II.
1985
Poszli do lasu. Pierwsza lepsza myśl, na którą obaj przystali, zgodnie uznając, że tak będzie najbezpieczniej. To prawdopodobnie sprawiło, że w ogóle przeżyli. Dojście tam zajęło im półtorej dnia.
Pierwszą noc spędzili przytuleni do siebie pod pniem drzewa, bo, pomimo lata, po zniknięciu słońca zrobiło się zimno. Następnego dnia wygłodniali szukali czegoś do jedzenia, Tom wpadł na pomysł, że mogą na coś zapolować, bo ukradnięcie czegoś ze sklepu jest zbyt niebezpieczne.
— Umiesz robić pułapki? — sceptycznie zapytał Harry.
— Czytałem kiedyś o tym książkę — odparł Tom, a Harry mu zaufał, w końcu był od niego o rok starszy.
— Nie wiedziałem, że są książki o robieniu pułapek. — Te książki, które znajdowały się w domu Potterów albo były magiczne, albo pełne mugolskich bajek na dobranoc.
— Są książki o wszystkim — stwierdził Tom, jakby to była oczywista oczywistość. — Nie ma rzeczy, o której nie możesz przeczytać w książkach.
W poszukiwaniu odpowiedniego miejsca i jakichś materiałów, natknęli się na obóz. Harry kucał w krzakach, oglądając rosnące na nich owoce, które były drobne, okrągłe i czerwone, gdy nagle zauważył coś długiego i sinego. Wyglądało jak ręka, ale blada, z czerwonymi kreskami, od dołu fioletowa. Dopiero po paru sekundach wpatrywania się zauważył palce z krwią za połamanymi paznokciami.
Upadł na tyłek, układając usta w niemym krzyku.
Powinien się przyzwyczaić do widoku trupów, jednak nie spodziewał się oderwanej ręki w krzakach. Rzucił rozpaczliwe spojrzenie w stronę Toma.
— Co? — zapytał i podszedł. — Czemu leżysz? Ach — dodał, widząc miejsce, w które wpatruje się Harry. Nie wydawał się zbytnio przestraszony widokiem.
Harry podniósł się, otrzepał spodnie i wykazując się nadzwyczajną głupotą, przeszedł przez zarośla. Tom podążył za nim.
Po przejściu przez kłujące krzaki, okazało się, że mają przed sobą obozowisko, a raczej to, co z niego zostało. Harry naliczył trzy trupy.
— Myślisz, że się zmienią? — zapytał, z niepokojem spoglądając na leżące ciała.
Tom butem kopnął ciało dziecka tak, że się przewróciło na plecy; na brzuchy widniały ciemno fioletowe plamy. Tom trącił je butem.
— Raczej nie, skoro plamy opadowe się nie przemieszczają. Może nie zostali ugryzieni tylko po prostu zamordowani.
Harry był wtedy pod wrażeniem jego inteligencji.
— Zombie potrafią mordować i nie ugryźć?
— Przez ludzi, głupku.
— Ach. — Faktycznie czuł się głupio przez swoją naiwność. — Nie wiedziałem, że ludzie mordują ludzi. Są zombie — dodał. Bo przecież po co się zabijać, skoro już istnieje coś, co to robi. Nie lepiej wspierać się i chronić się nawzajem?
Tom parsknął śmiechem.
— Spróbujmy coś tu znaleźć przydatnego.
Następne piętnaście minut spędzili zdejmując z ciał plecaki i upychając je najpotrzebniejszymi rzeczami. A znaleźli wiele: konserwy, różne dania instant, garnki turystyczne. Wszystko, co potrzeba do przeżycia w dziczy. Tom zaczął nawet demontować namiot, aby mieli suche i w miarę ciepłe miejsce do spania. Harry założył za duży plecak, który ledwo był w stanie nieść.
Oglądając ciało mężczyzny zauważył, że na szyi widnieje duże ugryzienie, a ugryzienia zombie są dość charakterystyczne: po jakimś czasie zaczyna wypływać z nich czarna maź. Zjawisko to ustaje, gdy ofiara całkowicie zamienia się w chodzącego trupa. Dlatego też Harry z łatwością rozpoznał dwa poszarpane łuki, oklejone zaschniętą, czarną mazią.
