Rozdział 15...

... w którym die Ameise tu jedzie.

Nowy tydzień zaczął się dobrze.

Pogoda wzięła przykład z sarny i starała się być miła i sympatyczna. Gienia gdzieś zniknęła, Krzysztof ekscytował się wszystkim, Szczypiorek toczył się przez życie z właściwym sobie nastawieniem oraz gracją, a Zbyszek nie robił kłopotów i nawet nie zaszła potrzeba, grożenia mu przerobieniem na wędlinę.

Wszystko był wspaniale i lepiej być nie mogło.

Aż w końcu być przestało.

Jest noc, wszyscy śpią. Sarna również, ale już nie długo, bo jakiś ułamek umysłowy wali w jej drzwi. Nieszczęśliwa, wywleka się z ciepłego łóżeczka, żeby otworzyć. Oczywiście, trzymając gotowy do ataku nóż, z którym nie rozstaje się od ostatniego piątku.

Gotowa na wszystko, powoli i z uwagą odklucza drzwi i z wojowniczym wrzaskiem, otwiera je kopniakiem.

- E, to ty – westchnęła rozczarowana, widząc na swoim progu Krzysztofa.

- Die Ameise tu jedzie – oznajmił poważnie niepoważny sarni przyjaciel.

- Po pierwsze: mów po prostu mrówka, bo ona dosłownie jest mrówką i to zbyt głupią, żeby zapamiętać własne imię. Po drugie: masz fatalny akcent. Po trzecie: bardzo cię lubię i w ogóle, ale twoje dni są policzone, jakby czego się spodziewałeś budząc mnie w środku nocy? O, i niepoważny jesteś – oznajmiła na jednym wydechu sarna, wpychając psa do przedpokoju i ciągnąc za sobą do kuchni.

Kawakawakawakawakawakawakawa – powtarzała w myślach, próbując jednocześnie słuchać, co właściwie Krzysztof do niej mówi.

- Nie chciałem używać telefonu, bo możemy być podsłuchiwani. Szpiedzy mogą być dosłownie wszędzie – powiedział podnosząc wazon, odsuwając obraz i zaglądając pod szafki.

- Dobrze się czujesz? – zaciekawiła się sarna.

- Jeszcze tak, dziękuję – odparł poważnie Krzysztof.

- Fajnie, a chcesz kawę? – zapytała.

- Nie, dzięku...NIE PIJ TEGO!!! – wrzasnął czujący się jeszcze dobrze paranoik.

- A bo co?

- A bo pewnie jest zatrute!

- A wcale, że nie jest.

- Skąd wiesz?

Sarna wzruszyła ramionami.

- Nie wiem.

- Ha!

- Błagam cię, nie hahuj przy mnie, jeśli nie wypiłam kawy. Nie, przepraszam. Nie hahuj przy mnie w ogóle! – burknęła sarna, która nie miała wystarczająco dużo kofeiny w organizmie, żeby być miłą i sympatyczną.

Straciła też ochotę na zaparzenie Krzysztofowi kawusi. Ignorując paniczne wrzaski i dzikie wymachiwanie rękami i wszelkie krzysztofowe perswazje, klapnęła na podłodze i jednym haustem opróżniła kubek - a właściwie wiadro - kawy.

- No i umrzesz. Super – skomentował pies.

- Super – zgodziła się sarna.

Krzysztof załamał się.

- Czy ty mogłabyś kiedykolwiek przestać pić kawę? – zapytał słabo.

- Mogłabym – odparła sarna. – Ale to, że mogę, nie oznacza, że muszę i że to zrobię.

Zamilkła na chwilę.

- Mogłabym traktować innych w prostacki i nieuprzejmy i w ogóle okropny sposób, tylko dlatego, że nie są tak wspaniałymi i zaradnymi sarenkami, jak ja. Mogłabym, ale tego nie robię. Mogłabym też cię teraz zaciukać, ale tego nie zrobię – powiedziała. – Chyba.

