Rozdział 11...

...w którym sarna zostaje strażniczką moralności i przyzwoitości.

Sarna zastanawiała się, co ją podkusiło, żeby być miłą i sympatyczną. Oczywiście, bardzo było to szlachetne, ale troszkę niewygodne. 

- Po co ja im ten samochód pożyczyłam? - zapytała samą siebie i dokładnie w tym samym momencie, uświadomiła sobie, że tego nieszczęsnego samochodu, nie zobaczy już nigdy, a ze Szczypiorkiem i Zbyszkiem spotka się albo w szpitalu, albo na identyfikacji zwłok.

A miało być tak pięknie.

No nic - pomyślała sobie sarna, wchodząc pod trylionową górkę. Chociaż będę mogła zjeść więcej krua...kusan...no tych rogalików. O, i pewnie będą suflety, tarty, crème brûlée, bezy, makaroniki...No ogólnie same cudeńka.

Zmotywowana nieco planem porządnego pożywienia się, przy okazji opowiadania dramatycznej historii, sarna w przypływie energii zaczęła dreptać szybciej i zacieklej. Ani się obejrzała, a weszła do lasu. Zmotywowało ją to jeszcze bardziej, gdyż dotychczas, wędrowała nagrzaną asfaltową drogą między polami pszenżyta i nieco przerażona, zaczęła wyczuwać, że się poci. Całe szczęście, że drzewa wybawiły ją z tego stresującego problemu.

Ucieszona, że taka świetna z niej piechurka, przyspieszyła jeszcze troszkę i już po chwili, pędziła w podskokach ziemistą drogą między pniami drzew i przede wszystkim - w chłodzie. Z zachwytem patrzyła na cienie, tańczące po małych roślinkach i uschniętych liściach. Na te żywe również spoglądała i zastanawiała się, jakie to niesamowite, że każdy z nich ma zupełnie inny odcień zieleni, i że kolory właściwie same w sobie są prześwietne i ciekawe, co by było, gdyby ich nie było i nagle uświadomiła sobie, że nie ważne jak bardzo będzie się starać, nigdy nie zobaczy każdej barwy jaka istnieje. Pomyślała sobie jeszcze, że może kolorów jest o wiele, wiele więcej i są o niebo piękniejsze, niż ona je widzi, ale jej sarnie oczy nie są w stanie tego dojrzeć. A potem, przyszło jej do głowy, że może tak jest ze wszystkim, tylko po prostu zrozumienie i zobaczenie tego jest poza jej możliwościami.

Zrobiło jej się troszkę smutno.

Ale tylko na chwilkę, bo zaraz przypomniała sobie, że idzie na super bankiet, z super jedzonkiem i w ogóle jest super i dalej było jej troszeczkę smutno, ale nie aż tak.

Po kilkunastu minutach doszła do niewielkiego stawu, a właściwie do mostku, na którym stłoczyły się kwaczące krytycznie kaczki.

- Dzień dobry - przywitała się kulturalnie sarna. - Jak samopoczucie?

Kaczki spojrzały na nią wzrokiem męczeńskim.

- Dobry, dobry - odmruknęły niemrawo.

Nie zwróciły jednak na sarnę zbytnio uwagi, bo najwyraźniej, to o czym krytycznie kwakały, było ważniejsze. Wyczuwając dramę w powietrzu, sarna zwróciła się więc do najbliżej stojącej i najmniej poruszonej kaczki:

- Ja przepraszam bardzo, ale czy coś się stało? - zapytała przyciszonym głosem.

- Ano - przytaknął kaczor. - Pani kochana, my tu żyć już godnie nie możemy.

- Jak to? - zdziwiła się sarna.

- Ha, bo widzi pani, my tu od zawsze żeśmy żyli. I pani wie, nigdy jakichś problemów nie robiliśmy. Nawet jak te ludzie przyszli, to myśmy się im do gardeł nie rzucili, co to, to nie, ale pani kochana, to błąd był. Oni teraz, pani zobaczy, somora i gomora. - Tutaj, kaczor dramatycznie wskazał na przeciwległy brzeg stawu, gdzie z funduszy miasta (tj. sarny) ufundowano kącik rekreacyjny, dla ludności cywilnej i nie tylko.

Sarna spojrzała i przeżyła ciężkie załamanie.

