Rozdział 9...

... w którym sarna postanawia założyć hodowlę pomidorów.

Zaiste, sarna uwielbiała być samodzielna.

Była to potrzeba wręcz chorobliwa i nieco uciążliwa dla otoczenia, ponieważ za każdym razem, gdy ktoś pełen życzliwej chęci pomocy, takową proponował, natychmiast zostawał miażdżony przez sarnie wrzaski.

Nie inaczej skończył biedny pracownik marketu budowlanego.

- No wie pan! - obruszyła się sarna. - Czy pan mnie uważa za jakąś niedorozwiniętą idiotkę, co to już sama farby nie potrafi sobie zdjąć z półki?!

- Ale proszę pani, one są w dwunastolitrowych puszkach... - bronił się mężczyzna.

- A co to pan myśli, że ja nie dam rady?! JA?! - unosiła się sarna.

- Nie, ja...

- Co "nieja"? Jakie "nieja"? W ogóle co ma znaczyć to "nieja"? - sarnie odbijało.

Biedny pracownik był wyjątkowo opanowany. Westchnął tylko i spróbował raz jeszcze:

- Szanowna pani, absolutnie nie chcę pani urazić. - Sarna popatrzyła na niego sceptycznie. - Widzi pani jednak, że te puszki z farbą są dość ciężkie i mogłoby sprawić pani kłopot, dotaszczyć je samej do wózka, potem do kas i do samochodu. A po to mnie tu zatrudniają, żeby klienci nie mieli takich właśnie kłopotów - powiedział. - Więc czy mogłaby pani dać sobie pomóc i oszczędzić kłopotu?

Sarna prychnęła pogardliwie.

- Jakiego kłopot?! - zdziwiła się. - Panie, ty idź lepiej coś ze swoim życiem zrób, a nie w markecie budowlanym pracujesz i nosisz ludziom zakupy jak niewolnik jakiś - poradziła mu z miną sarny sukcesu.

Mężczyzna westchnął znów, bąknął coś pod nosem (sarna dałby sobie włosek z ogona wyrwać, że było to coś obraźliwego), po czym poszedł wielce obrażony.

O, znalazł się - pomyślała sarna, chichocząc. Myśli, że jak mam chude nóżki, to sobie z ciężarami nie poradzę. A on, nawyciskał się na siłowni, opił się tymi koktajlami białkowymi i co? Hihihi, śmieszni ci ludzie są, no ja nie mogę. I żeby jeszcze specjalnie zatrudniać kogoś do taszczenia zakupów, jakby toto nie wiadomo jakie ciężkie było.

Niesamowicie ubawiona, przyglądała się regałowi farb, zastanawiając się, jaka właściwie jest różnica między odcieniem numer 0087 ("Marie Antoinette") a odcieniem numer 0086 ("Magnolia"). Niby oba były takimi uroczymi pastelowymi odmianami pudrowego różu, ale jednak czymś się różniły. Sarna uznała, że "Marie Antoinette" jest w sumie ładniejszy (skojarzył jej się z makaronikami francuskimi, słusznie zresztą), bo ten "Magnolia" wyglądał właściwie dość biednie. Wyobraziła sobie, jaką wspaniałą minę będzie miała Gienia, jak zobaczy tę farbę. Zapewne będzie to dla niej przeżycie urywające głowę (Hehe - pomyślała sarna i pogratulowała sobie fantastycznego żartu), zwłaszcza, że koza nienawidziła różu, a już zwłaszcza pudrowego.

Zachwycona wizją uprzykrzenia życia Gieni, stworzenia unikatowego wnętrza (gdyż kolor "Marie Antoinette" miał pokryć ściany sali balowej, cóż za wspaniały zbieg okoliczności!), a przede wszystkim, udowodnienia temu głupiemu stworzeniu, które uważało, że ona, sarna, mogłaby potrzebować jakiejkolwiek pomocy, chwyciła za puszkę farby.

I stał się dramat.

Otóż nie mogła jej poruszyć choćby o milimetr. Starała się bardzo, z wysiłku nawet się spociła, ale nic to nie dało - puszka uparcie stała tam, gdzie stała.

Zerknęła kątem oka w stronę punktu informacji klienta AKA. miejsca, gdzie pracownicy pili kawę, chociaż nie mieli przerwy i powinni się dwoić, troić i czworzyć pomagając klientom. Otóż z tego stanowiska, sarnie poczynania obserwował nie tylko napakowany osobnik, ale również kilku jego kolegów.

