- § 9 -
Usłyszałam głośne westchnienie Connora, gdy moje plecy po raz kolejny wcisnęły się w oparcie samochodowego fotela. Wstrzymałam oddech, uważnie śledząc czarny samochód, który się z nami zrównał, ale kierowca nie wydawał się zwrócić na nas większej uwagi, przyśpieszając, a zaraz skręcając. Odetchnęłam, jednak nie na długo, bo zaraz pojawiło się kolejne auto.
- Wystarczy tego - rzucił nagle, wyraźnie zirytowany. Zmarszczyłam brwi, kiedy zwolnił, zajmując pierwsze lepsze miejsce parkingowe.
Mimowolnie zerknęłam za siebie. Samochód, który widziałam chwilę temu, pojechał dalej. Chociaż to powinno mnie uspokoić, było wręcz odwrotnie, bo uświadomiłam sobie, że teraz byliśmy o wiele łatwiejszym celem. Kiedy staliśmy, nawet cholerny amator miał do nas idealne podejście.
- Nie powinniśmy się tu zatrzymywać - zauważyłam, przesuwając wzrokiem po każdym przechodniu. Każdy z nich mógł być potencjalnym sprawcą. Sandersowie na pewno wybraliby kogoś, kto niezbyt wyróżniałby się w tłumie. Może kobieta? Stanowią mniejszy odsetek w przestępczości.
- Jocelyn...
- Naprawdę powinniśmy już jechać - pogoniłam go.
Co, jeśli tylko czekali, aż się zatrzymamy i właśnie robimy wszystko zgodnie z ich planem? Gdyby nie koniec urlopu spędziłabym ten dzień tak samo jak dwa poprzednie. W domu. Teraz jednak nie miałam innego wyboru jak wrócić do pracy. A przynajmniej, jeżeli nie chciałam narazić się Masonowi. I tak miałam z nim problemy. Nie potrzebowałam większych.
Poczułam większe zdenerwowanie, gdy Connor nadal nie ruszył. Zamiast tego odpiął pas i otworzył drzwi, wychodząc. Patrzyłam na to, jak okrąża samochód, ostatecznie stając przy drzwiach od mojej strony. Przełknęłam ciężko ślinę, gdy za chwilę również były otwarte.
- Wysiadaj - zarządził.
- Nie sądzę, by to...
- Wysiadaj - powtórzył z większym naciskiem - albo sam cię wyciągnę.
To zdecydowanie nie było kłamstwo.
Odpięłam swój pas, nieśpiesznie wysiadając. Nim zdążyłam się obejrzeć, zamknął drzwi, nie pozwalając wrócić mi do środka. Spięłam się jeszcze bardziej, ukradkiem zerkając na boki.
- Na litość boską - wymamrotał pod nosem, gdy to zauważył. Drgnęłam, kiedy podszedł bliżej, opierając się jedną ręką o samochód. - Jeszcze raz się oglądniesz, a przysięgam, że wyręczę Sandersów.
Skrzywiłam się.
- Wtedy nie dostaniesz zapłaty za te dni, które już przepracowałeś - rzuciłam.
- Przeboleję to jakoś - odparł, jednak na jego twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. - Jak tak dalej pójdzie, Jocelyn, sama wykończysz się szybciej niż oni chociażby zdążą kiwnąć palcem. Przez dwa dni praktycznie nie wychodziłaś ze swojego pokoju, a teraz, kiedy zostałaś do tego zmuszona przez pracę, traktujesz każdego jakby miał zaraz wbić ci nóż w plecy.
Nie sądziłam, że mój grymas może być większy, ale po tych słowach zdecydowanie taki był. Miał rację, mój urlop się skończył i nie miałam innego wyboru, jak iść do pracy i wyjść ze swojego bezpiecznego mieszkania. Jak już wspomniałam, zadzieranie z Masonem nie było zbyt dobrym pomysłem. I tak zapewne nie był zadowolony z tego, że wzięłam sobie te kilka dni wolnego, które mi się należały.
