I.
1985
Nikt nie wie, skąd się wzięły. Być może ktoś wiedział, ale nie zdążył podzielić się tą wiedzą z resztą. Pewne jest to, że musiało mieć to jakiś związek ze Zniknięciem Różdżek. Dlatego też rodzice Harry'ego nie przeżyli — tracili czas na szukaniu różdżek, zamiast na walce.
To nie była horda. Odwiedził ich jeden. Samotny wędrowiec szurający nogami; jeszcze świeży. W jego zielonych oczach było coś niepokojącego. Harry z krwią matki na rękach czołgał się po podłodze w kuchni, szukając noża, który upuściła Lily, chroniąc syna.
Na ślepo macał mokre kafelki, szukając narzędzia. Charczący zombie rzucił się na niego, Harry wbił nóż kuchenny w oko, rozlała się maź, szybko odepchnął od siebie zdechlaka i wybiegł z domu. Biegł i biegł, dopóki nie dotarł do końca asfaltowej ulicy, która zmieniała się w zwykłą polną. W oddali majaczył las, panowała duchota, a on, z nożem ręku i cały we krwi, zaczął płakać jak pięcioletnie dziecko, jakim był.
Potem Harry dowie się jakiego pecha mieli jego rodzice, byli jednymi z pierwszych ofiar. Świat jeszcze funkcjonował. Ludzie sobie pomagali. Zombie byli nieliczni. Harry wsiadł do autobusu i jechał, by jechać. Nie wiedział, co chce zrobić.
Wydawało się, że epidemię uda się opanować. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że filmy, komiksy, cała popkultura to straszak — zbyt wyolbrzymiła problem.
— No młody — powiedziała mugolska aurorka — nie masz ugryzień, jesteś wolny. Dobrze. Znajdziemy ci jakiś tymczasowy sierociniec.
Jej ręka na ramieniu była ciepła i pokrzepiająca.
Okazało się, że w sierocińcach brakuje miejsc, Harry został więc na komisariacie, czekając, aż coś mu znajdą. Bawił się w kącie i podsłuchiwał rozmów. Dzięki czemu pamięta, jak mugole radzili sobie z epidemią.
— Izolujemy każdego, kto okaże najmniejsze objawy, wszystkie loty są zawieszone, kontrole są wszędzie, mamy ochotnicze jednostki utworzone wśród cywili, które pomagają z kontrolą, a zawsze pojawia się kolejny. Zawsze. Co robimy nie tak?
— Słyszałeś? Są zombie o różnych oczach.
— Dzisiaj znowu złapali jednego. Okropne. — Policjant uniósł gazetę. — Widzisz to obrzydlistwo? Nie chciałbym żadnego spotkać.
Mugole sobie radzili, jednak nie byli gotowi na falę, która nadeszła pod koniec lata. Zombie wdarły się do miasta wielką hordą, ich oczy przerażały pustą bielą. Londyn ledwo przetrwał. Udało się tylko dzięki zniszczeniom budynków i bombom. Zginęli ludzie, ale zombie razem z nimi. Mugole okrzyknęli zwycięstwo nad Pierwszą Falą.
Harry cały czas próbował skontaktować się z którymś ze swoich wujków, ale mugole nie wiedzieli co to proszek Fiuu ani jak wysłać list sową. A Harry nie znał adresu wujka Lunatyka i Łapy. Nie był pewien jak dokładnie mają na imię, to zawsze byli po prostu Łapa i Lunatyk.
Po Pierwszej Fali mugole zaczęli traktować kwarantanny o wiele poważniej przekonani, że to właśnie opieszałość i łagodne środki przyniosły katastrofę. Izolację zamieniono na pożogę. Zalążki zgnilizny należało wyplenić.
Gdy wykryto objawy, palono całe miejsce — nieważne co i kto był w zasięgu ognia. Tak też Harry poznał Toma. Siedział na murku, jedząc lizaka, gdy zaczęły wyć syreny. Jak wszyscy podążył za zbiegowiskiem. Policjanci ogradzali taśmą budynek. Nikogo nie wypuścili. Wszystkie dzieci miały spłonąć, by nie roznieść zarazy. Harry po śmierci rodziców był w dziwnym letargu, jednak wtedy coś się w nim obudziło. Zaciekawiony okrążał dom, z którego okien zaczynało już dymić. Ludzie zgromadzeni na ulicy obserwowali dom z przodu, Harry poszedł więc do tyłu.
