Rozdział 14...
...w którym sarnę odwiedza policja.
Hodowla pomidorów prosperowała lepiej niż dobrze.
Okazało się, że stary dworek z porażającą ilością okien o grubych szybach i z jeszcze grubszymi murami i wilgocią i w ogóle, jak wynikało z dokumentów, będący samowolką budowlaną, jest dla pomidorowych krzaczków wymarzonym miejscem na rozrastanie się do rozmiarów powalających (dosłownie. Kilka ścian i kawałek dachu rymsnęły dość spektakularnie).
Owoce/Warzywa (>proszę zaznaczyć zgodnie ze swoim światopoglądem<) dojrzewały szybciutko, więc już po kilku tygodniach biznes rozkręcił się na dobre.
Zamówienia na pomidory, przychodziły nawet z Rosji, Japonii, dna Rowu Mariańskiego, Strefy 51, Włoch i - doprawdy zaskakujące - z Podlasia. Sarna martwiła się trochę, że nie starczy jej towaru, ale krzaczki z każdym dniem rosły szybciej i szybciej, a zbiory stawały się coraz obfitsze.
- Zatrudniam już tyle ludzi, że naprawdę zastanawiam się, jak kanalizacja daje radę - zwierzyła się któregoś dnia Szczypiorkowi, kiedy liczyli pieniążki.
No, właściwie to Szyczpiorek liczył, bo sarna z matematyką niezbyt się lubiła.
- Sześć osiem, sześć sześć, osiemnaście pięćset...Masz sześć - oznajmił najdroższy sarni przyjaciel, który ostatnimi czasy co i rusz zaskakiwał swoimi wszechstronnymi talentami.
- Czego sześć? Ananasów? Sekund? Kanalizacji? - sarknęła Gienia, która jedyne co ostatnimi czasy robiła, to tyła.
- Milionów - odparł niezrażony Szczypiorek.
- Ale czego milionów? - dopytywała koza.
- Pieniędzy - rzekła z prostotą sarna. - Dodaj jeszcze dziewięć - powiedziała, sprawdziwszy arkusz z tabelkami.
Dziewięć zostało więc skrupulatnie zapisane w szczypiorkowym matematycznym notatniczku. Sarenka bardzo się cieszyła, że wreszcie ma ogarnięte finanse. Znaczy pieniążki niezbyt ją obchodziły, ale Gienia oraz inne, niewarte wspominania pasożyty tego świata, słysząc kwoty jakimi sarnie biznesy operowały, bledli i przestawali być aż tak irytujący.
- Skąd wy tak właściwie macie tę całą kasę? - zaciekawiła się Gienia, wpychając sobie do buzi eklerkę.
- Z obrotu towarem - odpowiedzieli jednocześnie sarna i Szczypiorek.
- Towarem? - powtórzyła jak echo koza.
- Yhm - przytaknął naczelny matematyk. - Ile miałem dodać? Dziewięć? Tak, dziewięć. Nie, dziewięćdziesiąt. Dziewięć i pół. Tak, dziewięć. Nie, trzy do kwadratu. Tak, trzy trójki miałem dodać. Odjąć?
Szczypiorek był tak pochłonięty liczeniem, że nie zauważył nawet, że rozlał soczek.
Tymczasem Gienia ulotniła się, zupełnie jak cała złą atmosfera.
Cóż za przypadek.
***
- Szczypiorek idź otwórz, ktoś puka, głuchy koźle.
- Sama jesteś głuchy kozioł.
- Kozioł trochę tak, ale nie głuchy - odparła sarna, która genezę swojego gatunku miała w małym paluszku. - Idź otwórz, za co ja ci płacę.
Szczypiorek chciał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język w ostatniej chwili i poszedł otworzyć.
Sarna tymczasem wróciła do projektowania okładki swojego tomiku depresyjnej poezji i szło jej bardzo dobrze, aż nagle usłyszała głośne "bęc!" i cała jej wena twórcza uciekła w podskokach na drugi koniec Wszechświata.
- Yh - skomentowała to niefortunne wydarzenie sarenka, ale absolutnie się tym nie przejęła.
Jakiś czas wcześniej, doszła bowiem do wniosku, że skoro pisze wiersze o niepowodzeniach życiowych i tym podobnych, to taka ucieczka weny, jest właściwie przypływem inspiracji, czyli tak naprawdę, tracąc motywację, zyskiwała ją.
Zachwycona takim obrotem spraw, wzięła się za pisanie kolejnego wiersza.