Sarna odetchnęła z ulgą, że była na tyle mądra i spojrzała się tylko kątem oka, bo już całym okiem byłoby dziwnie. Jeszcze by sobie te skrzywdzone przez ewolucję małpy pomyślały, że potrzebuje pomocy. A wtedy, w dobrym tonie, wydawało się przeproszenie tego typa.

Sarna zaczęła się zastanawiać, co by tu zrobić.

Napakowanego pracownika przepraszać nie miała zamiaru. Ta opcja nie wchodziła absolutnie w grę. Sarna miała zbyt wiele godności i dumy, żeby przyznać się, że faktycznie pomoc by jej się przydała.

W końcu, doszła do wniosku, że żadna farba potrzebna jej nie jest. Tak, poradzi sobie bez niej, a w ogóle, to poradzi sobie i bez tego hotelu. Straszne toto ryzyko, a teraz i tak przybytków noclegowych jest okropnie dużo. Lepiej mieć biznes, na który zapotrzebowanie jest zawsze. No a czy ktoś w ogóle przyjeżdżałby do hotelu w środku lasu? Pewnie nie. Tylko sami wariaci, a ich sarna gościć nie chciała.

Westchnęła sobie ciężko, bo pomysł z tym hotelem, to wyjątkowo bardzo jej się nie udał. Dobrze, że zorientowała się wcześniej, bo gdyby nie to, to jeszcze by zbankrutowała. I za co miałaby kupować twaróg?

Ach, twaróg - pomyślała sarna, czując, że burczy jej w brzuszku.

I wtem, rozjaśniło się jej w głowie.

Odegrała urocze przedstawienie przed typami, w którym to oglądała każdą puszkę farby, bardzo dokładnie, krzywiąc się w końcu, kręcąc z odrazą głową i wzdrygając się. Miny małp były pełne zrozumienia i współczucia (albo chęci mordu, sarna nie miała pojęcia, bo według niej, u ludzi wszystkie emocje objawiały się bardzo podobnie i w dodatku w niezbyt zrozumiały sposób).

Dumnym krokiem udała się do działu ogrodniczego, zgarnęła do koszyka dziesięć zestawów miniaturowych narzędzi ogrodowych, konewki, węża (takiego na wodę, tego żywego wysłała w delegację do Dubaju), rękawice i poszła za to wszystko zapłacić, jak na porządnego obywatela przystało.

Dotarła w końcu na parking, przepakowała swoje zdobycze do samochodu (zapłaciła za nie jedyne 849,76 złotych, bo wąż był w przecenie, narzędzia zresztą też). Sarna zamknęła z trzaskiem bagażnik, usadowiła się za kierownicą i wybrała numer do dzika Zbyszka.

***

Zajechała na dziedziniec pod dworkiem.

- Już jesteś? - zdziwił się Szczypiorek, robiąc dziwną minę.

- Aha - przytaknęła sarna, wyjmując z bagażnika torby z zakupami.

Szczypiorek patrzył na ich zawartość ze zdziwieniem.

- Czy to są moja droga sarenko, farby? Albo chociaż pędzle, wałki, albo kuwety? - zapytał.

- Nie, mój wspaniały Szczypiorku - odparła mu sarna. - Zmieniłam plany - dodała, widząc jego krzywą minę.

- O - mruknął bez przekonania Szczypiorek.

- Otóż wyobraź sobie, mój drogi - kontynuowała sarna, niezrażona absolutnym brakiem entuzjazmu - zamiast hotelu zrobimy tutaj plantację pomidorów.

Szczypiorek zamrugał.

- Pomidorów? - wykrztusił.

- Pomidorów - potwierdziła sarna.

- Ale że tutaj w ogrodzie?

- Nie, nie, nie. We dworku.

- Że tak na balkonach?

- Nie. Głuchy jesteś, czy co? We dworku. Na pokojach. - Sarna przewróciła oczami, zirytowana, że musi tyle tłumaczyć taką prostą rzecz.

Szczypiorek wydawał się dalej nie rozumieć jej pomysłu.

- Czyli, że jak? A co z hotelem? - zapytał skonsternowany.

- Nie będzie - odrzekła z prostotą sarenka.

- Dlaczemu niby?

Sarna posłała mu mordercze spojrzenie.

- Bo farba była za ciężka i nie mogłam unieść - przyznała się, na co jej najdroższy przyjaciel parsknął rozbawiony.