— Zabiłem ich! Otwórzcie!
To było jak porażenie prądem — Harry podszedł i zrobił dokładnie to, o co błagał go głos. Odsunął belkę, która podpierałą klamkę, blokując ją, a na zewnątrz wypadł chłopiec cały usmolony sadzą. Padł na kolana i zaczął kaszleć.
— Jak ich zabiłeś? — zapytał, kucając przed skulonym chłopakiem.
Uniósł powoli głowę, wielkie granatowe oczy są spokojne. Oddychał szybko, nim się odezwał, oblizał usta, nawilżając je językiem.
— Wydłubałem im oczy.
Harry kiwnął głową. Jednak potem zauważył brak krwi na palcach. Nie było też żadnej mazi.
— Kłamiesz. Jak niby to zrobiłeś bez śladów?
— Jestem wyjątkowy — odpowiedział wtedy Tom.
Harry zamyślił się na chwilę, ale potem wykrzyknął, nie mogąc powstrzymać podekscytowania:
— Jesteś czarodziejem?!
Nie czekał na jego odpowiedź, zerknął na ulicę, ludzie wciąż obserwowali jak budynek obejmują płomienie, po czym wyciągnął rękę.
— Musimy uciekać. Bo cię spalą. Jak w Salem.
Tom bez pytań podążył za nim. Pytania jednak zaczął zadawać, tylko że dopiero później.
— Nie możemy wrócić do mugolskiej policji — stwierdził Harry. — Musimy znaleźć czarodziejów. A tak w ogóle to jestem Harry.
— A ja Tom.
I takim sposobem zaczęła się ich długa wędrówka w poszukiwaniu pozostałych przy życiu czarodziejów. W międzyczasie świat mugoli płonął, aż nie zostało z niego praktycznie nic. Niedobitki tworzące małe grupy lub nomadowie. A dla Harry'ego jedyną stałą na tym pojebanym świecie został Tom. I tak przez okrągłe piętnaście lat.
Teraźniejszość
Dlatego kiedy budzi się w dziwnym szpitalu bez Toma obok, jest zdezorientowany. Jego wspomnienia są za mgłą; całe pomieszane i niejasne. Siada, coś strzyka w jego plecach. Jest w pomieszczeniu z zasłonami w kwiatki, jego pościel jest zielona i przyjemna w dotyku, odmiana od spania w namiocie, który znaleźli w opuszczonym supermarkecie.
Odsuwa kolorowe zasłony, boso staje na zimnych panelach. Jest w małym, skromnym pokoju z oknem zasłoniętym zasłoną w kwiatki. Podchodzi, by je odsunąć, ale jakby były przyklejone, nie chcą się ruszyć.
Sfrustrowany ciągnie mocniej.
— No dalej.
W końcu daje za wygraną i wychodzi na zewnątrz. Drzwi są otwarte, wystarczyło nacisnąć klamkę. Korytarz, który się przed nim rozciąga, zupełnie nie pasuje do pokoju, z którego właśnie wyszedł. Wygląda jakby był w jakimś średniowiecznym zamku; ściany są ceglane, mają łukowate sklepienia, Harry mija nawet zbroję.
Stąpa wręcz bezszelestnie, idąc boso po kamiennej posadzce. Czuje się nieswojo, jakby zaraz zza zakrętu miał wyskoczyć zombie. Jednak na końcu korytarza znajdują się tylko schody. A potem przystaje jak wmurowany, bo portrety tutaj są jak żywe. Zupełnie jak w Hogwarcie, o którym opowiadali rodzice.
— Co się tak gapisz? — pyta rycerz z portretu, unosząc przyłbicę.
— Mogę się zapytać gdzie jestem?
— W Hogwarcie rzecz jasna! — odpowiada z oburzeniem. — Skądś ty się urwał?!
— Nie wiem. — Wzrusza ramionami. — Więc szkoła działa? Nawet pomimo Zniknięcia Różdżek?
— To teraz baza, Hogwart dawno przestał być szkołą. Mało kto potrafi korzystać z Dzikiej Magii.
— Baza czego?
— Zakonu Feniksa rzecz jasna!
— A Zakon Feniksa to...?