Okazało się jednak, że nie wszystkie istoty żywe szanują sztukę i jej twórców, a już zwłaszcza tych diabelnie utalentowanych. Hodowla pomidorów zmieniła się w cyrk. Sarna nie wiedziała jeszcze o co chodziło, ale przez te dzikie wrzaski i tupanie, długopis sturlał się jej ze stołu, a to już naprawdę szczyt wszystkiego i żadna rymowanka pomóc nie mogła.
Wzburzona sarna wypadła więc z biura i podreptała do holu, w którym najwyraźniej ten cyrk się odbywał.
Przemknąwszy zgrabnie między krzaczkami pomidorów, trochę poprawił się jej humor, bo ładnie pachniało i było dużo tych czerwonych kulek, o które wszyscy się kłócą, czy to w końcu owoc, czy warzywo (sarna oczywiście napisała o tym wiersz, a także spieniężyła ten spór i zebrane bogactwo wpłaciła na głodujące kotki i pieski ze schronisk [tak właściwie to większość z nich adoptowała i założyła dla nich ośrodki wsparcia, zbudowała dla nich domy etc. etc., ale o takich rzeczach nie rozmawia się, kiedy długopisy spadają ze stołów i w ogóle dzieją się cyrki najróżniejszej maści]).
Sarenka z gracją zdreptała ze schodów i dumnie przetuptała po czerwonym dywanie, aż do zbiegowiska przy drzwiach. Od razu zauważyła zbitych w kółeczko kilkunastu umundurowanych typiarzy.
Wystarczyło odchrząknąć w rzeczowy i władczy sposób, żeby rozstąpili się i wtedy właśnie sarna zrozumiała o co był ten cyrk i przede wszystkim: dlaczego długopis się stoczył.
Otóż pod drzwiami, otoczony policją, leżał nogami do góry Szczypiorek, dmuchający w papierową torebkę.
On się nigdy nie zmieni - stwierdziła, podśmiechując się w myślach z niedoli swojego najdroższego przyjaciela, ale zaraz spoważniała, bo przecież miała pod drzwiami policjantów.
Nie miała problemu z tym, jak ci typiarze zarabiają na chleb, ale po pierwsze: przeszkodzili jej w pisaniu, a po drugie: śmierdzieli.
- Dzień dobry, drogim pracownikom! - udała, że cieszy się na ich widok.
Kilku z nich spojrzało na nią dziwnie, paru zaczęło zwijać się ze śmiechu (naturalnie były to ułomki), a dwóch zdjęło kominiarki i przywitało się z sarną, jak przystało dobrze wychowanym istotom żywym.
- Dzień dobry, dzień dobry! - Sarna musiała przyznać, że nawet dobrze udawali, że ją lubią.
Część policjantów, zaczęła szeptać między sobą nerwowo (sarna obiecała sobie, że dowie się, jak się nazywają i już obliczała, ile radości przyniesie jej umieszczenie ich wszystkich w HORRORze).
- Kawki? Herbatki? - zamrugała rzęsami niewinnie.
Typiarze bez kominiarek spojrzeli na nią krzywo.
- Dostaliśmy zgłoszenie, że składuje tu pani towar - powiedział ponuro jeden z nich.
Sarna stwierdziła, że to bardzo paskudnie z ich strony, że zamiast odpowiedzieć na jej kurtuazyjne zapytanie, mówią jej, że był na nią donos i są tutaj tylko i wyłącznie dlatego, a nie, żeby podziękować jej za bycie wzorowym obywatelem.
Podłe.
- Składuję - przyznała.
Drugi z dwójki uśmiechnął się, bardzo nieładnie zresztą, bo przy okazji odsłonił swoje uzębienie, a właściwie jego brak.
- Pani...Eee... sarno, jest pani zatrzymana pod zarzutami składowania, yyyyyyyyy hodowli i emmmm... dystrybucji narkotyków...
- Jakich narkotyków? - zdziwiła się sarna. - Szanowny panie, no ja przepraszam bardzo, ale tu się pomidory hoduje.
- Pomidory? - zdziwiły się wszystkie smerfy.
Sarna już chciała im poradzić, żeby wrócili do przedszkola, albo innego żłobka, jak nie wiedzą co to jest pomidor, ale powstrzymała się, bo przecież była miła i sympatyczna.
- Chcą może panowie obejrzeć krzaczki? Akurat przed zbiorami jesteśmy - zaproponowała, siląc się na spokój, ale jednocześnie zaciskając zęby tak mocno, że aż rozbolały ją gałki oczne. - A potem jakiejś kawki, herbatki się napijemy i porozmawiamy, co panowie na to?
- Ojej, no my tu do roboty przyszliśmy, ale takiemu miłemu zaproszeniu nie można powiedzieć nie - uśmiechnął się sztucznie ten grubszy z Dwójki, znaczy się ten z uzębieniem na minusie.
