Rozdział 27


Zamachnąłem się wykonując kolejny z ataków, nie spoglądając nawet na osobę, w którą był wymierzony. Raz za razem wyprowadzałem cięcia i pchnięcia, unikałem ich ataków i na nowo przystępowałem do ofensywy. Kątem oka zauważyłem jak Silica upada na ziemię a na jej twarzy maluje się przerażenie. Chwilę później jej ciało rozpadło się na tysiące lśniących fragmentów.

Nienawiść, gniew i ból...

Te wszystkie emocje malowały się na twarzach moich przeciwników. Lis spoglądała na miejsce, w którym jeszcze przed kilkoma sekundami stała jej przyjaciółka z łzami w oczach. Zaraz potem z okrzykiem czystej furii rzuciła się na mnie. Jej ataki były chaotyczne i nieprzemyślane, napędzana emocjami nie dostrzegała swoich błędów, które ja bez najmniejszego zawahania wykorzystałem. Uniosłem ostrze aktywując tym samym jedną z silniejszych technik miecza. Moje ostrze zapłonęło światłem a chwilę później dosięgło jej ciała. Zamarła na moment i rozpadła się tak jak jej przyjaciółka.

Nie poświęcając jej już ani chwili zwróciłem się do swoich przeciwników i ruszyłem do walki. Z każdą chwilą pasek mojego zdrowia kurczył się nieubłagalnie, ale ja nie zwracałem na to uwagi. Liczyło się tylko moje zadanie.

Nie jestem pewien ile czasu minęło nim udało mi się pokonać ostatniego z moich dawnych przyjaciół. Stałem w miejscu, w którym ich zabiłem tępo patrząc przed siebie. Pasek mojego zdrowia zatrzymał się tuż przed końcem i wskazywał na niecały jeden procent. Każdy inny odetchnął by może z ulgą na widok tego, iż jakoś uszedł z życiem, ale ja nie czułem zupełnie nic...

Chyba już kompletnie tego nie potrafiłem.

Strzepnąłem swój miecz z krwi i schowałem go do pochwy na plecach. Zdecydowanym krokiem ruszyłem z stronę jaskini, będącej moim schronieniem. Miałem zamiar odpocząć i jak najszybciej ruszyć na polowanie. Moje serce rozsadzało tylko jedno.

Chęć aby to wszystko zakończyć...

*Pięć miesięcy później*

Dziesięć osób. Dokładnie tylu pozostało przy życiu. Od kilku dni cały czas szukałem najmniejszego chociażby śladu wskazującego na miejsce ich kryjówki, ale z marnym skutkiem. Nie natrafiłem nawet na najmniejszy trop co bardzo mnie denerwowało. Przemierzałem kolejną z jaskiń, która moim zdaniem świetnie nadawała się na kryjówkę. Ciężko było wypatrzyć coś w tych ciemnościach, ale wytrwale parłem do przodu. Byłem pewien, że uciekinierzy trzymają się razem sądząc, że w ten sposób ich szanse wzrosną choć w rzeczywistości tylko ułatwiali mi zadanie.

Nagle do moich uszu dobiegł cichy dźwięk pośpiesznych kroków. Nie zastanawiając się ani chwili ruszyłem za nimi. Pilnując aby nie wydać żadnego dźwięku powoli podążałem za osobą. W końcu po usłyszałem przytłumione głosy kilku osób. Wciąż bardzo się pilnując zbliżałem się do nich razem z moim niczego nie świadomym "przewodnikiem". Zatrzymałem się i poczekałem chwilę aż dołączy on do reszty zanim z cichym, ale dla nich pewnie brzmiącym upiornie sykiem wydobyłem swój miecz z pochwy wiszącej na plecach. Wszystkie postacie widoczne w nikłym świetle pochodni zamarły i jak na komendę spojrzały w moim kierunku.

Na wszystkich dziesięciu twarzach malowało się czyste przerażenie. Po chwili jednak zastąpiła je determinacja. Nie byłem głupi wiedziałem, że osoby przede mną nie należą do słabych, wręcz przeciwnie, byli to jedni z najsilniejszych wojowników i zebrani razem byli bardzo niebezpieczni. Nie zamierzałem robić błędu i ich ignorować.

Nieśpiesznie zbliżałem się do nich na ugiętych nogach. Uważnie obserwowałem jak każdy z nich dobywa swojej broni i spogląda na mnie z nienawiścią.

- Dziś zapłacisz za śmierć tych wszystkich osób! Nie myśl, że damy się zabić nie pociągając cię za sobą! - Najwyższy z nich wrzasnął w moim kierunku z furią widoczną w oczach.

Nie czekałem już na kolejne słowa, dla mnie nie miały one znaczenia. Odbijając się na prawej nodze ruszyłem do przodu niczym burza. Dźwięk zderzających się ostrzy wypełnił jaskinie. Pogrążyłem się w tak dobrze sobie znanym uczuciu, które towarzyszyło mi zawsze podczas walki. Pozwoliłem aby adrenalina napędzała mnie i pchała do przodu. Nie czułem żadnej z zadawanych mi licznie ran... Szał naszej walki przerywały tylko rozpaczliwe krzyki pokonanych. W myślach odliczałem ilu mi jeszcze pozostało. Kątem oka widziałem jak pasek wskazujący stan mojego zdrowia zbliża się do czerwonej strefy.

Zacząłem atakować z jeszcze większą determinacją. Nie obchodziło mnie czy zginę, po tym jak odebrałem życie Asunie nie obchodziło mnie moje życie. Nie zamierzałem jednak ginąc do puki nie wykonam mojego zadania. Wcale nie zdziwiłbym się gdyby to co powiedział tamten mężczyzna okazało się prawdą.

Zachwiałem się gdy cios topora dosięgnął mojej klatki piersiowej. Skrzywiłem się pod materiałem maski gdy ujrzałem jak pasek życia przybiera niebezpieczny czerwony kolor. Z lekkim trudem przyjąłem postawę i ruszyłem na pozostałą przy życiu trójkę. Choć nie dopuszczałem do siebie bólu moje ciało odczuwało skutki poniesionych ran.

Każde kolejne cięcie i zamach przychodził mi z coraz większą trudnością. Zanim padła kolejna dwójka ledwo widziałem na oczy i niebezpiecznie się chwiałem. Pozostało mi ledwie pięć procent zdrowia, podobnie jak mojemu ostatniemu przeciwnikowi, którym był nie kto inny jak mężczyzna, który krzyczał do mnie na początku.

Spoglądałem na niego zmęczony. Nie pragnąłem już niczego innego poza tym aby to wszystko wreszcie dobiegło końca i abym mógł dołączyć do Asuny w zaświatach. Chociaż pewnie i tak nie trafiłbym tam gdzie ona... To byłoby zbyt piękne.

Zacisnąłem zęby i korzystając z resztek energii rzuciłem się na mężczyznę.  



Ugh... Nareszcie udało mi się skończyć ten rozdział. Pisało mi się strasznie ciężko. Więc przepraszam za wszystkie niedociągnięcia.

Zostały jeszcze 4 rozdziały. 

Do zobaczenia

AsunaQ1295

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top