— Jedna z band istniejących w czarodziejskim świecie — odzywa się głos zza jego pleców.
Harry obraca się gwałtownie. Po schodach wspina się starszy mężczyzna z długą, srebrną brodą i okularami połówkami na haczykowatym nosie. Pierwszą myślą Harry'ego jest to, że tak nie wygląda człowiek w tracie apokalipsy zombie, kiedy dawny świat przestał istnieć. A potem docierają do niego jego słowa.
— Jest pan czarodziejem?!
— Czyli moje przeczucie było słuszne. Jesteś kimś wyjątkowym.
Harry czuje ukłucie w sercu na te słowa. Bo Harry często je słyszał, bo był kimś wyjątkowym, dla kogoś. Mruga, czując mętlik w głowie. Mężczyzna, jakby widząc jego zakłopotanie, proponuje:
— Może usiądziemy i porozmawiamy?
— Myślę, że to najlepsze rozwiązanie — stwierdza Harry.
Potem idą krętymi schodami, mijają magiczne kamienne chimery... Harry nigdy nie widział tyle magii na raz. Każdy element tutaj wydaje się nią przesiąknięty — Tom oszalałby z radości, gdyby to zobaczył.
— Nazywam się Albus Dumbledore — informuje go czarodziej, gdy wchodzą do okrągłego pomieszczenia. Podchodzi i siada za biurkiem, a Harry'emu wskazuje krzesło przed. — Byłem dyrektorem Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, teraz jestem przywódcą Zakonu Feniksa, stowarzyszenia mającego za cel przywrócenie świata do jego pierwotnej właściwej formy.
— Powodzenia — rzuca sarkastycznie, nie mogąc się powstrzymać. Jednak patrząc na przyjazną twarz staruszka, czuje wyrzuty sumienia. — Przepraszam, nic personalnego, ale to po prostu brzmi nierealnie.
— Zdaję sobie z tego sprawę. Jednak co nam pozostało? — Wzdycha ciężko. — Mugole praktycznie już wymarli, zostaliśmy tylko my i hordy umarlaków. Musimy mieć jakiś cel, odbudować czarodziejską społeczność... Bo jak mniemam należysz do niej?
— Chyba. W sensie miałem z pięć lat jak rodziców zjadł zombie? Jakoś tak. I wiem, że byli czarodziejami, sam też potrafię czarować, jednak to bardzo podstawowe rzeczy. Znaleźliśmy z chłopakiem... — Ucina gwałtownie. — Czy trafiłem tu sam? Nie było ze mną Toma?
Twarz Dumledore'a przybiera sympatyczny wyraz.
— Znaleźliśmy cię podczas jednego z wypadów. Z tego, co mi zdano, byłeś sam. Jak wydobrzejesz, będziesz mógł zapytać o to Freda i George'a, to oni cię znaleźli.
Harry kiwa głową, zapamiętując te imiona.
— Więc co się stało? Gdzie mnie znaleźli?
— Myślałem, że w tej kwestii ty nam trochę pomożesz ustalić przebieg wydarzeń. Bliźniacy po prostu znaleźli cię w jaskini, w której schowali się przed hordą, w której był Czerwonooki.
— Właśnie moje wspomnienia są dziwne... to tak jakby spał bardzo długi czas i jeszcze się niezupełnie rozbudził.
— Może spróbujmy tak: co ostatnie pamiętasz?
Zamyśla się, wpatrując się w te migoczące oczekiwaniem błękitne oczy. Tak inne od granatowych Toma. To je pamięta. Patrzące na niego z przerażeniem. Rękę śliską od krwi ściskającą go za ramię, poruszające się usta. Coś mówiące. Ale w uszach słyszał tylko szum, głuche dzwonienie.
— Chyba Toma. Bo ja i on podróżowaliśmy praktycznie odkąd pamiętam. Zawsze byliśmy razem... — Nagle uderza w niego brak Toma. Że nie ma go przy nim, on pewnie lepiej orientowałby się w tej sytuacji. — Chciałbym już stąd iść — mówi. — Muszę poszukać Toma.
Iskierki w oczach Dumbledore'a gasną.
— Oczywiście nie będziemy cię zatrzymywać, ale wiedz, że nie wyganiamy cię. Możesz tu odpocząć i nabrać sił; Hogwart jest ostoją dla zbłąkanych dusz.