- Po co to wszystko, skoro później boisz się nawet własnego cienia?
- Nie boję się...
- Zerwałem się w środku nocy, bo zaczęłaś krzyczeć przerażona na widok ciemnej sylwetki w salonie. Własnej sylwetki.
Skrzywiłam się, gdy to przypomniał. Szczerze mówiąc liczyłam na to, że nie będzie tego pamiętał.
- Było ciemno, okej? To naprawdę wyglądało, jakby ktoś tam stał - broniłam się, ale nie wydawało się to trafić do Connora. Jego głowa poruszyła się lekko na boki.
- Reagujesz napięciem na każdy najmniejszy dźwięk. - Chciałam zaprzeczyć, ale jak na złość nagle coś strzeliło, sprawiając, że drgnęłam przestraszona, chwytając Connora obiema dłońmi za koszulkę. Objął mnie ramieniem, gdy niemal się do niego przykleiłam.
Orientując się, co zrobiłam, zamknęłam oczy, powoli rozluźniając palce.
- Przepraszam - szepnęłam, szybko odsuwając się na poprzednie miejsce, wiedząc, że teraz nawet nie miałam co udawać, że Sandersowie wcale mnie nie przerażają. A właściwie, że przeraża mnie to, co mogą zrobić, niezbyt się wysilając.
- Mimo tego wszystkiego i tak nie masz zamiaru odpuścić - stwierdził. Z całą pewnością stwierdził, nie mając do tego żadnych wątpliwości. W jego głosie wyczułam nutkę ciekawości, być może też podziwu? - Powiedz mi, Jocelyn. Jak daleko ten strach pozwoli ci zajść? To, co teraz czujesz, jest warte tego, do czego dążysz?
Zatrzymałam się na jego oczach, rozchylając usta, by wypuścić z nich słowa, nad którymi nie musiałam zastanawiać się nawet trochę. Byłyby takie same niezależnie od konsekwencji.
- To, do czego dążę, to jedyny powód, dla którego żyję, więc tak, jest tego warte - odpowiedziałam cicho, nie spuszczając z niego wzroku. - A to, jak daleko zajdę... - przerwałam na chwilę, uśmiechnęłam się krzywo - tego jeszcze nie wiem. Będziemy musieli sami się przekonać. Gdziekolwiek jednak zakończę, nie będę tego żałować.
Bo byłam to winna Shanie.
Nie mogłam się wycofać tylko dlatego, że się bałam. Ona też się bała.
- Poza tym - zaczęłam szybko, by rozproszyć myśli, nim te zawędrowałyby dalej - mam przy boku super ochroniarza. Sandersowie nie mają z tobą żadnych szans!
Przez krótką chwilę w żaden sposób nie zareagował, jakby również podążył gdzieś myślami. Zaraz jednak prychnął, kręcąc głową.
- Miałem do czynienia z różnymi ludźmi, ale jeszcze chyba z nikim takim jak ty - przyznał, mówiąc to chyba bardziej do siebie niż do mnie. - Będę cię chronił, Jocelyn. Nawet swoim życiem, więc zaufaj mi i nie chodź taka spięta. Nic ci nie grozi.
- Hej, ale z tym życiem to tak nie szalej - zaśmiałam się nerwowo.
- Bez obaw, Sandersowie nie zabijają wszystkich jak leci - powiedział. - Chociaż, gdybym stawiał opór, najprawdopodobniej mnie by zabili a ciebie zabrali ze sobą, siłą albo podając ci coś nasennego - tłumaczył, powoli okrążając samochód. - Podejrzewam, że później miałabyś okazję spotkać się z Samuelem... - Jego, o dziwo rozbawione spojrzenie, utkwiło na mnie. - Poszukałem trochę informacji co do ich metod działania. Wszystko mam w małym paluszku.
