Rozdział 5...
...w którym sarna jedzie autobusem i próbuje być miła i sympatyczna.
Sarna była bardziej niż oburzona.
Otóż od kilku minut, sterczała koło autostrady i minęło ją już tyle samochodów, że życia by jej nie starczyło, żeby im wszystkim powybijać szyby, a jakoś żaden nie zatrzymał się i nikt nie zaproponował jej podwózki. Sarna uznała, że może być to kwestia braku palca przeciwstawnego. W filmach, jeśli chciało się podwózkę, to albo gwizdało się (sarna próbowała tego sposobu, ale tylko się opluła), albo stawało się koło drogi i pokazywało kciuk w górę. No a sarna tegoż to palca nie posiadała.
W normalnych warunkach, zadzwoniłaby po Zbyszka, czy kogoś innego, żeby po nią przyjechał (ale na pewno nie po Szczypiorka, ani tym bardziej Helenkę. Nie, dopóki chciała żyć). No ale tak się złożyło, że wysłała wszystkich swoich kierowców i niekierowców do sklepu po cukier, bo akurat promocję zrobili. Więc była zdana tylko na siebie.
Wzdychając ciężko, przeskoczyła przez barierkę i rozpoczęła wędrówkę w poprzek drogi. Jakiś nieuważny i nerwowy kierowca mało sarny nie przejechał, a potem jeszcze zaczął na nią trąbić. Sarna - która jak już zostało powiedziane, była bardziej niż oburzona - oburzyła się jeszcze bardziej, i żeby rozładować negatywne emocje (bo nie można dusić ich w sobie), kopnęła samochód tego nieuprzejmego jegomościa, wybijając mu przednią szybę i pokazała mu jeszcze język.
Trąbnął na nią jeszcze i nawet wysiadł z auta i chciał ją gonić, ale sarna, pięknymi susami, przeszła już na drugą stronę ulicy, w akompaniamencie trąbienia, skrzypienia wgniatanej blachy i tłuczonego szkła.
W odrobinę lepszym humorze, dotarła na najbliższy przystanek autobusowy, na który właśnie podjechał autobus.
- Przepraszam, przepraszam - sarna przepchnęła się w drzwiach i zajęła miejsce przy oknie, uprzednio kasując bilet. Zupełnie nie przejęła się tym, że wywróciła kilka starszych osób z zakupami, które rozsypały się po drodze, powodując kolizję kilku blaszanych puszek (znaczy zakupy się rozsypały, nie starsze osoby).
Sarna została w autobusie sama, nie licząc kierowcy. Oszczędziło jej to ciągłego powtarzania "A co się gapisz?" opryskliwym tonem i dalej mogła sprawiać wrażenie miłej i sympatycznej sarenki.
Lepiej być nie może - pomyślała sarna. I to był błąd, bo po takim stwierdzeniu, życie zawsze zaczyna zjeżdżać po równi pochyłej.
Sarna nawet nie skończyła tej idyllicznej myśli, że egzystencja może jednak nie jest taka zła i ten dzień, to w sumie też jest w porządku, gdy nagle, autobus stanął, otworzyły się drzwi i do środka wtłoczył się ludzki tabun.
- Życie mnie mnie - mruknęła pod nosem sarna, czując na sobie spojrzenia tych żałosnych kreatur, upchniętych jak sardynki w puszce (akurat ta konkretna puszka miała klimatyzację oraz okna, ale sarnie zaczęło śmierdzieć rybą).
W każdym razie, postanowiła - bardzo szlachetnie zresztą - że będzie miłą i sympatyczną sarenką i nie będzie na nikogo fukać, że się gapi. Od tego ma się przecież oczy, żeby się patrzeć, a sarna nie mogła nic poradzić na to, że była najładniejszą i najciekawszą istotą w tym towarzystwie (i w ogóle w każdym innym, ale to swoją drogą). Uznała więc, iż zniesie cierpienie w pokornym milczeniu.
Może nawet by się jej to udało, gdyby nie stanął koło niej jakiś facet i nie złapał się górnej barierki.
Sarna mało nie zemdlała - otóż tenże jegomość, miał wokół pachy wielką, wciąż rozszerzającą się plamę potu, a tę swoją pachę, trzymał tuż nad nosem biednej sarenki.