Pies spojrzał na nią mętnym wzrokiem.

- Nie jesteś śmieszna.

- Jest druga nad ranem, Krzysztof! Nic nie jest śmieszne o drugiej nad ranem! – warknęła, włączając Instagrama i zaraz śmiała się jak dzika.

- Aha – mruknął Krzysztof, zastanawiając się, jak przetłumaczyć przyjaciółce, że życia wszystkich są w straszliwym niebezpieczeństwie, i że powinni być już w drodze.

Sarna tymczasem, sączyła kawusię i podziwiała widoki za oknem.

Prawdę mówiąc, świat o drugiej nad ranem był całkiem ładny. Znaczy mgła wydawała się trochę niepokojąca i drzewa w ciemnościach też jakoś tak nie najprzyjaźniej wyglądały, ale sarnie się podobało. Właściwie, nigdy jeszcze nie widziała lasu o takiej porze, głównie dlatego, że wstawała o normalnych porach, bo nie miała nierówno pod sufitem (przynajmniej tak twierdził Zbyszek, kiedy przekazywał jej klucze do domu), i dlatego też zrobił on na niej takie wrażenia. Możliwe też, że świat był tragicznie brzydki, ale do kawy faktycznie coś dosypano, i to coś sprawiło, że sarna postrzegała rzeczy inaczej. Nigdy się nie dowiemy.

- Ok, Krzysztof. – Odstawiła głośno kubek. - Czemu tu jeszcze siedzisz? Nie ma czasu, mój drogi, musimy pędzić ratować świat! – to mówiąc, popędziła do łazienki, z której wypadła zaraz potem i przebierając energicznie nóżkami, zgarnęła pod pachę kluczyki, płaszcz, psa, torebkę i notatnik i wpakowały się z tym wszystkim do samochodu.

Sarna nałożyła ciemne okulary w kształcie serc, włączyła odpowiednią muzykę (tj. Kankana) i ruszyła z piskiem opon. Krzysztof nie zadawał pytań.

Koła toczyły się wesoło i coraz szybciej, i szybciej, i szybciej.

- Jej! Jedziemy! – ucieszył się pies, w który powoli budził się życiowy entuzjazm.

Pędzili najpierw błotnistą drogą, między drzewami (które swoją drogą, wyglądały, jakby chciały ich złapać w swoje szpony i pożreć), a potem, wjechali na pustą autostradę.

- Nie jedziesz troszeczkę za szybko? – zagadnął Krzysztof, którego entuzjazm nie był w stanie entuzjazmować się perspektywą prędkiego zgonu.

- Meh. Wleczemy się – stwierdziła sarna, dodając jeszcze gazu.

Zaraz jednak musiała zwolnić, gdyż zjechała z autostrady, na podziurawioną szosę.

Dramatycznie rozbryzgując błoto, autko zatrzymało się przed drzwiami małej drewnianej chatki.

Sarna i Krzysztof bez słowa wysiedli i z grobowymi minami zastukali do drzwi.

- CZE...?! O, hej – zdziwił się dzik Zbyszek. – Co się dzieje?

- Mrówka przyjeżdża.

- Die Ameise? – zdziwił się jeszcze bardziej.

Krzysztof musiał powstrzymywać się przed wybuchem śmiechu, widząc minę sarny, która wydęła policzki, zacisnęła usta w dziubek, a w oczach miała rozczarowanie i załamanie.

- Tak – potwierdziła przez zaciśnięte zęby. – Więc pakuj się do samochodu.

I tak oto po chwili znów mknęli autostradą. Pod prąd, ale mknęli.

Sarna skręciła w pole, wyminęła kilka przewalonych drzew, wykonała niesamowicie ostre skręty-zakręty, ale zaraz potem, wyjechała na idealnie utrzymaną asfaltówkę, oświetloną eklektycznie zdobionymi, złotymi latarniami.

- Gdzie jedziemy? – zaciekawił się Krzysztof.