- Zabiliby cię? - powtórzyłam ze ściśniętym gardłem, gdy to na tym skupiłam się najbardziej.
- Ryzyko to nieodłączna część mojej pracy - odpowiedział nieprzejęty, wzruszając ramionami. - Wsiadaj, bo w końcu spóźnisz się do pracy. Przysięgam, że nie pozwolę, aby coś ci się stało.
Patrzyłam, jak znika, wsiadając do samochodu. Zamknęłam oczy, zaciskając zęby, gdy właśnie zrozumiałam coś, czego wcześniej nie wzięłam w ogóle pod uwagę.
Nie narażałam wyłącznie siebie.
***
Gdy tylko weszłam do środka, od razu przypomniałam sobie, jak bardzo nienawidziłam tego miejsca. Tych cholernych spojrzeń kierowanych w moją stronę.
Connor zrównał ze mną kroku.
- Jesteś tu jakąś gwiazdą, że wszyscy nagle zamilkli? - zapytał z rozbawieniem. Mnie natomiast od razu zrobiło się niedobrze.
Znałam ich myśli, bo nieraz je słyszałam. Nie za bardzo się z nimi kryli. Po prostu dla nich byłam tą, która dostała największą sprawę, bo musiała wejść do łóżka szefa. I wielu innych osób. Przecież inaczej nie zdobyłabym wiadomości, do których nikt inny nie miał dostępu, prawda?
Zdusiłam to w sobie, po raz kolejny starając się ich ignorować. Rozglądnęłam się jedynie nieznacznie, próbując odszukać Paula, jednak podejrzewałam, że przez mój urlop, jego grafik zupełnie się zmienił. Nie miałam okazji go o to zapytać.
Przystanęłam przy swoim miejscu pracy, nie licząc na to, że go dziś opuszczę. Ani nawet przez kolejne najbliższe dni.
Odwróciłam się w stronę Connora, który najwyraźniej właśnie oceniał bezpieczeństwo, mierząc wzrokiem wszystko, co tylko mógł.
- Zwalniam cię - powiedziałam nagle, wcale nie żartując. - Jeszcze dziś zapłacę ci za te dni, przez które mnie chroniłeś. Dziękuję za...
- Twoi współpracownicy mogą być zagrożeniem? Nie wyglądają, jakby się cieszyli z twojego powrotu.
- Kto by się tego spodziewał. Najpewniej ucieszyliby się, gdybym zniknęła raz na zawsze - powiedziałam, zaraz potrząsając głową. Cholera, nie o tym teraz mieliśmy rozmawiać. - Connor, właśnie cię zwolniłam. To znaczy, że już dla mnie nie pracujesz - dopowiedziałam, chcąc mu pokazać, że naprawdę z tym nie żartowałam.
Jednak on przytaknął tylko głową, sięgając po jakieś wolne krzesło i, jak gdyby nic, usiadł na nim.
- W porządku - odparł.
Uniosłam brwi, kiedy się nie ruszył.
- To znaczy, że możesz sobie stąd iść - rzuciłam głupio, na co szeroko się uśmiechnął.
- Dziękuję za pozwolenie. Wolę zostać.
Opadłam na fotel, rozumiejąc, że nie ma zamiaru się stąd ruszyć. Prawdopodobnie wcale też nie obchodziło go to, że właśnie zrezygnowałam z naszej współpracy, a ja naprawdę nie wiedziałam, jak go do niej zniechęcić.
- Nie chcę żebyś oberwał przez to, że mnie chronisz - powiedziałam wreszcie cicho, by nikt inny nie mógł tego usłyszeć, ale również ze zrezygnowaniem, bo nie miałam pojęcia, co więcej mogłabym zrobić, niż poprosić go, by zrezygnował z tej durnej pracy, którą mu dałam.
- Tak coś myślałem, że chodzi o słowa, które wcześniej powiedziałem - zaśmiał się lekko.