Czyli to jednak była robota zombie!
Już się odwraca, by krzyknąć do Toma, że to on miał rację, ale wtedy zauważył zombie wyłażącego zza drzew.
— Uważaj! — krzyknął.
Zombie poderwał głowę do góry, zaczął węszyć i charczeć. I to był obrzydliwy, przerażający dźwięk. Tom, słysząc go, spojrzał na niego, więc Harry wskazał palcem na stojącego trupa parę metrów dalej.
— Na niego nie na mnie!
Stwór zacharczał w odpowiedzi.
— Dlaczego on ma czerwone oczy?! — wykrzyknął Tom, wyciągając z ziemi śledzia od namiotu. Harry postanowił pójść jego przykładem, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, Tom rzucił metalowym narzędziem, wbijając je w lewo oko potwora. Po czym podbiegł, wyciągnął i wbił ponownie tylko że w drugie oko, korzystając z tego, że zombie z jednym okiem jest słabsze od tego z dwoma.
Potem gdy zombie już leżał z głową przekręconą tak, że wyglądał, jakby miał złamany kark, Tom go jeszcze kopnął, sprawdzając czy na pewno już się nie rusza.
Harry podszedł do niego i zerknął przez ramię. Z oczodołów trupa wylewała się maź i już zaczęła robić małą kałużę; tym razem koloru czerwonego, więc przypominała krew.
— Zombie mają różne kolory oczu — oznajmił Harry, przyglądając się jak Tom wyjmuje bolca z oczodołu. Prysnęła maź. — Mugole zastanawiali się, czy to coś oznacza. Najwięcej jest białych. Nie mówili nic o zielonym, ale ja takiego widziałem.
— Więc mamy białe, czerwone i zielone? — zadał to pytanie, wycierając ostrze o rąbek koszulki. — Mamy tu jakieś przydatne bronie?
Tom zaczął rozglądać się po obozowisku, z błyskiem w oku wynalazł trzy noże, a jego usta wygięły się delikatnie. I trochę mrocznie.
— Dobrze rzucasz — zauważył Harry. Metalowy śledź od namiotu trafił prosto w oko zombie.
— Mam wprawę.
Taka wymijająca odpowiedź nie zadowoliła Harry'ego, więc zapytał:
— Ćwiczyłeś?
— Na dzieciach z sierocińca, które zamieniły się w zombie.
To zdanie ucięło dyskusję. Tom schował po jednym nożu do kieszeni w bluzie z kapturem, a trzeci skończył w bocznej kieszeni plecaka.
Od tego wydarzenia ich sytuacja się poprawiła, jednak w obawie, że przyjdą kolejne umarlaki, nie zabrali ze sobą namiotu i ruszyli dalej. Tak naprawdę to błądzili bez celu, jednak obaj byli przekonani, że prą do przodu i w końcu do jakiegoś celu w końcu dotrą.
— Więc jak znajdziemy czarodziejów? — zapytał Tom trzeciego dnia ich wędrówki.
— Nie mam pojęcia.
— Rodzice ci nic nie mówili?
— Wiem, że jest magiczna szkoła — odpowiedział Harry, wysilając się, aby przypomnieć sobie szczegóły. — No i magiczna ulica, na której można kupić wszystko! Nawet miotły!
— W co drugim mugolskim sklepie dostaniesz miotły — odparł sucho Tom.
— Ale takie co latają? — Harry wyszczerzył się zadowolony na zdębiałą minę jego towarzysza. — A tak w ogóle jestem Harry Potter, zostańmy przyjaciółmi!
— Tom Riddle.
Noce dalej spędzali przytuleni, wieczory wypełnione były słownymi grami, czasami berkiem czy zabawą w rzucanie nożami, w której Tom był niepokonany. Dużo rozmawiali, każdy z nich opowiadał o swoim życiu przed apokalipsą.
A potem lato się skończyło. Stanęli przed wyborem— zamarznąć albo zaryzykować i zdobyć namiot. Oczywiście wybrali ryzyko, choć Harry wciąż liczył, że może uda im się znaleźć jakąś porzuconą chatkę. Jednak jedyne co znajdywali to krzaki i drzewa.
— Jak znajdziemy miasto? — zapytał więc Harry.
Tom wydawał się nieco zagubiony.