Sarny nawet to nie zdziwiło i w myślach przygotowała mu calutki program resocjalizacji.
Chudszy z Dwójki nie odzywał się, nie uśmiechał, w ogóle, zachowywał się jak Gburek.
Sarna uśmiechnęła się z czystej kurtuazji i szybko napisała do Helenki, żeby zrobiła dużo herbatki z proszkiem usypiającym i duży kubek czarnej kawy i zorganizowała jakieś prezenty dla policjantów. I jeszcze do Zbyszka, żeby przyjechał z ekipą.
- Zapraszam - uśmiechnęła się szeroko, ukazując swoje wspaniałe ząbki (które nie były białe, bo do jasnej Anielki, kości nie są białe, a zęby są kośćmi).
A niczego nieświadome smerfy dreptały prosto w pułapkę.
***
- Po lewej widzą panowie Kmiciców i Krakusów. Krakusy to są te okrąglejsze. A po prawej zauważą panowie Bawole Serca – objaśniała poważnym tonem sarna.
- Przecież tu nie ma żadnych serc! – zdziwił się któryś z policjantów. – Tylko pomidory i pomidory! Kmiciców żadnych i okrągłych Krakusów też nie widzę!
Sarna aż zatrzymała się i klapnęła z wrażenia, słysząc to.
- Szanowny panie, ja o odmianach pomidorów mówię. Jakby dosłownie zwiedzamy hodowlę pomidorów.
Zapadła niezręczna cisza.
- Aaa – pokiwał powoli głową policjant. – To wiele wyjaśnia.
Sarna postanowiła udawać, że ta sytuacja w ogóle nie miała miejsca. Tak było zdecydowanie lepiej dla jej zdrowia psychicznego.
Przeprowadziła swoją śmieszną gromadkę alejką między pomidorami Tygrysimi do kolejnego pomieszczenia, które wedle architekta miałoby chyba być mniejszą salą balową. Całe szczęście, że nikogo nie obchodziło czego chciał architekt.
- Przed panami gwóźdź programu! Wisienka na torcie! Panowie! Trzymajcie się, bo oto prezentuję wam: Gargamele! – W tym miejscu sarna dramatycznie rozpostarła ramiona i zakręciła się wokół własnej osi, prezentując ogrom Gargameli.
Smerfy patrzyły tępo.
- No? Co panowie myślą?
- Pomidory jak pomidory – mruknął ktoś.
Sarna przeciągnęła po policjantach spojrzeniem Bazyliszka.
- Słucham? – wysyczała.
- No pomidor to pomidor. Niczym się nie różnią.
Już w tego ułomnego delikwenta miała zostać wystrzelona jadowita uwaga, ale sarenka odetchnęła pomidorowym powietrzem i przypomniała sobie, że ma być miła i sympatyczna.
- Na pierwszy rzut oka faktycznie mogłoby się tak wydawać, ale proszę się przyjrzeć kształtom, kolorom, a gdyby je rozkroić i spróbować, bardzo łatwo dałoby się zauważyć, że nie są takie same. Tutaj ciężko to wyczuć, ale każda odmiana pachnie nieco inaczej. Mam tu na myśli intensywność i bukiet aromatu, jeśli panowie rozumieją o co mi chodzi. Rozumieją panowie? – zatrzepotała rzęsami.
Policjanci przytaknęli, że tak, oczywiście.
Naturalnie, nie ogarniali nic a nic, po prostu bali się przyznać, przez przerażający uśmiech sarny.
- Wspaniale. Nawet sobie panowie nie wyobrażają, jak to miło w końcu spotkać kogoś, kto to w tym wszystkim jest taki obeznany. Niesamowicie, fantastycznie – zachwycała się wprawnie, z zadowoleniem zauważając, że smerfy straciły animusz, ale za to zyskały cudną mimikę.
Napawała się ich minami przez dłuższą chwilę, mając nadzieję, że uda jej się odzyskać zdjęcia z monitoringu z tego właśnie momentu, bo naprawdę, byłaby wielka szkoda, gdyby coś takiego przepadło w nicość.
Wtem, telefon zabzyczał jej w kieszeni. Zachwycona stwierdziła, że otrzymała wiadomość od Helenki, o treści: „Woda na zupę wstawiona, przyprowadź smerfy".
Sarenka uśmiechnęła się złowieszczo.
- Dobrze, więc skoro zwiedziliśmy już wszystko, co było do zwiedzenia, to zapraszam panów na skromny poczęstunek – oznajmiła, i nie czekając na odpowiedź, ruszyła w podskokach do kuchni.