- To nie jest zabawne - mruknęłam.
- Powiem tylko tyle, że gdybym nie chronił teraz ciebie, robiłbym zapewne coś innego, bardziej niebezpiecznego. Bycie ochroniarzem niezrównoważonej dziennikarki to miła odmiana. - Zmarszczyłam brwi, posyłając mu wrogie spojrzenie. - Zawsze mi mów, gdy zamierzasz zrobić coś szalonego. To zwiększy szanse na moje i twoje przeżycie.
Do diabła, jak miałam pozbyć się kogoś, kto najwyraźniej lubił niebezpieczeństwo?
Nie miałam jednak czasu się nad tym zastanowić, gdy czyjś cień opadł na moją twarz. Odwróciłam głowę, dostrzegając tam kobietę z blond włosami, której właściwie nawet nie znałam. Mimo to po jej minie mogłam stwierdzić, że to było zupełnie jednostronne. Ona znała mnie doskonale i nienawidziła równie mocno jak pozostali. Poruszyła swoimi pomalowanymi na mocną czerwień ustami, wyrzucając z niesmakiem słowa, które pewnie musiała mi przekazać.
- Szef chce cię widzieć u siebie. - Przytaknęłam głową, nie spodziewając się niczego innego. Obrzuciła mojego towarzysza wzrokiem, odwracając się na pięcie. Słowa, które powiedziała pod nosem i tak bez problemu do mnie dotarły. Do Connora również. - Dziwka.
- Connor, miło mi - rzucił do jej pleców, na co się zatrzymała, obrzucając go zaskoczonym spojrzeniem. Wzrok chłopaka był jednak spokojny, gdy obrzucił wzrokiem jej ciało. - Nie potrzebujemy twoich usług. Może ktoś inny będzie nimi zainteresowany. - Wzruszył ramionami.
Przymknęłam oczy, kiedy zamrugała, a jej obklejone tuszem rzęsy się poruszyły, jakby wciąż przetwarzała to, co do niej powiedział.
Boże, to nie skończy się dobrze.
- Kutas! - wyrzuciła z siebie z głośnym warknięciem, a Connor... roześmiał się głośno.
- Cholera, ale jesteś napalona. Naprawdę, idź poszukać kogoś innego. Może znajdziesz jakiegoś desperata.
Do moich uszu dotarł stłumiony śmiech siedzących w swoich boksach dziennikarzy, kiedy powiedział to na tyle głośno, by przedstawienie nie ominęło również ich.
Byłam pewna, że kobieta wcale tak tego nie zostawi, ale usłyszałam jedynie jej sapnięcie i wściekle stawiane kroki, gdy już się oddalała bez żadnego słowa więcej.
- Nie musiałeś na to reagować - rzuciłam cicho, gdy zniknęła już z moich oczu.
Jego brwi niemal automatycznie powędrowały do góry w wyraźnym zaskoczeniu.
- Pozwalasz się tak traktować?
- Po prostu to ignoruję - odpowiedziałam szczerze, podnosząc się, by pójść prosto do Masona. Nauczyłam się, że przeciąganie tego nie ma najmniejszego sensu. Im szybciej to odhaczę, tym lepiej.
- Przy Sandersach pokazujesz inny charakterek - zauważył otwarcie, nie zostawiając tego tematu.
Dlatego jego również w tej chwili postanowiłam zignorować.
Szłam w kierunku drzwi prowadzących prosto do gabinetu Masona. Słysząc za sobą kroki Connora, który najwyraźniej postanowił pójść tam razem ze mną, nieświadomie wywołując tym u mnie naprawdę spore poczucie ulgi.
Zapukałam, a kiedy zza drzwi dobiegł do mnie wyczekiwany głos, już przez samo to poczułam ogarniające mnie mdłości. Zacisnęłam palce na klamce, wahając się tylko przez krótką sekundę, nim nacisnęłam ją, wchodząc do środka. Nie zamknęłam za sobą drzwi, dając tym nieme zaproszenie dla Connora, które wykorzystał.