— Musimy chyba iść tam gdzie jest mniej drzew, może dojdziemy do granicy lasu.
Zajęło im to dwa tygodnie — błądzenia, zmieniania kierunku i kłócenia się, w którą stronę las jest rzadszy, ale wreszcie dotarli do wioski o nazwie Forest Green. Cała osada świeciła pustkami, ale znaleźli wiejski sklep, w którym na pułkach znajdowało się wszystko i nic. Głównie zepsute jedzenie, które do niczego się już nie nadawało.
Ze zrezygnowaniem mieli zacząć przeczesywać domy, jednak cudem znaleźli supermarket, mały bo mały, ale miał duże namioty i ciepłe śpiwory na półkach. Harry i Tom od razu wymienili cały swój sprzęt na lepszy.
— Może powinniśmy przezimować w jednym z domów? — zapytał Harry. — A poszukiwania wznowimy na wiosnę?
— Znajdziemy jakąś mapę i kompas — stwierdził Tom. — Musimy znaleźć czarodziejów.
— A co jeśli... co jeśli czarodziejów już nie ma?
Tom spojrzał na niego dziwnie.
— Jakim cudem? Nawet mugole dają radę, tym bardziej czarodzieje. Po prostu się ukrywają i zwyczajnie musimy ich znaleźć. Musimy się tylko trochę postarać.
Więc wrócili do lasu. A potem szli drogą tuż przy lesie tak, aby unikać ludzkich skupisk i towarzyszących temu zombie.
Ostatecznie nie spotkali żadnego czarodzieja przez piętnaście lat.
Teraźniejszość
Ciepła zupa faktycznie działa cuda na zdezorientowany umysł Harry'ego, przynajmniej daje jakieś poczucie stabilności i domu. Lavender przygląda mu się z uśmiechem jak zbiera jej resztki kromką chleba.
— Naprawdę byłeś wygłodniały — komentuje.
Tylko wzrusza ramionami w odpowiedzi.
— Dokładki, sir? — pyta nieznajomy, nadgorliwy skrzat domowy.
— Poproszę. — Wystawia rękę z miską, do której lewitująca chochla nalewa wrzącą porcję zupy jarzynowej.
Kuchnia w Hogwarcie jest niesamowita. Pełna życia i magii, uwijających się rąk skrzatów domowych, które przyrządzają jedzenie.
— To ile macie ludzi, że tyle jedzenia potrzebujecie? — pyta, patrząc jak z pieca wyciągana jest cała blacha bochenków chleba.
— Nie znam dokładnej liczny, zamek na pewno gościu aktualnie jakieś pół tysiąca osób, ale wiele czarodziejów jest w rozjazdach i traktują Hogwart jako swego rodzaju kwaterę. W końcu jesteśmy bezpieczną przystanią — dodaje Lavender z uśmiechem.
Harry'emu trochę trudno wyobrazić sobie jak dobrze musimy być zorganizowany Hogwart, skoro jest w stanie utrzymywać tylu ludzi. Ale myślenie i organizacja zawsze były bardziej domeną Toma, więc Harry zajmuje się swoją zupą.
— Jakim cudem nie zwariowaliście? — nie wytrzymuje i zadaje pytanie.
Lavender uśmiecha się pod nosem.
— Dumbledore ma autorytet, wszyscy się go słuchają, więc dlatego mamy porządek.
— Autorytet? Czyli jest kimś ważnym?
— To dziwne, że ktoś nie wie, kim jest Dumbledore.
— No sory, że nie wychowywałem się w czarodziejskim świecie. Powinienem był być na bieżąco z prasą w lesie.
— Nie, źle mnie zrozumiałeś. Nie chciałam być niemiła. To po prostu... niecodzienna sytuacja. Dumbledore był kimś zanim się urodziłam, zanim moi rodzice się urodzili.
Harry o mało nie zakrztusza się zupą. Pociąga nosem, by ta nie wyleciała przypadkiem nozdrzami. Czuje pieczenie w gardle, gdy odkaszluje, po czym pyta:
— To ile on ma lat?
— Hm... — Zamyśla się Lavender. — Sporo.
— Serio nie wiesz czy nie jestem wystarczająco wtajemniczony, by to wiedzieć?
