III. cz. 1
rozdział podzielony na dwie części, bo się nie wyrobiłam z całym ^^'
1986
Po zimie znaleźli mapę i kompas. Tak wyposażeni znów ruszyli w drogę, starając się zaznaczać osady, w których znajdują ludzi. Czerwony iks oznaczał te opanowane przez zombie, niebieski te w których znaleźli jakichś mugoli, szare zupełnie opustoszałe, zielone miały znaczyć miejsca z czarodziejami.
Pojawił się jednak problem zombie. Robiło się ich więcej i więcej. Tom i Harry zawsze starali się przed nimi uciekać, bo bezpośrednie starcie nie wchodziło w grę. Ten pierwszy czerwonooki poszedł im gładko, potem nie było Tak dobrze. Harry w ucieczce zdarł oba kolana i wnętrza dłoni, Tom miał szramę idącą przez część czoła i brew, która nie chciała się zagoić i czasami się otwierała.
— Musimy znaleźć lepszą broń — stwierdził Tom.
W następnej wiosce znaleźli sklep dla myśliwych, którzy pewnie często polowali w okolicznych lasach. Sześcioletni Tom założył więc dubeltówkę przez ramię, a do plecaka Harry'ego napakował zapasowe naboje.
Takimi oto sposobem strzelał do zombie, prosto w ich oczy. Harry też próbował, ale nie miał do tego talentu. Strzelba była za ciężka, odrzut za mocny, celowanie za trudne.
Broń jednak sprawiła, że odkryli coś znacznie lepszego i wartościowego — magię. W pewnym momencie naboje zaczęły im się po prostu kończyć, a trasa powrotna do tamtego sklepu była zbyt długa. Kolejna zima zbliżała się wielkimi krokami.
— Moi rodzice — odezwał się Harry, gdy siedzieli przy ogniu, jedząc zupę z puszki z jednego wspólnego garnka — umieli robić tak, że z jednej rzeczy robiło się wiele.
— Ale oni umieli magię. I mieli różdżki jak mówiłeś.
Harry kiwnął głową.
— Ale naprawdę tego potrzebujemy — stwierdził, patrząc na to, że zostały im marne trzy naboje.
Więc próbowali. Do skutku. Aż się udało. Pierwszy sukces osiągnął Harry, ale Tom był tuż za nim. Gdy udało się z nabojami, zaczęli próbować ze wszystkim innym. Na jedzenie nie działało, ale na ubrania, zabawki... wszystkie przedmioty dało się powielić niezliczoną ilość razy.
Tak zaczęła się ich bardziej magiczna era, w której radzili sobie o wiele lepiej. Wieczorami mogli w końcu wyczarować więcej koców i spać w cieple. A potem znaleźli ich ostoję, coś, co mogli nazwać domem.
Teraźniejszość
Dumbledore czeka na niego w swoim gabinecie; stoi przy oknie z rękoma splecionymi za plecami i spogląda na rozciągające się błonia. Odwraca się z uśmiechem, gdy słyszy, że do środka wszedł Harry.
— Harry — wita go, a błękitne oczy migoczą; to jedyny żywy element na starczej twarzy wyglądającej jak pomarszczona kora trzystu letniej wierzby. — I jak ci się podoba Hogwart?
— Em... Jestem tu dopiero dzień? — Ma ochotę przywalić sobie w twarz, bo chciał tylko zauważyć oczywistość, jednak wyszło jakby był niewdzięczny i chamski. Czyli jak zwykle.
— Z pewnością jednak masz jakieś pierwsze wrażenie.
— Ach, no to w takim razie jest duży — mówi.
Czarodziej unosi brew. Harry czuje desperacką potrzebę by nie zawieść tego człowieka, który przecież okazał mu tylko dobroć i starał się pomóc. A nawet pomógł, bo przecież gdyby nie bliźniacy, nie wiadomo, co by się z nim stało.
— Jestem bardzo... zaskoczony jak wszyscy są tu mili? I na pewno wdzięczny za pomoc. — Harry jest dumny ze swojej odpowiedzi. Wdzięczność to właściwe słowo, jakim może nazwać to, co czuje.