Biedna sarenka kaszlnęła sugestywnie, ale spocony jegomość nie zrozumiał przekazu i dalej gapił się w telefon.
- Ekhe, ekhe, szanowny przepocony człowieku - odezwała się, starając się nie brzmieć na wkurzoną.
Typiarz nie zareagował.
Znaczy zareagował, tylko nie tak, jakby tego sarna sobie życzyła, bo zamiast umrzeć ze wstydu, zaczął sarnę nagrywać.
- Przepocony człowieku - sarna próbowała wstrzymać oddech - czy wiesz, że nagrywasz mnie bez mojej osobistej zgody, a tym samym łamiesz prawo i mogą cię za to wsadzić do więzienia? Nie chcę nic sugerować, ale twoi rodzice nie byliby dumni. - Przez przypadek wzięła oddech. - Teraz też pewnie nie są - stwierdziła, próbując nie zwymiotować.
Facet zamiast się przejąć, zaczął się rechotać.
Sarna uniosła brwi.
W sumie, to nie był jej problem, że ktoś nie szanuje swoich rodziców. Jakby, to oni ponieśli życiową porażkę i spaczyli nieodwracalnie swoje potomstwo, a nie ona, sarna. Ale spoconej pach nad SWOJĄ głową znieść nie mogła.
- Spocony typie, idź sobie stąd, bo śmierdzisz - powiedziała głośno i wyraźnie i najprościej jak się dało.
Jednak spocony typ zignorował ją.
A sarna nienawidziła być ignorowana.
Uznawszy, że nie ma innego wyjścia, kopnęła spoconego jegomościa (lekko, żeby nie umarł i mógł żyć we wstydzie. Sarna obiecała sobie znaleźć go kiedyś i zaciukać, ale wolno, żeby poczuł jak uchodzi z niego życie). Okazało się, że nie mogła wybrać lepszego momentu na danie facetowi nauczki, bo autobus akurat wchodził w zakręt, a powalony bólem typiarz wykopyrtnął się, potrącając jakiegoś kogoś z ciężkimi zakupami, które przygniotły stopę komuś innemu, kto upadając, zahaczył kogoś kolejnego i tak dalej, w tle śmiał się jakiś bombelek, a autobus wszedł w kolejny zakręt, po czym zatrzymał się gwałtownie.
Sarna, w duchu dziękując ewolucji za cztery stabilne nóżki, wysiadła z autobusu i dopóki nie zniknął jej z oczu, stała na przystanku i machała mu wesoło na pożegnanie.
Następnie, nie tracąc czasu na głupoty, wesołym krokiem, znaczy susami, bo bardzo jej się spieszyło, udała się do sklepu, do którego wysłała swoich niewol... pomocników.
Dotarła na miejsce nie spotkawszy żadnego ordynarnego, czy przepoconego homo sapiens i uznała to za spory sukces.
Pod sklepem, wszystko wydawało się być w porządku - ciężarówki stały w równych rządkach, a cukier zwożony był do nich na wózkach, w sposób sprawny i wydajny. Wszystko szło zgodnie z planem, nie było żadnych opóźnień i sarna pomyślała, że nawet starczy jej czasu na przerwę na kawę, bo przecież zasłużyła.
Tanecznym krokiem podeszła do Szczypiorka.
- I jak tam sobie radzicie? - zapytała, chociaż dokładnie wiedziała jaka jest odpowiedź.
- Bardzo dobrze - odparł kucyk. - Nawet starczy czasu na przerwę na kawę.
Sarna poklepała go po plecach z uśmiechem dumnego rodzica.
- Moja krew - powiedziała, ocierając niewidzialną łzę.
Szczypiorek wzdrygnął się i odsunął od niej prędko ze zdegustowaniem wymalowanym na twarzy.
- Fujka! - krzyknął na cały parking odbiegając w stronę ciężarówki z prowiantem. - Czarną chcesz?! - zapytał jeszcze.
- Jak moja dusza! - odkrzyknęła sarna, odchodząc w przeciwnym kierunku, czyli w kierunku dzika Zbyszka.