— Serio nie wiem — przyznaje się. — Ale to norma u nas, żyjemy trochę dłużej niż mugole, chorujemy na inne choroby i tak dalej.
— Tom by się ucieszył — stwierdza Harry, sięgając myślami do tego jak bardzo bał się śmierci Tom, dopóki nie zorientował się, że zombie to dla niego nic.
— Kto?
— Mój chłopak — wyjaśnia. — A, właśnie, znasz Freda i George'a? Potrzebuję z nimi porozmawiać.
— Wolałabym nie znać — rzuca kąśliwe. — Niestety wychowywałam się z nimi tutaj.
— Więc gdzie ich znajdę?
— Możliwe, że przygotowują się do kolejnego wypadu, ich ekipa nigdy nie odpoczywa. Zamiast siedzieć na dupie, to tylko się narażają. Więc będą w garażach.
— Macie auta?
Lavender robi dziwną minę: marszczy brwi, potem otwiera usta, zamyka je, by ostatecznie wykrzywić.
— Nie. Mamy konie, wozy, miotły i testrale.
— Całkiem... bogaty wachlarz środków transportu — stwierdza. Jednak w głowie zastanawia się: czym są te testrale?
Dziewczyna wzrusza ramionami.
— Są...
Przerywa jej dźwięk otwieranych drzwi. Do środka wchodzi wysoki, rudowłosy mężczyzna o niebieskich oczach i twarzy pełnej piegów.
— Dwie porcje zupy — mówi od razu do skrzatów, które zaczynają realizować zamówienie.
Chłopak staje i czeka, ale wtedy zauważa ich siedzących z boku przy małym stole, więc podchodzi. Unosi otwartą dłoń w geście powitania.
— Hej. Lavender... i?
— Harry. Jest nowy. Twoi bracia go wczoraj przytargali.
— Ach, ten.
— Cześć — wita się Harry, po czym wpycha do ust łyżkę pełną ziemniaków i marchewki.
— Obiad już był — mówi Lavender, obserwując jak skrzaty stawiają dwie miski parującej zupy.
Chłopak dostawia krzesło i zaczyna jeść.
— Przegapiłem. — Pociera ręką głowę. — A do kolacji jeszcze trochę.
— Tak w ogóle to jestem Ron.
— Harry.
Podają sobie ręce przez stół.
— Fred i George to twoi bracia? — pyta.
— Niestety — mówi ze wzruszeniem ramion. — Ale cóż, rodziny się nie wybiera.
— Chciałbym z nimi porozmawiać... — mówi, a potem dodaje: — Podziękować, w końcu to oni mnie znaleźli i uratowali. No i zapytać trochę o szczegóły.
— Pewnie to będzie głupia historia... — wzdycha. — Ale jasne, zaprowadzę cię.
Po posiłku Harry już tylko w towarzystwie Rona udaje się w stronę Harry'emu nieznaną, ale na pewno w taką, gdzie znajdą bliźniaków. Choć zna Rona tylko paręnaście minut, szybko łapie z nim dobry kontakt.
— I całe życie po prostu podróżowaliście? W dwoje?
— No to nie tak, że zawsze byliśmy tylko my, czasami ktoś się doczepił, bywaliśmy w mugolskich miastach, czasami rozmawialiśmy z innymi, którzy również byli w drodze, a nawet podróżowaliśmy trochę razem. Ale głównie byliśmy z Tomem we dwoje, tak.
— Łał.
Ron idzie z rękami w kieszeniach przez długie korytarze jakby znał drogę na pamięć.
— A ty długo tu mieszkasz?
— Praktycznie całe życie. Nasza mama... jest nadopiekuńcza, tak to ujmijmy. A jak byliśmy dziećmi, to było jeszcze gorzej. Zabrała nas tutaj jak tylko zniknęły różdżki. Była przerażona. — Wzdryga się na wspomnienie.
— Masz dużo rodzeństwa?
— Jest nas siódemka.
— Nie wyobrażam sobie tak dużej rodziny. — Harry tak się przyzwyczaił, że jego jedynym towarzyszem jest Tom, że czasami bywał zmęczony jakimś mugolem, który szedł z nimi zbyt długo. — I wszyscy żyją? — wymyka się Harry'emu.