— Dziękuję. Miałem szczęście, że znaleźli mnie tacy super ludzie.
— Nie ma za co, drogi chłopcze. Ale może zanim zaprowadzę cię do naszej pielęgniarki, aby cię zbadała, zechcesz się przedstawić?
— Ach, jestem Harry P...
— Potter? — przerywa mu czarodziej. — Tak myślałem — dodaje z niemałą satysfakcją.
— Skąd pan wie...?
Dumbledore uśmiecha się tak, jak uśmiechają się dziadkowie.
— Znałem twoich rodziców. W końcu uczęszczali do Hogwartu.
Harry przygląda się mu oniemiały.
— No przecież... — szepcze.
Zupełnie o tym zapomniał. Pociera czoło. Jego umysł działa o wiele wolniej niż zwykle. Ma ochotę zaśmiać się w duchu, bo gdyby Tom tu był i to usłyszał, powiedziałby pewnie coś w stylu, że jego umysł nigdy nie działał za szybko.
Czuje się jak bez ręki, gdy nie ma przy nim Toma. Dawno nie zostali rozdzieleni. Raz, kiedy... ale nieważne.
— Przyznaję, że wielu cię szukało. — Z rozmyślań o Tomie wyrywa go głos Dumbledore'a.
— Co? Dlaczego?
— Byłeś uznany za zaginionego, kiedy znaleziono ciała twoich rodziców... — Dumbledore przygląda się mu uważnie. — Przepraszam, jeśli przywołuję traumatyczne wspomnienia...
— Nie, spoko. — Harry macha ręką. — Zginęli piętnaście lat temu, zdążyłem się z tym pogodzić już dawno.
Dumbledore mruży oczy, wygląda na poważnie zamyślonego, jednak po chwili wraca do opowieści.
— W każdym razie kiedy epidemia wybuchła wśród mugoli, a czarodzieje stracili różdżki, zaczęliśmy sprawdzać wszystkie czarodziejskie rodziny. Każdy próbował tworzyć ostoje, bezpieczne domy... Niestety te stwory okazały się odporne na jakąkolwiek magię, więc było to bardzo utrudnione zadanie. Ale wszyscy sprawdzali swoje rodziny, próbowali się skontaktować, korzystać z tej magii, która nam została. Syriusz, Remus i Peter znaleźli twoich rodziców.
— Kto?
— Z tego co wiem, najlepsi przyjaciele twojego ojca.
— Byłem mały, pewnie ich nie pamiętam. — Wzrusza ramionami Harry. — Jedyne co kojarzę to Lunatyk i Łapa, te imiona wyryły mi się w pamięci. Wiem, głupie i niepomocne, ale taki urok dziecka.
Dumbledore obdarza go szerokim uśmiechem, a Harry nie może oprzeć się wrażeniu, że z tym człowiekiem jest coś nie tak.
— Jeśli dobrze pamiętam to takie pseudonimy sobie nadali jeszcze w szkole.
— Och. — Tylko tyle jest w stanie wykrztusić Harry. — Mam wrażenie, że to za dużo informacji na raz. Zdecydowanie za dużo.
Dumbledore kiwa głową, jakby spodziewał się tej odpowiedzi.
— Proponuję, abyś odpoczął. — Pstryka palcami i w pomieszczeniu wraz z głośnym trzaskiem materializuje się pokraczne stworzenie. Harry podskakuje na krześle. — Mniszek zaprowadzi cię do naszej pielęgniarki, Poppy Pomfrey, upewni się, że wszystko z tobą w porządku. — Wstaje i podchodzi bliżej, kładąc rękę na ramieniu Harry'ego, który czuje się osaczony i jedyne na co ma ochotę, to taktyczny odwrót. Jednak jedyne co mu tu okazali to dobra wola, więc zbywa te uczucia jako irracjonalne. — Zostawiam cię w dobrych rękach. Jak już będziesz najedzony, porozmawiamy ponownie i zdecydujemy, co zrobić. Czy to ci odpowiada?
— Jasne. Dziękuję.
Dumbledore zabiera rękę, a Harry wstaje, czując się niezręcznie.
— Proszę tędy, panie czarodzieju, sir. — Mniszek wskazuje ręką na drzwi.