— Cieszę się. — Dumbledore nagradza go uśmiechem, który można opisać jako ciepły i dziadkowy. — Staramy stworzyć się tutaj społeczność i ostoję dla wszystkich zbłąkanych, którym przyszło żyć w tych czasach. Dlatego wiedz, że jesteś tu mile widziany. Nie musisz do nas dołączać oficjalnie, jednak rozumiem, że chcesz znaleźć swojego przyjaciela, tak?
— Chłopaka — uściśla.
— Ach tak, wybacz — reflektuje się mężczyzna, Harry tylko kiwa głową na znak, że rozumie. — Wiedz, że każdy czarodziej może liczyć na schronienie i pomoc, więc mogę ci zaoferować suche miejsce do spania i ciepły posiłek. A jeśli Fred i George nadal będą chętni, by cię ze sobą zabierać, możesz szukać swojego... chłopaka.
Harry'emu nie podoba się ta przerwa. Co jest takiego dziwnego w tym, że szuka chłopaka? Jednak propozycja wydaje się nie odrzucenia, bo sam co zdziała? Nie ma samochodu, nie ma Toma, nie ma jedzenia, żadnej broni, całe sześć lat mu uciekło z życia... Sensowne wydaje się wstępnie zaakceptować pomoc oferowaną przez miłych ludzi.
— Dziękuję. Uratowaliście mnie, a teraz oferujecie schronienie, dość niespotykane w tych czasach.
— To właśnie wyróżnia Zakon Feniksa na tle innych band. Staramy się uratować ten skazany na zagładę świat. Mniszek zaprowadzi cię do pokoju.
Idąc długimi korytarzami, Harry rozmyśla o tym, że w sumie lubi staruszka, choć ten ewidentnie przejawia tendencję do lekkiej manipulacji i zachwalania swojej bandy. Stawia ją zawsze w jak najlepszym świetle. Ale z drugiej strony czy to takie dziwne? Na pewno potrzebują kolejnych członków, skoro mało kto tutaj wybiera się poza mury. A poza tym każdy musi mieć jakąś wadę. Przynajmniej nie są grupą kanibali czy oszalałych narkomanów bez prochów.
— Większość pokoi została przerobiona z byłych sal lekcyjnych, choć parę zostało i niektórzy wciąż nauczają tych przedmiotów, których się da lub zadowalają się teorią — tłumaczy skrzat. — Za czasów szkoły były tutaj dormitoria, jednak to nie sprawdziłoby się teraz, kiedy mamy tyle rodzin i każdy potrzebuje własnego miejsca.
Harry wpatruje się w jego podrygujące z każdym krokiem uszy i nie może się nad nimi nie rozczulać.
— Dużo macie tu dzieci?
— O wiele mniej niż zwykło tu przebywać, gdy Hogwart był jeszcze pełnoprawną szkołą magii. Jednak wciąż sporo.
— Nie widziałem żadnych — zauważa.
Mniszek kiwa głową.
— Jesteśmy w tej części zamku, która jest dostępna dla wszystkich, a że odwiedzają nas różne bandy, różni czarodzieje... większość spędza więc czas tam, gdzie jest najbezpieczniej, czyli w skrzydle mieszkalnym. Pan jako gość nie dostanie tam niestety pokoju, by to zrobić, musiałby pan zostać oficjalnym członkiem Zakonu — wyjaśnia.
— Rozumiem.
Harry próbuje się w tym połapać, a co najważniejsze zapamiętać drogę, która prowadzi do jego pokoju. Mijają posąg wiedźmy z garbem, a potem wkraczają do zielonego korytarza. Światła są tu przyciemnione, co dodaje uroku i wrażenia domowego ciepła. To tak inne od kamiennych ścian i posadzek, gdy teraz wreszcie może stąpać po drewnianych deskach.
Mniszek zatrzymuje się przed jednymi drzwiami, które otwiera kluczem, po czym wręcza go Harry'emu.