— A dlaczego mieliby nie? — Spogląda na niego zdziwiony.
— No nie wiem... zombie?
— Ale wszyscy żyjemy w Hogwarcie — stwierdza Ron, jakby to była oczywistość. — Więc na początku byliśmy zamknięci i bezpieczni tu, a teraz ci co robią badania, eskapady... umieją się bronić.
— I nikt z Hogwartu nie został ugryziony? — Dziwi się Harry.
— Oczywiście, że tak.
Harry marszy brwi.
— To nie rozumiem. Skąd brak strachu?
— Mamy Dumbledore'a, ba. Plus... teraz bardziej niż zombie martwiące są starcia między poszczególnymi bandami czarodziejów — wyjaśnia.
Wchodzą na dziedziniec z kamienną fontanną, a Harry ponownie uświadamia sobie w jak bardzo innym świecie się znalazł. Hogwart sprawia wrażenie nie dotkniętego apokalipsą, jest pełen życia i magii.
— Kto jest jeszcze oprócz Zakonu Feniksa?
— Ministerstwo oczywiście. Ze Scrimgeourem na czele. Gobliny, czy inne magiczne stworzenia, ale nimi w sumie nikt się nie przejmuje. Śmierciożercy. Ci to są pojebani. A najgorszy jest Grindelwald i jego Insygnia.
— Insygnia?
— Nazwa jego bandy. Insygnia Śmierci, taka bajka na dobranoc — dodaje, widząc minę Harry'ego.
— I dlaczego jest najgorszy.
Ron robi wielkie ze zdziwienia oczy.
— Sory, ciągle zapominam, że ty nic nie wiesz. Niby teraz ci tłumaczę, ale Grindelwald był mrocznym czarodziejem zanim pojawiły się zombie. Dumbledore go pokonał, wsadził do więzienia, ale jak Zniknęły Różdżki to uciekł. I wiesz co zrobił jako pierwsze?
Harry kręci głową.
— Dorwał wszystkich tych czarodziejów, którzy znali się na sztuce różdżkarstwa.
— I co z nimi?
— Merlin jeden wie. Jedno jest pewne: różdżki zniknęły i nie wróciły. Nikt nie umie ich ponownie stworzyć. A może da się, tylko już nie działają. Zamiast magicznym patyków są zwykłe, bezwartościowe.
— A dlaczego śmierciożercy są pojebani? — zadaje kolejne pytanie.
Wchodzą właśnie do budynku przypominającego stodołę, podłużnego, prawie bez okien, z paroma drzwiami. Wewnątrz znajdują się rzędy przeróżnych wozów od takich zwyczajnych z drewna do przewożenia rzeczy do powozów rodem z epoki wiktoriańskiej.
— Bo robią sobie z zombie zwierzątka.
— I są brutalni.
— I pojebani.
Dwóch identycznych rudzielców pojawia się tuż przy Harrym i Ronie; są tak podobni do brata, a zarazem tak różni.
— Każda banda ma jakiś cel... My chcemy znaleźć lekarstwo, Insygnia chcą różdżek, Ministerstwo i aurorzy władzy, stworzenia świata bez czarodziejów... a śmierciożercy? Jedna wielka zagadka. Są niezwykle skuteczni w zabijaniu zombie — wyjaśnia Ron.
— Nasz braciszek ma rację. Widzę, że się obudziłeś. Jestem Fred, a to mój brat George.
— Do usług. Jesteśmy jednym z nielicznych zespołów w Zakonie, który wciąż robi wypady na zombie. — George uśmiecha się do niego.
Ach, więc dlatego Ron jest taki spokojny i nikt tu nie boi się zombie, nikt z nich nie opuszcza murów — myśli Harry. — Wszyscy żyją w małym świecie stworzonym w Hogwarcie.
— Hej. Chciałem wam podziękować...
— Nie ma za co — mówi Fred.
— Do usług — powtarza się George.
— ...i zapytać, czy w pobliżu nie było nikogo innego.
— Jakby... — George drapie się po nosie. —Znaleźliśmy cię przytulonego do ściany w jaskini na północ stąd. — Spogląda gdzieś w bok. — Nikogo nie było.
— Na pewno? Wysoki, brązowe włosy, zawsze wygląda, jakby chciał kogoś zabić?