Otóż na zielonej ławeczce, siedział osobnik. Z pozoru, jak każdy inny, ale tylko z pozoru. Gdyż gdyby zerknęło się nieco niżej niż na jego twarz, zauważyłoby się, iż osobnik ten, pomylił kacze włości, z plażą nudystów. (Całe szczęście, sarna podświadomie czując co się święci, zatrzymała swój wzrok, tylko i wyłącznie na jego obliczu, bardzo nieestetycznym, ale cóż).

- Rozumiem. - Skrzywiła się.

- Aha - przytaknął jej kaczor. - I pani, jak tu teraz młodzież wypuścić? Toż to strach, jak to takie indywidua się tu kręcą!

Sarna przyznała mu rację.

- Wie pan co?

- Co?

- Ja z nim zrobię porządek - oznajmiła głośno, zamykając tym samym krytyczne kwakanie i kierując spojrzenia wszystkich kaczych oczu na nią.

- Świetnie - odezwał się ktoś cicho, zaraz też zawtórowało mu kilka pełnych całkowitej aprobaty kwaknięć.

Sarna oddaliła się kilka kroczków od towarzystwa, i wybrawszy odpowiedni numer, zatelefonowała w adekwatne do sytuacji miejsce.

- Dzień dobry, Hojny Ośrodek Resocjalizacji Różnych Osobowości Reformowalnych, w czym mogę służyć? - odezwał się głos po drugiej stronie i sarna aż musiała sobie klapnąć z wrażenia.

Otóż ze zdziwieniem stwierdziła, że ów głos zna. Może i to co mówił brzmiało kulturalnie, a nawet dało się słyszeć przecinki, ale bez wątpienia sekretarką w Ośrodku Resocjalizacji i Moralizacji został wilk Adam.

- Ekhemhyyyemeeem... - Sarnie plątał się język. Odkaszlnęła rzeczowo, żeby brzmieć jak poważna pani prezes i spróbowała znów:

- Dzień dobry - przywitała się. - Poproszę z kierownikiem.

- Bardzo mi przykro, ale kierownik jest chwilowo niedysponowany - poinformował Adam.

- Niedysponowany? - wycedziła sarna przez zaciśnięte zęby.

- Tak - potwierdził wilk zmęczonym głosem. - Może pani spróbować skontaktować się... - W tym oto momencie, sarna rozłączyła się z sekretariatem Ośrodka Resocjalizacji i Moralizacji, z dziką furią uderzając kopytkiem w telefon. Nigdy też nie dowiedziała się, kiedy może spróbować skontaktować się z kierownikiem i jakoś nie było jej żal.

Następnie wzięła parę głębszych oddechów (bo przecież była miłą i sympatyczną sarenką) i wybrała kolejny numer.

- Siemasz Juliusz - przywitała się.

- Ekhemhyyyemeeem... - Sarna z mściwą satysfakcją słuchała, jak Juliuszowi plącze się język. - Sarna, khem, jak, khem, khem, khem, miło. Khem.

- Juliusz, błagam cię. Jak już masz kaszleć, to rób to porządnie - westchnęła sarna.

Pies kaszlnął raz jeszcze (bardzo nieudolnie zresztą, bo brzmiał, jakby dławił się wędliną) i kichnął.

- Ok, to było przekonujące - oceniła sarna. - Orzeszki ziemne?

W słuchawce rozległo się dramatyczne smarkanie.

- Tak. - Pociągnął nosem pies. - Co się stało, że dzwonisz? Na prywatny numer.

- Po to masz telefon, żebym mogła na niego dzwonić - odparła sarna.

Juliusz znów głośno wysmarkał nos.

- Tak, ale jednak nie do końca. Za coś w końcu płacę Adamowi.

- A ja w końcu za coś płacę tobie - odbiła piłeczkę sarna.

Zapadła cisza.

- Dzięki za wegeburgery - powiedział cicho Juliusz, po kilku chwilach, podczas których zapewne bardzo intensywnie myślał, jak będzie wyglądać jego życie jako bezrobotnego.

- Nie ma za co.

- I za ten, khem, no, khem khem, awans.

- Ależ proszę cię bardzo.

Znów zapadła cisza.

