki niezależny a starej Walpurgii wciąż się boi.

— Ty nie musisz z nią mieszkać w jednym zamku.

— To prawda. — Regulus śmieje się pod nosem. — A ten to?

— Nowy — wymijająco odpowiada Fred, może trochę zbyt szybko, bo czarodziej marszczy brwi.

— I nie ma imienia?

— I nie rozmawia z obcymi. — Fred staje na linii wzroku Regulusa, zasłaniając Harry'ego.

On z kolei nie wie, czy powinien się odezwać. Ostatecznie po prostu wychyla się zza pleców Freda i macha ręką.

— Regulus Black — przedstawia się.

Harry już otwiera usta, ale przerywa mu George:

— Ojeju! Jak już późno, obiecaliśmy żonie nowego, że go odstawimy bez ani jednej rysy. Masz pozdrowienia od rodziny, matka wciąż za tobą płacze i oczekuje twojego powrotu. Do mnie! — Miotła ląduje w jego ręce.

Harry też przywołuje swoją.

— Powiedz Syriuszowi, że następnym razem potrzebuję liści dyptamu do mandragory. A najlepiej jakby załatwił wstęp na teren Zakazanego Lasu.

— Wystarczy dołączyć do Zakonu Feniksa. — Fred uśmiecha się, puszcza mu oczko i przywołuje miotłę.

Regulus Black wzdycha ciężko, kręci głową z politowaniem, po czym teleportuje się z trzaskiem. Harry jak oczarowany wpatruje się w miejsce, w którym przed chwilą jeszcze stał. Fred wypuszcza głośno powietrze.

— Reggie to spoko gość, ale to wciąż śmierciożerca. Lepiej nie zdradzać mu wszystkich informacji. Kto wie, co z nimi zrobi.

— A Voldemort jest ponoć legilimentą — wtrąca George.

Harry'ego jednak nie obchodzi Voldemort i to dziwne słowo.

— O co chodzi z tymi ziołami? To jakieś narkotyki?

— Za bardzo myślisz jak mugol — śmieje się Fred.

— Zwykły handel składnikami na eliksiry, Hogwart ma praktycznie monopol dzięki szklarniom, cudownej profesor Sprout i Nev...

— Po prostu Syriusz robi prezenty bratu — dodaje Fred. — Reggie odszedł z Zakonu Feniksa całkiem szybko. Ale na początku było wiele roszad. W sumie... jedną z osób, które odeszły od nas niedawno jest chyba tylko Luna Lovegood. Oczywiście dołączyła do śmierciożerców. Dziwna dziewczyna z niej była, więc zakładam, że zagrzała sobie tam miejsce.

Harry już zamierza zapytać, jaki z tym związek ma jakaś Luna, ale wtedy słyszy stąpanie. Czyjeś ciężkie kroki. Niewiele myśląc wyciąga nóż i ten szybki refleks ratuje mu życie przed białookim, który pojawia się znikąd. Odcina mu rękę, a potem sprawnie wbija nóż w każde oko. Na koniec Fred odcina mu głowę.

— Kurwa, ich jest więcej! — krzyczy George.

Słysząc jego krzyk, Harry spogląda w jego stronę akurat w momencie, gdy ten tnie zombiaka przez oczy, które wypływają niczym srebrzyste łzy po dziurawych policzkach, w których prześwitują zgniłe, sczerniałe zęby.

Ta chwila nieuwagi go kosztuje. Rzuca się na niego z pazurami kolejny zombie, już otwiera śmierdzącą paszczę, ale Harry wbija nóż w jego lewe oko, osłabiając go. Oko wylewa się, biała maź pryska na twarz. Drugą ręką przytrzymuje podbródek trupa, by ten nie wgryzł się w jego szyję, ale przez maź z oka, jego palce zaczynają się ślizgać.

Wyszarpuje nóż i wbija go w drugie oko, po czym posyła zombie kopniakiem jak najdalej od siebie. Potem szybko się podnosi i wbija but, wbijając go w czaszkę trupa, rozsadzając ją na kawałeczki.