Za nią, dreptały niczego nieświadome smerfy.
***
Pachniało herbatą i maślanymi ciastkami.
Idealny zestaw na deszczowy dzień – pomyślała sarna, popijając kawę. Izolacja i ogrzewanie były w dworku trochę bardzo do niczego, więc aby chronić swoje wrażliwe stópki, odziała je w puchate skarpetki i tak sobie siedziała na stole, machając nogami.
Musiała przyznać, że Helenka spisała się na medal z tym poczęstunkiem, a już zwłaszcza z przemyceniem pewnych bardzo specyficznych specyfików, a mianowicie waleriany i tiopentalu sodu. Sarna, która dzięki swojemu żwawemu tempu dotarła do kuchni przed smerfami, dodała po troszku tego pierwszego do każdej herbatki i teraz cierpliwie czekała na efekty. W międzyczasie, wystukała wiadomość do Gieni, ażeby przywlokła cztery litery, a także otrzymała od Zbyszka informację, że ekipa jest w drodze.
Tymczasem, smerfy wtranżoliły już wszystkie ciastka, wypiły całą herbatę i jakoś się tak śmiesznie zaczęły uśmiechać. Sarna już zaczynała się martwić, czy przypadkiem cukier i waleriana jakoś ze sobą nie zareagowały, ale zanim zdążyła się porządnie zastanowić, do kuchni wpadła Helenka na wózku widłowym, z koszykiem wypełnionym kopertami.
- Zrobiłaś co trzeba? – upewniła się sarna, przyjmując od asystentki dostawę.
- Tak – skinęła poważnie głową. – Wszystko jest jak trzeba.
Sarna chciała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się. Nie chciała ranić uczuć biednej Helenki, ale jakoś ciężko było jej wierzyć.
- Panowie! – wykrzyknęła głośno, sprowadzając na siebie zaciekawione spojrzenia smerfów, które teraz bardziej przypominały pozbawione własnej woli cielaczki. – Z okazji, że tak miło spędziłam z wami popołudnie, postanowiłam dać wam prezenty.
W podskokach zaczęła rozdawać wszystkim upitym herbatką gościom koperty.
- Dla ciebie, dla ciebie, dla ciebie i ciebie i ciebie i ciebie i ciebie, ciebie, ciebie, ciebie... O, dla ciebie oczywiście też, dla ciebie również, jak mogłabym zapomnieć o tobie haha, tu jest dla ciebie, ciebie i ciebie... - I tak w nieskończoność.
W każdym razie, koperty w końcu się skończyły i sarna mogła odprowadzić smerfiątka do drzwi i je za nimi zatrzasnąć.
- Myślisz, że dadzą radę w takim stanie prowadzić? – zapytał słabo Szczypiorek, który dopiero co odzyskał przytomność i dzięki bardzo dogodnemu rozkładowi pomieszczeń, obserwował całe zajście, nie podnosząc się z kanapy.
- Nie – odparła szczerze sarna. – Ale i tak zagrzebią się w błocie, więc bez różnicy. Poza tym, Zbyszek ma ich zgarnąć i zawieźć do Juliusza.
- A, no chyba że tak – stwierdził najdroższy sarni przyjaciel i zasnął.
Sarna nie mogła się niestety oddać relaksowi, gdyż miała jeszcze tiopental sodu i kawę do wypicia i wiersze do napisania.
Wpadła do kuchni jak burza i wstawiła wodę na herbatkę, skończyła pić swój napój mocy i akurat czajnik skończył pracę. Zalała więc susz i dodała odpowiednią ilość specyficznego specyfiku do kubka z naparem. Zrobiła to dosłownie w ostatniej chwili, gdyż zaraz potem, do kuchni wkroczyła - a właściwie wtoczyła się - Gienia.
- Czego chcesz, że nie mogłaś napisać, albo zadzwonić? – burknęła na powitanie.
- Zrobiłam ci herbatkę – powiedziała sarna najmilszym głosem jakim była w stanie, patrząc na kozę.
- Herbatkę?
- Herbatkę.
- Daj – i to mówiąc, Gienia wzięła kubek z herbatką i nie myśląc zbyt dużo, wypiła wszystko na raz i beknęła donośnie.
Sarna udawała, że wcale nie zachciało jej się nagle jechać do Rygi.
- I co? Smakowała ci? – zapytała łamiącym się głosem.
- Y, pijało się lepsze – oceniła Gienia. – Ale ujdzie.
Sarna pokiwała głową i uśmiechnęła się, że niby się cieszy, że najtańsza herbata z tiopentalem sodu ujdzie.