— Twój pokój, sir. Śniadanie jest od siódmej do ósmej trzydzieści w Wielkiej Sali. Nie da się tam nie trafić, to serce zamku. W razie potrzeby wystarczy, że zawoła sir imię Mniszka. — Kłania się i znika, pstrykając palcami. Trzask, błysk i go nie ma.
Harry zostaje sam w zielonym korytarzu.
— Och. — Zaciska rękę na zimnym, mosiężnym kluczu. — No nic. — Wzrusza ramionami i wchodzi do środka.
To proste pomieszczenie w kształcie kwadratu: pojedyncze łóżko z czerwoną pościelą, szafka nocna z lampą naftową, biurko, na którym znajduje się świeca, kałamarz z piórem i puste pergaminy. Oczywiście zdobione, drewniane krzesło dostawione do biurka, obok drzwi szafa, pojedynczy regał z pustym wazonem.
Czuje się tu nieswojo. Zdejmuje buty i siada na łóżku, podciągając kolana pod brodę. Pocierając stopę palcem drugiej myśli o tym, że mógł się zapytać o to, gdzie są łazienki. Próbuje zasnąć, w końcu już późno, jednak jego myśli są dzikie i nieokrzesane, wędrują w wiele miejsc na raz, ściskając serce nieuzasadnionym niepokojem.
Ma dziwne przebłyski. Wilgotne ściany jaskini, przerażenie, Tom.
Tom. Podnosi się do pozycji siedzącej. Powinien go szukać! A nie spać w wygodnym łóżku, kiedy jego chłopak może walczyć o życie. Racjonalna część jego umysłu wie, że to samobójcza misja bez szans powodzenia, bo nie ma żadnego zaopatrzenia i prędzej zostanie zagryziony przez pierwszego napotkanego umarlaka niż znajdzie Toma. Jednak nie może wyrzucić z głowy obaw. A ma ich aż zbyt wiele; niedługo zaczną mu wychodzić uszami.
Kładzie się na wznak i wpatrując w biały sufit, rozmyśla. Potem próbuje zasnąć. Znów mu nie wychodzi. W końcu wstaje. Przeciera oczy. Podchodzi do okna. Na zewnątrz księżyc jest prawie w pełni, więc oświetla rozciągające się połacie zieleni oraz majaczący w oddali las, ale ten jest już za murem, więc Harry widzi tylko jego niewyraźny zarys.
Ostatecznie stwierdza, że nie wytrzyma zamknięty w czterech ścianach i wychodzi na korytarz. Boso, w samych skarpetkach, bo czemu nie. Podłoga jest przyjemnie zimna, a korytarze kojąco ciche. Chociaż nie całkiem: zbroje trzeszczą, gdy zmieniają pozycję, obrazy szepczą między sobą, gdzieś hukają sowy, w meble wydają się skrzeczeć.
Harry siada na jakichś schodach i podpiera brodę.
— Kłopoty ze spaniem?
— Ta... Chyba dlatego że spałem przez ostatnie sześć lat... a może to nowe, nieznane miejsce... — Albo brak osoby, z którą byłeś praktycznie nierozłączny przez większość życia, to dodaje już w myślach.
Kiedy odwraca głowę, okazuje się, że przy nim siedzi najprawdziwszy duch. W dodatku ma na sobie kajdany i plamy, które przypominają krew. Emanuje zimnym światłem, które jednak jest w pewien sposób kojące.
Mruga oczami, próbując przetworzyć to, co ma przed sobą.
— Co nigdy ducha nie widziałeś?
Harry kręci głową.
— No nie bardzo. Jestem tu nowy.
— Ach tak. — Duch kiwa głową. — Zwą mnie tu Krwawym Baronem, prawdziwego imienia już dawno nie pamiętam.
— Harry jestem. — Wyciąga już rękę, ale szybko się reflektuje, że przecież rozmawia z duchem. — Po co ci kajdany?
— To pokuta — wyjaśnia; nie wydaje się urażonym pytaniem o tak osobistą kwestię. — Szczegóły zbrodni zachodzą mgłą, ale krew i kajdany zostaną ze mną aż po kres świata, przypominając, że nie jestem godzien spoczynku.