Sarna pomyślała, że to dobrze, że ma tyle pieniążków, bo w sumie, rozwiązuje to wiele kłopotów. Ale z drugiej strony, taka Gienia w życiu by się do niej nie przyczepiła, gdyby nie kapitał. Ale z trzeciej strony, gdyby nie pieniążki, nie byłoby sarny stać na prowadzenie tak wygodnego życia. Z kolei z czwartej strony...

- To czemu zawdzięczam twój telefon? - przerwał sarnie rozmyślania Juliusz, pociągając nosem dramatycznie.

- A, no, bo ten, ja tu sobie stoję.

- Stoisz sobie.

- No i stoję i tu jest taki staw, co kaczki mieszkają.

- Ten koło lasu?

- Tak.

- Aha. I co?

- I ostatnio tu była inwestycja, może kojarzysz, plaża miejska, centrum rekreacji...

- Aha, aha.

- I tu jest taki typ i kaczki są zniesmaczone, bo młodzież im deprawuje, bo wiesz, pomylił ławkę z plażą nudystów.

- Ewww. - Smarknął pies.

- Właśnie - przytaknęła sarna, krzywiąc się.

- I pewnie chcesz, żebym kogoś przysłał, żeby typa zgarnęli i żeby go potem zresocjalizować i zmoralizować?

- Jak zgadłeś?

- Mam, khem, dar - wykrztusił Juliusz, by po chwili rozkaszleć się okropnie. - To wszystko?

- Na razie miejmy nadzieję, że tak.

- Oh - westchnął smutno kierownik ORM.

Sarna przewróciła oczami i powstrzymując się przed komentarzem, równie miłym co pogoda w listopadzie, zapytała:

- O co chodzi?

Juliusz smarknął donośnie.

- No bo dostaję procent od każdej interwencji i im więcej resocjalizacji i moralizacji, tym więcej zarabiam, więc jesteś pewna, że już nikogo nie można zgarnąć...?

Sarna nie odpowiedziała.

Rozłączyła się zrezygnowana i załamana.

- Jesteś następny, Juliusz. - mruknęła pod nosem i powlokła się na bankiet w stylu francuskim, pogrążona w rozmyślaniach o tym, co też te pieniążki mogą zrobić z porządnym obywatelem.

***

Sarna dotarła na bankiet w stylu francuskim mocno spóźniona.

- Dobry wieczór - przywitała się kulturalnie z gospodynią wieczoru.

- Witaj, witaj, sarenko! - cmoknęła ją w oba policzki lisica Alicja.

Sarna, siłą rzeczy, choć czuła się bardziej niekomfortowo, niż pozując do zdjęcia klasowego, też symbolicznie ucałowała gospodynię.

- Bankiet już się zaczął, ale nie zabawa. - Alicja mrugnęła porozumiewawczo do sarny.

- Ha ha ha - zaśmiała się sztucznie sarna, drepcząc za lisicą czerwonym dywanem.

Z przerażeniem odkryła, że ściany korytarza wyłożono złotą tapetą i lustrami w kiczowatych ramach. Dzielnie tuptała jednak dalej, aż w końcu dotarły do głównej sali, gdzie goście tańcowali, jedli, pili, pocili się etc. etc.

Przyszłam tu tylko dla jedzenia - powtarzała sobie wytrwale w myślach sarna, przeciskając się w stronę stołów z jedzeniem, ledwo wytrzymując ciągłe uśmiechanie się do (nie)znajomych, kocią muzykę i bardzo specyficzny zapach.

W końcu dopchała się do celu swojej wędrówki i o mało nie zemdlała.

- Gienia! - krzyknęła słabo.

- Hej - przywitała się koza, przełykając ostatniego croissanta.

- Za jakie grzechy - wyszeptała zrozpaczona sarenka. - Gienia, przecież ty nienawidzisz rogali! - powiedziała już głośniej.

Koza wzruszyła ramionami.

- Nie chciałam robić Alicji przykrości, więc zjadłam jednego.

Sarna uniosła brwi.

- Potem tak jakoś pomyślałam, że zjadłabym sobie jeszcze jednego...

Brwi sarny wędrowały coraz wyżej.

- A reszta tak leżała, no to zjadłam, no co miałam zrobić, to silniejsze ode mnie - zaśmiała się Gienia.

- Z pewnością - mruknęła sarna, patrząc na zaiste okrągłą sylwetkę kozy i z męczeńską miną wpychając sobie do buzi bułkę.

Suchą, żeby było dramatyczniej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top