Bliźniacy kręcą głowami.
— Nikogo.
— Nawet zombie tam nie było.
Harry zaczyna panikować. Wmawia sobie, że to jeszcze nic nie znaczy.
— A zabralibyście mnie z powrotem w tamto miejsce? Naprawdę spróbuję się wam jakoś odwdzięczyć... muszę dowiedzieć się, co się tam stało. I gdzie jest Tom, co się stało z nim przede wszystkim.
— I tak mieliśmy to zaproponować. Dumbledore nie często pozwala nam na wypady, tylko kiedy trzeba coś zrobić.
— Hermiona właśnie dostała świeże próbki, żadne z podlegających nam terytoriów nie zgłaszało problemów... Jesteś idealnym powodem, który wpisać we wniosku o pozwolenie.
— A zapasy? — pyta Harry. Przez ostatnie piętnaście lat jego życia robienie zapasów, polowanie było priorytetem, absolutnym warunkiem przetrwania. On i Tom skupiali się głównie na tym.
— Hogwart jest samowystarczalny — mówi Ron. — Mamy skrzaty domowe i wielkie połacie ziemi.
— To kiedy wyruszacie? — pyta. Wciąż onieśmiela go bogactwo Hogwartu i jego organizacja.
— Możemy złożyć wniosek jeszcze dzisiaj. — Wzrusza ramionami Fred.
— Ta, ale wątpię, żeby Dumbledore pozwolił nam tak od razu. Z tydzień będzimy musieli poczekać — dodaje George.
— Zawsze coś. — Słabo uśmiecha się Harry, jakby próbując dodać otuchy samemu sobie.
— Ron! — rozlega się kobiecy głos. — Jest tu ten Harry?
— We własnej osobie — rzuca sucho Potter.
— To Hermiona — tłumaczy Ron. — Zajmuje się lekarstwem i ogólnie nauką. — Krzywi się. — Wrzód na tyłku — dodaje ciszej.
Dziewczyna, która wchodzi do pomieszczenia, ma krótkie, kręcone włosy i ma bliznę ciągnącą się przez cały lewy policzek.
— Miło mi cię poznać. Hermiona Granger jestem. — Wyciąga rękę. — Pracuję jako badaczka w Hogwarcie.
— Harry Potter. Nomad i zabójca zombie w wolnym czasie — próbuje zażartować.
Nikt się nie śmieje, tylko bliźniacy parskają jak konie z tyłu. Hermiona wykrzywia wargi.
— Cudownie. Kolejny żartowniś — wzdycha. — Dumbledore chciał cię widzieć, Potter, a wy — zwraca się do bliźniaków — potrzebuję więcej próbek z tego legowiska, które znaleźliście.
Ich trójka pogrąża się w rozmowie, Ron i Harry spoglądają po sobie.
— Może wyruszysz znacznie szybciej niż nam się wydawało — mówi Ron.
Oby — myśli Harry — oby.
____________________________
ten rozdział miał zawierać wyprawę Harry'ego i bliźniaków, ale całe towarzystwo mi się zbyt rozgadało i jest przegadany rozdział, ale przynajmniej są nowe fakty, akcja będzie w następnym.
odnoście pierwszej części: zastanawiałam się, czy Harry i Tom mieliby szansę przeżyć samotnie. a potem w wiadomościach pojawiła się informacja o dzieciach, które przetrwały same w dżungli 40 dni i najmłodsze z nich miało jakoś 1,5 roku. no i nie mieli Toma, Harry ma Toma.
jeśli chodzi o tę wioskę, to istnieje, dotarcie do niej z Londynu zajmuje jakieś 9h piechotą wg google maps, więc załóżmy, że naszym chłopcom zajęłoby to trochę dłużej, ale ostatecznie by dotarli. jest to całkiem możliwe.
w następnym rozdziale: ciąg dalszy przygód naszych dzieci, potem Zakon Feniksa, kolejne rozmowy i rewelacje dla Harry'ego o nowym świecie. i zombie.
jeśli chcecie ze mną pogadać to zapraszam na discorda - https://discord.gg/aNr5DXej dzielę się tam swoimi nadwyraz inteligentnymi przemyśleniami. polecam się ;)
nie ma to jak zombie na dobre rozpoczęcie tygodnia~!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top