Widziałam, jak spojrzenie mojego szefa wędruje na mojego towarzysza. Natomiast moje powędrowało na jego towarzysza, kiedy kątem oka dostrzegłam zajęte krzesło. I wraz z tym cała ulga, którą czułam chwilę temu, bezpowrotnie zniknęła.
Na twarzy mężczyzny powoli zaczął pojawiać się uśmiech, jakby długo czekał na tę chwilę, a spojrzenie brązowych oczu utkwiło wprost na mnie, sprawiając, że mój żołądek ścisnął się o wiele bardziej.
Czekał, aż wrócę do pracy. Dlatego nic nie zrobił przez te dni.
- Kto to jest?
Potrzebowałam chwili, by zrozumieć, że pytanie Masona jest skierowane do mnie i że oczywiście ma na myśli Connora.
- To mój ochroniarz. - Były ochroniarz tak właściwie. - Będzie przy mnie obecny przez kolejne dni.
Wypowiadając te słowa, starałam się nie pokazać, jak bardzo obecność Sandersa mnie uderzyła. Nie powinno go tu być. Czy nie dość miałam problemów z Masonem?
Ja mu, do cholery, nie wchodziłam na salę rozpraw.
Mina Ferry'ego w jednej sekundzie się zmieniła, a ja doskonale wiedziałam dlaczego. Przypuszczał, że to przez niego zatrudniłam ochroniarza. Przez to, co stało się przed moim urlopem.
Wcale nie miałam zamiaru wyprowadzać go z tego błędu. Chociaż to człowiek przed nim był prawdziwym zagrożeniem. Siedzący swobodnie, jakby to on dyktował tutaj warunki. Najprawdopodobniej wcale się nie myliłam. W jakim innym celu miałby tu niby być, ubrany zapewne w najdroższy garnitur, oprócz uprzykrzenia mi życia?
- Nie zapytałaś mnie o zgodę - zauważył Mason, a w jego głosie wyczułam nutkę złości. Ta zapewne nawet nie zwróciła uwagi mężczyzn, ja jednak słyszałam ją zbyt wiele razy. - Obawiam się, że nie mogę pozwolić, aby podczas twojej pracy tutaj była obecna osoba trzecia.
Podwinęłam palce u dłoni, spodziewając się tego, że będzie robił problemy. Oczywiście, że nie pozwoli. W końcu wtedy nie mógłby się na mnie wyżywać.
Otwierałam już usta, by wykorzystać obecność Sandersa na własną korzyść. Podejrzewałam, że przy nim będzie bardziej potulny i na więcej się zgodzi, niż gdybym była tu wyłącznie z Connorem. Mimo wszystko obecność Jaya była mi nawet w tej chwili na rękę.
Tylko że ostatecznie to nie ja odezwałam się pierwsza w tej sprawie.
- Nie sądzę, by jej ochroniarz był jakimś problemem, Ferry - głęboki głos Jaya, podszyty nutką rozbawienia, sprawił, że tylko mocniej się spięłam. Spojrzałam na niego, starając się zrozumieć, co on właśnie robił. - Skoro go zatrudniła, miała wystarczający powód - zauważył lekko, jakby to wcale nie on był tym cholernym powodem. - Nie wyglądałoby to dla ciebie dobrze, gdyby coś jej się stało w miejscu pracy. Pełno dodatkowego gówna na głowie.
Mężczyzna wciągnął powietrze przez usta, jakby słowa prawnika były poradą prawną na najwyższym szczeblu.
A ja nadal nie wiedziałam, co jest grane, gdy jego słowa ewidentnie były na moją korzyść. Gdzie tkwił w tym pieprzony haczyk?