— Eee... jasne, już idę. Do widzenia! — Nie wie, jak się pożegnać, składa więc szybki ukłon.
W korytarzu oddycha z ulgą. Małe stworzenie dzielnie maszeruje przed siebie w stronę schodów, więc podąża za nim. Ma wielkie uszy, przypominające te nietoperza, wielkie całkiem urocze oczy, ale dziwnie pomarszczoną skórę, która nadaje mu wygląd dziecka starca.
— Hej, panie Mniszku, mogę wiedzieć kim jesteś?
Wielkie oczy zwracają się w jego stronę.
— Nie ma potrzeby nazywać Mniszka panem, sir. Mniszek to tylko sługa.
— Aha. Ale do jakiej rasy przynależysz? Z moim chłopakiem wędrowaliśmy po całej Anglii, nigdy nie widzieliśmy takiego stworzenia jak ty.
Mniszek kiwa głową.
— Nie oczekiwałbym niczego innego, sir. My, skrzaty domowe, żyjemy w symbiozie z czarodziejami. Nie możemy istnieć bez nich. Szczególnie w tych okropnych czasach... — Wzdryga się. — Okropne czasy. Okropne.
— Ile masz lat? — wypala Harry, po czym orientuje się, że może to być odebrane za niegrzeczne. — Nie musisz odpowiadać, po prostu nigdy nie spotkałem skrzata domowego, a mówisz tak, jakbyś trochę przeżył.
— Bo Mniszek przeżył już dziewięćdziesiąt lat. To wiek średni dla skrzata — dodaje, gdy widzi pytające spojrzenie Harry'ego.
— Aha.
Przez chwilę idą w ciszy. Mniszek prowadzi go przez kręte schody, długie korytarze, wielkie, majestatyczne hole. Cały zamek ocieka magią. Jest mnóstwo obrazów i parę z nich go wita, pyta o zdrowie. Harry zawsze się im kłania i czuje się zakłopotany. Jak zachowywać się w towarzystwie obrazów? Jednak Mniszek je ignoruje, więc potem Harry jest zmuszony go gonić, gdy zapatrzył się na grajka, który siedział na drzewie i grał melodię dla dziewczyny. Tom też dla niego grywał. Miał skrzypce i...
Tak bardzo chciałby pokazać Tomowi Hogwart. Jak najszybciej musi ogarnąć się ze swoim umysłem, burczenie w brzuchu podpowiada mu, że posiłek może sporo w tym pomóc.
— Hej, Mniszku, zabiłeś jakiegoś zombie?
— Mniszek jest dobrze wychowanym skrzatem domowym i dobrze służy, więc oczywiście, że nie. Nie opuszczamy zamku.
— Zombie nigdy się tu nie wdarły?
— Na początku tak. Bariery Hogwartu są stare i silne, wytrzymały, jednak zombie są odparne na magię, magiczne bariery na nich nie działają. Nikt z Hogwartu się tego nie spodziewał. Ratowaliśmy dzieci, czarodzieje zabijali zombie. Teraz jednak mamy mury, fizycznych barier zombie nie są w stanie pokonać.
— Mądrze.
— To tutaj — wreszcie oznajmia Mniszek.
— To em... dzięki za odprowdzenie, życzę miłego dnia.
— I tobie również, Harry Potterze. — Skrzat kłania się, więc Harry odwzajemnia ten gest, jeszcze widzi wielkie, zdziwione oczy Mniszka, zanim ten nie pstryka palcami i nie znika z tak samo głośnym trzaskiem, gdy się pojawił.
Harry podchodzi do drzwi i puka. Otwiera mu szatynka o zielono-niebieskich oczach. Kolor oczu to pierwsza rzecz, na którą zwraca uwagę — kwestia przetrwania.
— Hej, jestem Harry, Dumbledore mnie tu przysłał.
— Ach. — Jej oczy się rozszerzają, gdy dochodzi do niej, kim jest. — Czekałyśmy na ciebie. Wejdź. — Otwiera szerzej drzwi i zaprasza go do środka. — Jestem Lavender Brown, jestem tutaj młodszą pielęgniarką. Pomaga to, że jestem półkrwi, znam się na mugolskich sposobach leczenia, skoro nie mamy już różdżek.
— Co to znaczy być półkrwi? Masz jakąś chorobę?