— Czy zombie zostają duchami?
— To, co zamienia ludzi w zombie, zabija ich. Z chwilą zostania zombie człowiek więc umiera i może zostać duchem.
— Jak zostać duchem? — zadaje kolejne pytanie, zaciekawiony tą kwestią.
— To jedna z tajemnic śmierci — odpowiada duch. — Poznasz ją, gdy nadejdzie twój czas.
Rozmawiają dopóki nie świta, Harry z każdą mijającą godziną czuje się śmielej i pewniej w rozmowie z Krwawym Baronem. Czy to dziwne znaleźć oparcie w kimś martwym, kto jest tylko tchnieniem pozostałym po żywej osobie? Ostatnim oddechem, myślą, wolą. Niczym więcej.
Ostatecznie opowiada o Tomie i strachu, który nie pozwala mu spać.
— Chłopaka? — Obraz ducha delikatnie faluje.
— Co w tym dziwnego? — zastanawia się Harry; to już kolejna osoba, która wydaje się zaskoczona.
— Zakładam, że niektórzy z nas nadal nie dojrzeli do współczesności — odzywa się duch. — W moich czasach takie związki były tabu.
Harry marszczy nos. Nigdy nie spotkał się z czymś takim, ale może to dlatego że większość życia spędził z dala od społeczeństwa, za towarzystwo mając Toma i okolicznych wędrowców.
— Dziwni byliście — komentuje. Nie wyobraża sobie nie być z Tomem. Jednocześnie nie wyobraża sobie Toma jako dziewczyny. Czy chciałby z nim być, gdyby ten nie był chłopakiem? Raczej wolałby pozostać przyjaciółmi. Całowanie dziewczyn nie wydaje się już tak interesujące.
Krwawy Baron odprowadza go tuż przed Wielką Salę, do pomieszczenia gdzie znajdują się cztery wielkie klepsydry z klejnotami w środku. Duch rzuca spojrzenie na tę, gdzie kryształy mają szmaragdowy odcień, a Harry przysiągłby, że w jego oczach migocze tęsknota.
Żegnają się, Baron składa mu ukłon, a Harry samotnie wchodzi do Wielkiej Sali. Gdy tylko otwiera spore drzwi, uderza w niego gwar rozmów. W środku znajduje się pięć stołów, z których jeden jest mniejszy i wygląda jak miejsce dowództwa czy po prostu ważniejszych ludzi. Nad tym stołem wisi proporzec płonącego feniksa na granatowym tle. Pozostałe ze stołów są przepełnione wszelakimi ludźmi i Harry zgaduje, że prawdopodobnie większość z nich to czarodzieje.
Sufit to pochmurne niebo, pod którym unoszą się świece. Tak bez niczego.
Jest przytłoczony. Wszędzie uśmiechnięte twarze, brzęk sztućców, śmiechy... Robi krok w tył. Jakieś dziecko zaczyna płakać, ktoś inny wznosi toast za rocznicę małżeństwa. Nie wie, na czym skupić wzrok. Przykłada rękę do piersi, nagle czując obezwładniającą duszność. Oddycha szybciej, jego serce uderza jak ptak uwięziony w klatce.
Cofa się na bezpieczny korytarz. Tam siada pod ścianę obok klepsydr. Chowa głowę między kolana. Teraz dopiero czuje jak bardzo brakuje mu Toma. Co jeśli nigdy go nie zobaczy? Chciałby pokazać mu magiczny sufit, chciałby... zjeść tak beztroskie śniadanie choć raz w towarzystwie Toma.
Nie jest przyzwyczajony do bycia bez Toma. Jeden dzień dał radę, ale chyba dotarł do limitu. Jak ma żyć bez Toma? Jak oddychać?
Musi go znaleźć — pojawia się desperacka myśl. Nie przeżyje bez niego. Nie w miejscu, gdzie jest tak dużo ludzi.
Ręka na ramieniu sprawia, że podskakuje i unosi głowę.
— Ach, to ty — mówi, widząc bliznę i orzechowe oczy. Gani się w myślach za to, że przez sekundę myślał, że to może być Tom.