Fred i George właśnie pokonują ostatniego. Spoceni, oddychający szybko spoglądają po sobie. Harry zakłada gogle na oczy i wszyscy wzbijają się w powietrze, nie ryzykując, że pojawi ich się więcej.

— Wszyscy cali? — przekrzykuje wiatr Fred. — Żadnych ugryzień?

Harry zaciska palce na trzonku miotły tak mocno, że aż go bolą. Kręci głową.

— Wszyscy czyści — potwierdza George.

— Świetnie. Nie zgłaszajmy tego incydentu nikomu. Mamy próbki dla Hermiony od tak martwych-martwych zombie. Tyle. Nie mam zamiaru męczyć się z mamą.

Od razu po przyleceniu do Hogwartu i odstawieniu mioteł, udają się do Hermiony. Granger ma specjalne pomieszczenia specjalnie dla niej w lochach ze wszystkich możliwych miejsc. Harry czuje się nieswojo w mokrych butach i skarpetkach, więc opiera się o ścianę blisko kominka i obserwuje.

Są w pomieszczeniu pełnym książek i magicznych kryształowych świateł. Na biurkiem wisi mapa pełna różnych znaczników, a samo biurko jest schludne i zupełnie nie wygląda tak jakby dziewczyna tam pracowała.

— Wytarlibyście błoto z tych buciorów — wita ich kąśliwą uwagą.

— Przynosimy ci prezenty a ty nas tak witasz?

— Z tego nowego gniazda co ostatnio?

— Się wie — kłamie jak z nut Fred, chociaż jest w tym część prawdy, więc to nie jest kłamstwo tak zupełnie.

Zaczynają rozmawiać i dyskutować, bliźniacy zręcznie unikają podania lokacji, aż w końcu wychodzą. George odprowadza Harry'ego do jego pokoju i ten, gdy tylko zamyka za sobą drzwi, rozbiera się i wchodzi pod gorący prysznic.

Nic nie znaleźli. Zupełnie nic. Żadnej wskazówki odnośnie Toma, a na tym mu najbardziej zależało. Ma ochotę rozpłakać się z bezradności. Czy był tam z Tomem i próbowali coś ukraść Voldmortowi? To mogłoby oznaczać, że Toma nie spotkał przyjemny los, patrząc przez pryzmat trupa zdrajcy.

Unosi rękę do ust, dławiąc szloch. I wtedy właśnie zauważa. Ranka w kształcie półksiężyca tuż koło paznokcia kciuka lewej ręki. Tej ręki, którą odpychał twarz zombiaka.

Siada gwałtownie. Wciąga powietrze, próbując się uspokoić. Racjonalna część mózgu od razu podpowiada, że coś jest nie tak. Że jeśli naprawdę ugryzł go zombie to już dawno powinny były wystąpić objawy.

Tęsknota za Tomem uderza ze zdwojoną siłą. On na pewno by wiedział, co zrobić. Bez niego czuje się taki bezradny, wręcz trudno mu oddychać. Spogląda na maleńką rankę. Czy naprawdę to odcisk zęba? Może... może zaciął się nożem albo papierem. Lub czymkolwiek innym.

Dokładnie. Wszystko mogło się wydarzyć. Poczeka do jutra. Prześpi się i z trzeźwą, świeżą głową pomyśli. Nie ma co działać pochopnie. Podnosi się, zakręca wodę, wyciera łzy. Kuli się w łóżku, marząc o tym, by przyśnił mu się Tom.

____________________

dużo informacji w tej części całkiem. pojawił się Reggie, wspomniano Lunę i we don't talk about neville, no, no, no~

lekcja zombie na dziś:

czerwonookie - charczą, przewodzą białym

białookie  - ciche, stadne

mam nadzieję, że wybaczycie mi to lekkie opóźnienie, ale rozdział wyszedł całkiem zajebisty, więc niech to będzie moją próbą wynagrodzenia wam tego. 

następnie w telenoweli o zombie: troll! troll w lochach! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top