Lavender przystaje, po czym posyła mu uśmiech.
— Już cię uwielbiam. To stary, przestarzały stereotyp, nie przejmuj się. Stary, brzydki nawyk. Poppy, przyszła nasza znajda!
— No nareszcie! Ileż można! — Zza bocznych drzwi wychodzi starsza kobieta ubrana w biały fartuch.
— Harry Potter — przedstawia się.
— Poppy Pomfrey, witam. Jak się czujemy? — Od razu przechodzi do rzeczy pielęgniarka.
— Zdezorientowanie.
Bo to właśnie uczucie, które towarzyszy Harry'emu, odkąd się obudził — jedno wielkie skołowanie.
— Zrozumiałe, zrozumiałe — mruczy Pomfrey. — Coś boli?
— Nic.
— Bóle głowy, zawroty?
Lavender przysłuchuje się z boku i notuje.
— W sumie tak? Jakby wszystko było za mgłą, nie mogę zebrać myśli. Serio, jakbym przebudził się z długiego snu.
— Hm... Jak masz na imię?
— Harry Potter.
— Ile widzisz palców?
Pomfrey unosi dwa palce.
— Zasadniczo dwa, ale ma pani też schowane trzy, więc widzę całe pięć.
Pielęgniarka pstryka tymi dwoma palcami tuż przy jego uchu. Harry się krzywi.
— Ile masz lat? — Nie daje się wytrącić z równowagi.
— Urodziłem się jakoś w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym, więc jakoś dwadzieścia. — Harry pamięta jak przy spotkaniu z mugolskimi policjantami powtarzał, że ma pięć lat i tak zaczął liczyć swój wiek, więc nie jest pewny, czy naprawdę ma te dwadzieścia lat.
— Co proszę? — wyrywa się Lavender.
Pomfrey marszczy brwi.
— Który mamy rok, panie Potter?
— Dwutysięczny. Chyba. Wszystko to mętlik, ale tak mi wychodzi z wyliczeń.
— Ssiesz z matematyki, Potter — parska Lavender.
Pomfrey rzuca jej karcące spojrzenie.
— Przepraszam. Wymksnęło mi się. To się nie powtórzy.
— Potter. — Pomfrey ma dziwnie poważny ton głosu. — Jesteś pewien?
— Ym... po pani minie wnioskuję, że raczej nie powinienem być. Ale tak mi się wydaje? W sensie moja głowa to teraz jeden wielki bajzel. Niczego nie jestem pewien. Czuję się, jakbym obudził się w obcym świecie.
— Potter, mamy rok dwa tysiące szósty.
— Okej. — Harry nie wie, co innego mógłby powiedzieć.
A potem to w niego uderza. Pamięta, że był rok dwutysięczny. Co się stało z sześcioma laty? I gdzie jest Tom? Czy... czy w takim razie istnieje szansa, że żyje? Jego plan szukania Toma opierał się na tym, że rozdzielili się na jakiś dzień, więc jak wróci w miejsce, gdzie go znaleziono, to spotka się tam z Tomem. Jednak te sześć lat diametralnie zmienia sytuację. Czuje się jeszcze bardziej zagubiony. Dlaczego nie pamięta tych sześciu lat? Co się wydarzyło?
Ma ochotę się rozpłakać. Zamiast tego zaciska ręce w pięści.
— Jest pani pewna?
Pielęgniarka wzdycha ciężko.
— Nic nie pamiętasz?
— W sensie po roku dwutysięcznym? Nie. Nawet to przed jest mgliste.
— W takich chwilach aż mnie palce świerzbią za różdżką. Chodź, znajdziemy ci coś do jedzenia. Pełny żołądek na pewno nie zaszkodzi, a wręcz może pomóc w uporządkowaniu myśli.
Harry bezwładnie kiwa głową.
_______________________
tak, oczy zombie mają znaczenie. to moje światotwórstwo, którym tak się przechwalam.
i tak, będą bandy. Zakon Feniksa jest pierwszą, którą wam prezentuję.
wiem, przytłoczenie informacjami, ale się połapiecie się jeszcze, spokojnie. im dalej w las, tym będzie fajniej.
nie, nie było gore. ale będzie. musimy spotkać zombie w scenie, którą faktycznie mogę szczegółowo opisać.
do napisania, niech zombie będą z wami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top