- Siema, wędlino - przywitała się.
Dzik skrzywił się, ale mimo wszystko odpowiedział:
- Hej, sarno - wydusił przez zaciśnięte zęby.
Sarna uśmiechnęła się.
- Zebrałbyś ekipę? Proszę?
Zbyszek popatrzył na nią krzywo.
- Po co? - zapytał ostrożnie.
- Chyba mam prawo zobaczyć dziki, którym płacę? - uniosła brew.
- Ale ty im nie pła...
- MAM PRAWO CZY NIE? - sarna zaczęła grzebać wściekle kopytkiem i aż wykopała kawałek kostki brukowej.
- Taaak - przytaknął z lekkim przerażeniem Zbyszek, obserwując trajektorię lotu kostki, która pięknym łukiem przeleciała nad całym parkingiem i kierowała się w stronę dachu sklepu, w który w końcu uderzyła, wybijając w nim bardzo gustowną dziurę.
- No to wołaj ich - zniecierpliwiła się sarna.
Zbyszek przebierając szybciutko swoimi chudziutkimi, nieproporcjonalnymi do tułowia nóżkami, popędził zebrać ekipę. W tym czasie, sarna zdążyła wypić kawę, sprawdzić jak poukładano w bagażnikach cukier, wypić drugą kawę, przywitać się z Halinką, znów sprawdzić jak ma się cukier oraz przywitać się raz jeszcze z Halinką, bo asystentka zapomniała, że już to robiły.
W końcu, ustawiło się przed sarną w szeregu kilkanaście dzików. A może kilkadziesiąt. Sarna nie miała pojęcia, bo nigdy nie była zbyt dobra z matematyki. Dzików było po prostu dużo.
Odchrząknęła i zaczęła przemowę:
- Drodzy moi... - przez chwilę zastanawiała się nad odpowiednim określeniem - ...Zbyszkowie.
Dużo par oczu wpatrywało się w nią w niemej dezaprobacie.
- Jakiś problem? - uniosła brwi.
Zbyszki dalej patrzyły na sarnę niesympatycznie.
- Nie każdy z nas ma na imię Zbyszek - odezwał się jeden z dzików.
- Nie? - zdziwiła się sarna, doznając straszliwego szoku.
- Nie - odparły chórem Niezbyszki.
- O. No to się przedstawcie - zaproponowała. - Jestem genialna - dodała ciszej, uśmiechając się, zachwyconą swoją niesamowitą inteligencją.
I nagle, bez żadnego ładu i składu, została zasypana mnóstwem imion. Starała się wyglądać na pewną siebie i ogarniającą co się dzieje, więc zrobiła mądrą minę i kiwała głową.
- Fantastycznie - stwierdziła ze sztucznym uśmiechem sarna, przytłoczona ilością nowych, bezużytecznych informacji.
Niezbyszki wpatrywały się w nią wyczekująco.
- Yyyy, no więc...Ty, no, eeee - skonfundowana sarenka próbowała sobie przypomnieć imię pierwszego z brzegu dzika.
Nigdy nie była zbyt dobra w zapamiętywaniu imion, więc zwykła mówić "kwiatuszku", "słoneczko", "robaczku", itd. do nowo poznanych istot i wychodziła dzięki temu nie na ignorancką głupią małpę, tylko przemiłą i przesympatyczną sarenkę. Ale w tej sytuacji, nazwanie pracownika "kwiatuszkiem" lub "robaczkiem", wydawało jej się bardzo głupim pomysłem.
- Niezbyszku numer jeden - wybrnęła. - Przynieś no ten taki do mówienie, ten no... Megafon. - Niezbyszek numer jeden zrozumiał, że chodziło o niego i przebierając szybciutko swoimi chudziutkimi, nieproporcjonalnymi do tułowia nóżkami, pobiegł spełnić rozkaz swojej pracodawczyni.
Reszta Niezbyszków i Zbyszek, wpatrywali się w sarnę.
Po długich, niekomfortowych minutach, ciągnących się w nieskończoność (przynajmniej sarnie), wrócił Niezbyszek numer jeden. Bez megafonu, co prawda, ale wrócił.