- Nie mogłaś kogoś poprosić, żeby ci pomógł? - zapytał, chichocząc.

- Nie - odparła twardo i zupełnie poważnym tonem sarna.

- A dzików nie mogłaś wysłać? - dociekał Szczypiorek.

- Ymm... Tak jakby mają tam zakaz wstępu.

- O matko - westchnął Szczypiorek. - No dobra, no to robimy tę hodowlę pomidorów. Na pokojach. Tylko powiedz mi proszę, moja droga, jak ty to sobie wyobrażasz?

- Ale co?

- Tę hodowlę.

- Normalnie. - Wzruszyła ramionami sarna. - Będą wszędzie donice z pomidorami, będzie się je podlewać, nawozić i co się tam z pomidorami robi i one będą miały owoce...

- To pomidor to owoc? - przerwał jej Szczypiorek.

- Tak. Jejciu, nie ośmieszaj się, w przedszkolu tego uczą - westchnęła sarna. - No więc będą te owoce i się je będzie sprzedawać, i będą z tego pieniądze na wodę i nawóz, żeby pomidory mogły mieć kolejne owoce, które będzie się sprzedawać i będą pieniądze na...

- Rozumiem, ale jak ty sobie wyobrażasz tę wilgoć? - przerwał jej znów Szczypiorek.

- Wilgoć?

- Tak, od tej wody i roślin będzie wilgoć, która wsiąknie do ścian, podłóg, belek konstrukcyjnych, fundamentów, bo są drewniane i to wszystko spróchnieje, spleśnieje, czy coś takiego, nie wiem, nie znam się na drewnie, i się ten twój dworek zawali. A już grozi zawaleniem, moja droga.

Sarna zaśmiała się.

- Bo ty tam jesteś.

- Ahahhhhahahaha bardzo śmieszne, komedia po prostu. - Wywrócił oczami Szczypiorek. - No? To jak ty to widzisz?

- Obłoży się folią. - Wzruszyła ramionami sarna. - Też mi problem.

- Kto obłoży?

- Ludzie.

- Jacy ludzie?

- No normalni. Ci co robią bezsensowne rzeczy, jeśli da im się te papierki, albo doda cyferki gdzieś tam na internetach. - Sarna znów wzruszyła ramionami. - W sumie, nie mogę zatrudnić nikogo innego, bo widzisz, te wszystkie rzeczy co kupiłam, to tylko dla takich pięciopalczastych istotek się nadają.

Szczypiorek pokiwał głową.

- Okej, wszystko jasne. Chcesz naprawiać gospodarkę. Zmniejszysz bezrobocie. Świetnie. - Sarna pokiwała na to wszystko głową, choć troszkę się pogubiła, ale po minie Szczypiorka widziała, że mówi raczej rzeczy pozytywne.

- Świetnie - potwierdziła.

Zapadła cisza.

- Sarno?

- Tak?

- A skąd ty weźmiesz pomidory?

- Dziki mają zorganizować.

- Yhm.

Znów zapadła cisza.

- A sarno?

- Hm?

- A ile tych pomidorów będzie?

- Wyobraź sobie, Szczypiorku, dużo, bardzo bardzo bardzo bardzo bardzo dużo pomidorów.

- Aha.

- No to wyobraź sobie teraz, że jest ich jakoś dziesięć razy tyle.

Szczypiorek popatrzył na nią wielkimi oczami.

- Aż tyle?

- To się tylko wydaje, że to tak dużo - mruknęła sarna.

Szczypiorek aż musiał usiąść.

- A to nie mogłaś sobie posadzić tego na tych nieużytkach, co cukrem kazałaś podlewać? - zapytał słabo.

- Nie, mój drogi - zaprzeczyła sarna. - Tam, posadzimy las.

- Las? - powtórzył. - Że tak dużo,  bardzo bardzo bardzo bardzo bardzo dużo drzew?

- Tak, ale jakoś tak osiemdziesiąt sześć i jedną czwartą raza więcej - potwierdziła sarenka.

- A kto to niby będzie sadził? Te pomidory? I te drzewa? - chciał wiedzieć Szczypiorek.

- My, oczywiście - odparła sarna. - O, dziki jadą z pomidorami - zauważyła, kiedy przy bramie pojawiła się karawana TIRów.

Szczypiorek wcale tego nie skomentował, gdyż zemdlał.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top