Z zadowoleniem zauważyła jednak, że koza jakoś tak zbladła i zaczęła niewyraźnie wyglądać.
- Dobrze się czujesz? – zmartwiła się, trzepocząc rzęsami.
- Yhym – powiedziała Gienia, jak każdy, kto nie czuje się dobrze.
- A Gieniusiu moja kochana, czy ty dzisiaj dzwoniłaś gdzieś? Dzwoniłaś, prawda? – zapytała niewinnie sarna.
- Aha. Dzwoniłam – potwierdziła koza.
Sarna włączyła dyktafon.
- A czy przypadkiem, nie dzwoniłaś na policję?
- Yyyy...
- Konkretnie do oddziału specjalnego, związanego z Centralnym Biurem Antykorupcyjnym?
- Yyy...
- No pomyśl chwilkę. Dzwoniłaś?
- Dzwoniłam.
- I co im powiedziałaś? Czyżby, że mamy tutaj hurtownie towaru?
- Tak.
Sarna pokiwała głową z uśmiechem.
I nagle, błysnęła jej myśl, że mogłaby raz na zawsze rozwiązać jeszcze jeden problem.
- A Gieniu?
- Hm?
- Czy wtedy na wakacjach, jak zalało ten drogi materac, to to byłaś ty?
- Ja? A to nie Szczypiorek oglądał horrory i wtedy...
- Nieee, to ty. Prawda?
- Yyyy...
- Och Gieniu, przypomnij sobie, to bardzo ważne – nalegała sarna. – To byłaś ty, tak?
Koza zastanawiała się chwilę.
- Tak – powiedziała w końcu.
- Och, rozumiem. – Pokiwała głową sarna, wyłączając dyktafon. - Wiesz, może poszłabyś się położyć, bo jakoś tak nietęgo wyglądasz.
- Pójdę się położyć – zgodziła się Gienia i zrobiwszy parę kroków w stronę drzwi, z hukiem wylądowała na podłodze i po chwili chrapała tak, że się ściany trzęsły.
- CO TO BYŁO?! – wykrzyczał szeptem Szczypiorek, który przydreptał do kuchni, zwabiony dźwiękami dramy.
- Serum prawdy – odparła sarna.
- Chyba serum sugestii – poprawił ją przyjaciel ponuro, próbując powstrzymać uśmiech.
- No mówię przecież – zniecierpliwiła się sarna, przedzierając się przez krzaczki pomidorów do schodów.
W końcu, dotarła do biblioteki i usadowiła się wygodnie w fotelu, a Szczypiorek ułożył się pod kocami na kanapie i właściwie, nie było co robić i można było się relaksować do woli.
Sarnie jednak coś nie dawało spokoju.
Przejrzała kieszenie i prędko namierzyła winowajcę – kopertę. Jedną z tych, które wręczyła smerfom.
- Ej, Szczypiorek.
- Hm?
- Chcemy zobaczyć co dałam policjantom?
- A to ty nie wiesz co im dałaś i im to dałaś? – zamrugał z niedowierzaniem Szczypiorek.
- Ano.
Najdroższy sarni przyjaciel westchnął ciężko.
- No to otwórz, no.
Sarna otworzyła.
- Jakaś kartka różowa i... AHAHAHAHA! – ryknęła śmiechem.
- Czego rechoczesz? Też chcę – obruszył się Szczypiorek, zabierając jej kopertę z zawartością. – No kartka różowa z sercem i coś tu pisze, znaczy jest napisane... Czekaj, bo to jakieś takie zawijasy są... „A"? Tak, „ACAB". Dobrze czytam? – Sarna, zamiast mu przytaknąć, zaczęła się śmiać jeszcze bardziej.
Zdezorientowany Szczypiorek patrzył, jak jego najdroższa przyjaciółka niemalże dusi się ze śmiechu i wymachuje dziko nogami. W końcu, przez ten swój straszliwy rechot, zleciała z fotela i teraz, turlała się jak sajgonka po podłodze.
- Dobrze się czujesz? – zapytał. – Co jest takiego w „ACAB", że zaraz umrzesz ze śmiechu? Sarna nooo. Ja też chcę.
- No bo... Oni są... Policją... A na tych kartkach... Na tych... Są... Serduszka... I... a... c... a... b... BAHAHAHAHHAHAAHAHA! – wydusiła między spazmami śmiechu sarna.
- ALE CO JEST W TYM ŚMIESZNEGO WYTŁUMACZ MI! – pieklił się Szczypiorek, ale sarenka była zbyt zajęta rechotaniem i turlaniem się, żeby mu odpowiedzieć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top