Mason zerknął na Connora, jakby chciał ocenić, czy na pewno nie stworzy mu dodatkowych problemów. Niemal widziałam, jak w jego głowie pracują trybiki, gdy oceniał plusy i minusy decyzji, którą miał zaraz podjąć. W końcu jego wzrok zza szkieł okularów, pozbawiony jakiegokolwiek szacunku do mnie, opadł na moją twarz.
- W porządku - uznał. - Może być przy tobie. Oby tylko nie rozpraszał innych - mruknął.
Słysząc to, poczułam dziwny dreszcz. Dlaczego Jay mi pomógł? Czy to nie było dla niego dodatkowym utrudnieniem? Przynajmniej wiedziałam, że nie byłam tu, by pożegnać się z pracą i opuścić budynek z długiem, którego nie dałabym rady spłacić. Mason to wiedział i trzymał mnie w ryzach.
Wiedział też kim jest mężczyzna przed nim. W końcu byli moim głównym tematem nawet w pracy. Co z nim takiego uzgadniał? Ten idiota patrzył tylko na zyski, więc co takiego Sanders mu zaproponował?
- Jeszcze później omówimy konkrety obecności twojego ochroniarza, teraz jednak przejdźmy do tego, po co cię tu wezwałem - zaczął, a ja już czułam, że nie zapowiada się na nic dobrego. Ani pierwsza część jego zdania tego nie zapowiadała, ani tym bardziej ta druga. - Pan Sanders chciał wypuścić kilka powiązanych ze sobą artykułów pod naszą domeną, zakończonych krótką ankietą.
- Artykułów? - zapytałam zaskoczona.
- Tak, artykułów - powtórzył. - I zgodnie z prośbą Pana Sandersa, to ty zajmiesz się wszystkim, co będzie do tego konieczne. Proponowałem osoby, które są bardziej doświadczone w tym zakresie...
- Ale nie jestem nimi zainteresowany - dokończył Jay, ewidentnie to podkreślając, jakby Mason już wielokrotnie próbował wcisnąć mu kogoś innego. Być może nawet bym mu podziękowała za to, jednak wiedziałam, że wcale nie myślał o mnie. Myślał o sobie i co będzie, gdy to zawale. - Potrzebuję pomocy w zebraniu danych potrzebnych do projektu, który od niedawna tworzę, a twoje dziennikarskie umiejętności szczerze mnie zachwyciły. Nie chcę nikogo innego, dlatego liczę na to, że to nie będzie dla ciebie żaden problem.
Tylko jedno spojrzenie w te jasno brązowe oczy wystarczyło mi, by wiedzieć, że żadnej pieprzony projekt nie istnieje. Zmyślił go. Tak po prostu. A Ferry, jak ostatni kretyn, uwierzył w to.
- Oczywiście, że nie będzie to dla niej problemem - odpowiedział za mnie Mason. - Nie byłaś w trakcie niczego ważnego, prawda?
Zamrugałam. Nie byłam? On sobie żartuje?
- Bez obaw, Jocelyn. - Głos prawnika na nowo zwrócił moją uwagę, gdy właśnie zdałam sobie sprawę, że to oni kontrolowali tę całą rozmowę. Ja tu tylko stałam, dowiadując się o podjętych już decyzjach. - Nie będziesz musiała zajmować się tym sama. Potrzebna jest do tego moja wiedza i doświadczenie zawodowe, więc będziemy pracować przy tym wspólnie. Nie zostawię cię z tym wszystkim samej - zaśmiał się przyjaźnie, ale ja miałam wrażenie, jakby ponownie jego dłoń znalazła się na moim gardle, gdy znałam drugie dno tych słów.
Ale to nie to sprawiło, że niemal straciłam oddech.
- Z uwagi na to, że Pan Sanders ma dużo obowiązków zawodowych, nie zawsze będzie mógł tutaj przyjeżdżać. W związku z tym to u niego będą odbywały się niektóre spotkania, o ile dobrze zrozumiałem - spojrzał na Sandersa, jakby czekał na potwierdzenie.