Sarna popatrzyła na niego pytająco i uniosła jeszcze wysoko brwi, bo ponoć wtedy wyglądała bardziej przerażająco.
- Nie mogłem znaleźć tego megafonu - wyznał Niezbyszek numer jeden. Jak na gust sarny, mógłby chociaż udawać zmartwionego.
- O - mruknęła tylko, choć w głowie przygotowane miała kilka innych, o wiele bardziej złożonych wypowiedzi.
Pamiętała jednak ciągle, że miała być miła i sympatyczna, no a gdyby zaczęła mówić to, co naprawdę myśli, to wyszłaby na głupią małpę, albo Gienię. A to byłaby wielka szkoda.
- Ale mam to - oznajmił dzik, wręczając sarnie kartkę papieru.
Sarna uśmiechała się już tak długo, że aż zdrętwiała jej twarz. Zamiast więc zrobić skrzywioną minę, uśmiechała się dalej, ze zbolałym wyrazem oczu (bo bolała ją twarz) i chęcią mordu (bo chciała mordować). Pomyślała, że mogłaby nawet wypić ten głupi sok z marchewki, byle tylko ta farsa się skończyła
- Co ja mam z tym zrobić? - zapytała względnie miło.
- Zwijasz w stożek, przykładasz do buzi i działa jak megafon.
Sarna pokiwała głową i zrobiła tak, jak mówił Niezbyszek numer jeden.
- Próba megafonu, raz, dwa, trzy - powiedziała do stożka. - Nie działa - stwierdziła, krzywiąc się.
- Bo musisz trzymać szerokim do zewnątrz. Wąski koniec do buzi - odparł dzik.
- No wiem przecież - prychnęła sarna, poprawiając swój stożek.
Niezbyszek numer jeden uniósł tylko sceptycznie brwi, nie komentując tego w żaden sposób.
Sarna nic sobie z tego nie robiła, albo przynajmniej dobrze się z tym kryła.
- Moje drogie dziki - zaczęła przemowę. Podobało jej się jak megafon, znaczy papierowy stożek wzmacniał jej głos. Pomyślała, że chyba zacznie częściej używać tego niesamowitego wynalazku. - Moje drogie dziki, chciałabym móc podziękować wam, tak każdemu z osobna, ale nie starczyłoby nam czasu. Więc no - odkaszlnęła - dziękuję wam bardzo za waszą ciężką pracę i że tak szybko zapakowaliście cukier, że aż miałam czas wypić dwie kawy.
Niezbyszki i Zbyszek patrzyli na nią. Znaczy nic nie mówili, ale sarna u tak czuła ich głębokie rozczarowanie i załamanie. Nie wiedziała czemu, ale tak po prostu było. Przynajmniej według niej.
- Macie wolne, czy coś. - Machnęła ręką słabo, słaniając się na swoich czterech, nie tak stabilnych nóżkach.
Dziki rozeszły się na wszystkie strony, zostawiając sarnę samą.
Wzięła parę wdechów, żeby się uspokoić. Przez chwilkę miała ochotę na przywalenie ze wstydu twarzą w ścianę. Całe szczęście, przeszedł jej ten idiotyczny pomysł i odzyskała chęci do życia.
Już chciała iść wypić kolejną kawę, gdy nagle ktoś wrzasnął:
- POLICJA!
Wszyscy prędko zapakowali się do samochodów i ruszyli z piskiem opon. No, wszyscy oprócz sarny.
Kiedy mijały ją mknące na sygnale auta, przyszło jej na myśl, że dobrze, że jej polityk (znaczy żyjący z jej łaski i pieniędzy) przepchnął tę ustawę, dzięki której nikt nie mógł wjechać na teren żadnego parku narodowego. Wyłączając pojazdy z BARDZO specjalnymi uprawnieniami, których to uprawnień, policja i jej jeżdżące puszki na przykład, nie miały, a już te należące do sarny - tak.
Uśmiechnęła się i nawet chciała się tak złowieszczo roześmiać.
I wtedy, jeden z jej samochodów wpadł w poślizg, uderzył w drzewo i został otoczony przez policję.
- Potrzebuję wakacji - jęknęła sarna i klapnęła na ziemię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top