— Postaram się nie być urażona, że brzmisz na zawiedzionego. — Hermiona kuca przy nim z zatroskaną twarzą. — Wszystko w porządku? Tak nagle wybiegłeś z Wielkiej Sali.
— Tak, wszystko okej. — Bierze głęboki oddech, próbując uspokoić szalejące serce.
— Na pewno? — Unosi pełną brew.
— Po prostu nie spodziewałem się, że będzie tyle ludzi. Myślałem, że większość woli przebywać w części mieszkalnej?
Dziewczyna kiwa głową.
— Do Wielkiej Sali jest też boczne wejście, które prowadzi na dziedziniec i tam już zaczyna się strefa mieszkalna, więc mamy blisko, by móc jeść posiłki tutaj. Wspólnie. Jesteś gotowy by spróbować ponownie? Czy potrzebujesz jeszcze chwilki?
— Możemy już iść. Nic mi nie jest. Jak mówiłem, byłem zaskoczony.
— Jasne. — Dziewczyna wkłada ręce w kieszenie bluzy o dwa rozmiary większej. Ze związanymi włosami, dresami i zwykłymi adidasami wygląda jak mugolska studentka, a nie czarownica prowadząca badania nad zombie.
Je śniadanie z nią, Ronem i jakimiś ich znajomymi. Nie zwraca na nich uwagi. Myśli i tęsknota za Tomem jeszcze mu towarzyszą. Po posiłku udaje się do bliźniaków. Parę razy gubi drogę, ale obrazy okazują się zaskakująco pomocne, więc udaje mu się ostatecznie dotrzeć na miejsce.
Czarodzieje już na niego czekają. Fred opiera się o ścianę budynku, George przycina witki miotły leżącej przed nim. Harry unosi rękę na powitanie.
— Gotowy? — Szczerzy się George.
— Chyba. — Harry wzrusza ramionami, ale tak naprawdę nie może się doczekać. Dziwnie się czuje w takiej stagnacji, bez tchu śmierci na karku, bez Toma.
— To świetnie.
— Mała uwaga, bo mogliśmy trochę przeinaczyć...
— Pominąć jedną kwestię...
— Zupełnie nieistotną...
— ...ale lepiej jak nas nie wysypiesz.
— Prosimy, nie grozimy.
— A o co chodzi dokładnie?
— Bo znaleźliśmy cię w ciut innym miejscu.
— Krok dalej. Dosłownie. No może dwa.
— Albo trzy.
Harry nagle czuje przypływ nadziei. Czy to oznacza, że nie zna wszystkich szczegółów? Wraz z tym prawdopodobieństwo, że znajdzie Toma wzrasta. Jeśli bliźniacy pominęli kwestię lokalizacji, to kto wie co jeszcze zatrzymali dla siebie.
— Ale musicie mi wszystko dokładnie wyjaśnić. Muszę znać każdy szczegół, by znaleźć Toma. Proszę — dodaje po chwili, nie chcąc brzmieć roszczeniowo.
— No to warto zacząć od tego, że znaleźliśmy cię bardzo blisko Little Hangleton.
— Nic mi to nie mówi.
— To wioska śmierciożerców. I bardzo możliwe, że miejsce, w którym byłeś ty też do nich należało.
— Dlatego nawet Dumbledore nie może o tym wiedzieć.
— Bo Voldemort nas zabije.
______________________
mam nadzieję, że was nie zanudziłam, nie ma zombie, wiem, też cierpię, ale to dlatego że to tylko połowa tego, co miało być. reszta wleci za tydzień, zwyczajnie się nie wyrobiłam, a nie chcę was zostawiać bez niczego, plus ta część jest mniej więcej długości zwyczajnych rozdziałów tutaj także ten.
postaram się w piątek wrzucić Amarylis, a w następną niedzielę drugą część Save me, w które wreszcie udamy się z Harrym i bliźniakami, by dowiedzieć się jak dokładnie Harry został uratowany.
mamy poniedziałek, i tak spóźniłam się 14 minut, jednak mam nadzieję, że wybaczycie
love u~!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top