I otrzymał je.
- Zgadza się. Niestety będzie to raczej większość niż mniejszość. Oczywiście pokryję wszelkie koszty podróży, które będziesz musiała ponieść, a gdyby wynikły inne kwestie, na pewno się dogadamy.
- W tych dniach nie musisz się tutaj meldować - dodał Mason, podczas gdy ja stałam nieruchomo, czując rozchodzące się po ciele okropne ciepło. W uszach zaczęło mi huczeć, jakbym stała nieopodal wodospadu. Widziałam, jak jego usta się poruszają, jednak słowa, które mówił, w ogóle do mnie nie docierały.
W mojej głowie przewijało się tylko jedno. Miałam jeździć do tej cholernej posiadłości, kiedy tylko będzie tego chciał. Wprost do domu, w którym byli oni wszyscy, gdzie będę zupełnie zależna od nich.
A jeżeli tego nie zrobię...
Nie przewidziałam tego. Nie zakładałam, że wcale nie będzie musiał używać siły, by zmusić mnie bym to na jego zasadach toczyła grę.
Mimowolnie przesunęłam wzrok na prawnika, który wydawał się nie spuszczać ze mnie oczu. Boże, on się świetnie bawił, patrząc, jak swoim jednym ruchem, pozbawił mnie wielu moich, nie dając zupełnie żadnego wyboru.
Miał moje życie w garści bardziej niż chyba sam był tego świadomy.
- Rozumiemy się, Jocelyn?
Pytanie Masona dotarło do mnie z opóźnieniem.
Nie. Nie rozumieliśmy się.
- Wolałabym, aby to ktoś inny pomógł Panu Sandersowi... - zaczęłam, ale wiedziałam, że to nie ma sensu, nim w ogóle te słowa ujrzały światło dzienne.
- Jestem pewien, że doskonale sobie poradzisz z tym zadaniem, Jocelyn - odparł Jay, nawet nie ukrywając swojego rozbawienia. - Więcej wiary w swoje możliwości.
- W takim razie postanowione - uznał Ferry, ignorując moje słowa, jakby te nie miały najmniejszego znaczenia. - Szczegóły ustalicie już między sobą.
Nie chcę z nim nic ustalać. Nie wierzyłam, że Mason naprawdę się na to zgodził. Doskonale wiedział, że nie mam się najlepiej z Sandersami.
Przecież dla niego też nie wyjdzie to na dobre. Co z moją sprawą? Co z seryjnym?
Jay podniósł się, od razu zwracając na siebie mój wzrok. Nawet nie drgnęłam, gdy bez żadnego pośpiechu pokonał między nami te kilka marnych kroków. Obecność Connora w jakimś stopniu pomagała, chociaż naprawdę nie chciałam, żeby w jakikolwiek sposób rzucił się w oczy Sandersów. Jeżeli wcześniej nie było na to za późno, to teraz już zdecydowanie tak.
Mój wzrok powoli opadł na jego dłoń, gdy wyciągnął ją do uścisku, i został tam tylko na chwilę. Zawinęłam ręce za siebie, łącząc je za plecami. Spojrzałam mu prosto w oczy, starając się przywołać na usta niewielki, przepraszający uśmiech.
- Przepraszam, ale brzydzę się zarazków.
Jego lewy kącik ust drgnął ku górze, natomiast Mason napiął mięśnie, jakby naprawdę nie spodobała mu się moja odpowiedź.
- Jocelyn... - Gniewny warkot mojego szefa o dziwo wywołał we mnie więcej satysfakcji niż chyba powinien. Bo nie mógł nic zrobić. Przynajmniej nie przy tym cholernym prawniku i moim ochroniarzu.