Odpowiedziało mu milczenie.

Samochód skręcił ostro i oczom wszystkich, ukazał się ogromniasty pałac, lśniący jak kula dyskotekowa.

- Co jest?! Sarno, gdzie my jedziemy?! – zlękł się pies.

Brama przed nimi otwierała się powoli.

- Do Szczypiorka – odparła, zwalniając i wjeżdżając za mury zamczyska.

Krzysztofa zamurowało.

- Szczypiorek tu mieszka?!

Sarna spojrzała na niego przerażona.

- W takim chlewie?! No raczej, że nie.

Zbyszek opuścił szybę i pokazał jakiś papier strażnikowi w stroju à la służący Króla Słońce, który widząc świstek, najpierw zbladł, a potem skłonił się i sarna ruszyła dalej.

Zajechali na kolisty plac przed pałacem, gdzie już czekał na nich komitet powitalny. Krzysztof bardzo chciał wiedzieć co się właściwie dzieje, ale bał się zapytać, więc siedział sobie w cichej dezorientacji i stresie i starał się znaleźć jakieś pozytywy.

- Sarno! Jakże nam miło! – oznajmił jegomość przy kości, takim tonem, jakby mu w ogóle nie było miło.

Sarna obstawiała, że to wina szalenie niegustownych ciuchów, charakteru i twarzy.

- Hej – przywitała się, ziewając w zgięcie łokcia. – Sorki za przerwanie potańcówki, czy tam partyjki binga, czy cokolwiek robią tacy ludzie jak wy o drugiej w nocy, ale mam sprawę do Szczypiorka – powiedziała. - Pilną – dodała, widząc, że grubasek nie załapał, że przyjeżdżanie około drugiej w nocy z jakąś sprawą, oznacza, że jest ona pilna.

- Szczypiorka nie ma – odparł jej jegomość.

- Jak to: nie ma? – zapytała sarna, siląc się na kurtuazyjny uśmiech, i jednocześnie kopiąc Zbyszka, żeby zrobił groźną minę i się grubaskowi pokazał.

- Wyjechał – odpowiedział słabo mężczyzna, poluźniając muszkę na widok dzika. – Przysięgam, tak było.

Sarnie brwi zaczęły wędrować w górę, a zbyszkowe oczka przybierały coraz groźniejszy wyraz. W dodatku, Krzysztof wykazał inicjatywę i schowany pod siedzeniami zaczął warczeć gardłowo.

- PRZYSIĘGAM! PRZYSIĘGAM! ZOSTAWIŁ DLA WAS LIST! – krzyczał grubasek.

- Pokaż – zażądała sarna.

– Fryderyk, przynieś list – zażądał jegomość i jeden z dryblasów w niedorzecznym fraku z brokatu w stokrotki, rzucił się pędem do domu i zaraz wrócił z pomiętą kartką, którą wręczył swojemu pracodawcy, który z kolei wręczył ją sarnie.

Sarna patrzyła, patrzyła i chociaż bardzo chciała, nie mogła się w tych przypadkowo postawionych kreskach, kropkach i zawijasach dopatrzeć liter. Rozpoznała za to podpis – ślad miniaturowych końskich zębów.

- Ok, dzięki – powiedziała, rzuciła samolociki z banknotów do poniewieranych pracowników grubaska i odjechała z piskiem opon.

Przypomniała jej się jednak nagle bardzo ważna rzecz, więc wróciła na wstecznym pod drzwi.

- Y! – krzyknęła na grubaska. – Ciągle nie przelałeś mi kasy za czynsz! Jak tak dalej pójdzie, to dam ci nakaz eksmisji – i to powiedziawszy, odjechała.

***

- Została w takim razie tylko Pani Jeżowa – stwierdził Krzysztof.

- Ano – przytaknęła sarna, dodając gazu.

- To jedziemy do Pani Jeżowej?

- Nie. Jedziemy na kawę.

- Jaką kawę?

- Poranną.

- Przecież już piłaś!

- Ale to była nocna kawa. I tylko jedna. Ja nie mogę funkcjonować na jednej kawie.

Krzysztof popatrzył na nią.

- A co z Panią Jeżową?!

- Nie wiem – odpowiedziała zgodnie z prawdą sarna. – A co ma być?

- Die Ameise tu jedzie! – przypomniał pies.

- No tak, przecież dlatego jedziemy na kawę o takiej nieludzkiej godzinie.

- Ale co z Panią Jeżową?! Zostawisz biedną starszą osobę na pastwę tej wariatki?!

- Biednej starszej osoby nie, ale co ma do tego Pani Jeżowa? – zdziwiła się sarna.

- Przecież Pani Jeżowa jest emerytką!

- Nooo tak. Ale na pewno nie jest biedna, ani starsza, a osobą to już w ogóle nie.

Krzysztof stwierdził, że potrzebuje kawy, albo nowego mózgu, albo jednego i drugiego.

Zbyszek chrapał w najlepsze, kiedy z piskiem opon zatrzymali się pod pierwszą lepszą sieciówkową restauracją.

- Myślisz, że die Ameise tu nie przyjedzie? – sceptycyzm deptał naturalną życiową radość Krzysztofa i sarna zmartwiła się, że może jest chory, ale potem pomyślała, że to wszystko przez brak kofeiny.

- Die Ameise gardzi takimi miejscami. Gdyby tu przyjechała, musiałoby być naprawdę źle i pewnie nadchodziłby koniec świata – uspokoiła przyjaciela i dla lepszego efektu, poklepała go po głowie.

- Pilnuj rzeczy – przykazała dzikowi sarna, wyskakując z samochodu, na co on tylko chrapnął głośniej.

Krzysztof podreptał za sarną, bardziej zrezygnowany, niż przerażony tym, co jego niedokofeinowana przyjaciółka jeszcze wymyśli.

- Dzień dobry – przywitała się sarna kulturalnie. – Jak pani samopoczucie w ten wspaniały poranek?

Biedne dziewczę za ladą było lekko zszokowane, ale mimo wszystko z uśmiechem odparło:

- Dzień dobry. Dziękuję, moje samopoczucie jest dziś całkiem zadowalające. A pani?

- Ach, dziękuję, doprawdy. Miewam się dziś wyjątkowo dobrze, nawet pomijając drobne niedogodności – zrewanżowała się sarna. – Jestem pewna, że będzie jeszcze lepiej, po jakiejś wyśmienitej kawie.

- Z pewnością – zgodziła się usłużnie panna za kontuarem. – Więc jaką kawę mogłabym pani i pani towarzyszowi zaproponować?

- Ojej, więc myślę, że dla mnie będzie cappuccino, a dla mojego towarzysza... Krzysztof co chcesz? – krzyknęła do sterczącego w drzwiach psa.

- Yeeeyeyeeeeeeyyyyy... Ekspreso.

- Ekspreso? – powtórzyła sarna. – Niechże pani będzie tak łaskawa, i dorzuci do tego jakieś croissanty, dobrze?

- Z miłą chęcią – odparło dziewczę, nabijając odpowiednią sumę na kasę.

Krzysztof postanowił wycofać się do samochodu i tak oto, sarenka została sama na placu boju, znaczy się, w śmierdzącym tłuszczem, niewietrzonym lokalu.

Całe szczęście, obsługa była bardzo sprawna i w kilka minut później, sarna niosła torebki z croissantami i balansowała z wieżyczką z kubka cappuccino i kubeczunia „ekspreso" na nosie. Jeśli tak miały wyglądać krytyczne sytuacje, to można je przeżywać choćby codziennie.

Tanecznym krokiem posuwała się ku samochodzikowi, gdy nagle usłyszała mrożący krew w żyłach wrzask Krzysztofa:

- Die Ameise tu jedzie!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top