- Nic nie szkodzi - przerwał mu Jay, nie dając przy tym ani jednego znaku jakiejkolwiek złości. Opuścił rękę, nie spuszczając jednak ze mnie wzroku. - Liczę na to, że będzie nam się dobrze współpracować. Naprawdę potrafię się dogadać w wielu sprawach, jeśli ktoś wykazuje takie chęci.
Dogadanie się z nim? O mało nie parsknęłam na to. To byłaby ostatnia rzecz o jakiej bym pomyślała, nawet gdyby przyparł mnie do muru.
Uśmiechnął się bardziej, jakby moje myśli nie były dla niego zbyt dużym sekretem.
- Nad jednym artykułem chciałbym już dzisiaj zacząć pracować. Poczekam na zewnątrz.
Nawet nie zwracając większej uwagi na Masona, wyminął mnie, wychodząc. Dopiero teraz zorientowałam się, że przez ten czas wstrzymywałam oddech.
Pieprzony poniedziałek. Wiedziałam, że ten dzień nie będzie spokojny.
- Wyjdź stąd - zarządził Ferry i niemal znowu poczułam ulgę, dopóki nie zorientowałam się, że to nie do mnie mówił. Ale Connor w żaden sposób na to nie zareagował, nie odezwał się i wciąż stał w tym samym miejscu. Usłyszałam ciche przekleństwo mężczyzny, który niestety wciąż był moim szefem. - Każ mu wyjść - zwrócił się do mnie. - Chyba że mam zmienić zdanie i zakazać mu wstępu do budynku. Sanders na pewno ucieszyłby się z takiego obrotu spraw.
Zacisnęłam zęby. Sukinsyn.
Nie patrząc nawet w stronę swojego ochroniarza, powiedziałam:
- Możesz wyjść.
Tylko tyle. Kątem oka widziałam, jak Connor spogląda na mnie, jakby w ogóle nie był przekonany co do tej decyzji, chyba bardziej niż wtedy, gdy zostawiał mnie z Samuelem, jednak ostatecznie skinął głową, zaraz znikając za drzwiami.
Nie musiałam długo czekać, by usłyszeć pełen kpiny śmiech.
- Poszłaś na urlop i wróciłaś z ochroniarzem? Powinienem odebrać to personalnie? - zapytał, ale nie wydawał się oczekiwał odpowiedzi. Wstał, okrążając biurko. - Chcesz mieć ochroniarza? Proszę bardzo. W końcu tu i tak go nie ma - zauważył z tym ohydnym uśmiechem. W takiej chwili naprawdę wolałam mieć przed sobą Sandersów.
- Jeżeli to wszystko, pójdę już - oznajmiłam pusto, ale gdy tylko drgnęłam, on doskoczył do mnie, zaciskając palce na mojej ręce.
Drgnęłam mimowolnie, krzywiąc się nieznacznie, gdy jego paznokcie wbiły mi się w skórę. Znowu przekroczył granicę, posuwając się o wiele za daleko.
- Pójdziesz, gdy to ja ci na to pozwolę - powiedział cicho, jakby bał się, że ktoś jeszcze mógłby go usłyszeć. - Jesteś na mojej łasce, Jocelyn. Nie zapominaj o tym.
- Właściwie to jestem na łasce Sandersa - zauważyłam, w duchu dziwiąc się na spokój z jakim wybrzmiały moje słowa. Uniosłam spojrzenie, dostrzegając jego niezrozumienie. - Nie możesz mnie teraz zwolnić.
- W każdej chwili mogę to zrobić, a ty nie wypłacisz mi się do końca życia - warknął zdenerwowany.
- Tak? Radzę w takim razie wymyślić coś naprawdę dobrego, co udobrucha wtedy Sandersa. W końcu to ja jestem dziennikarką, dla której tu przyszedł. Nie będzie zadowolony, kiedy zostanę zwolniona.
Zakładałam, że byłoby wręcz odwrotnie. Skakałby z radości. Co gorsze, nie wiedziałam na jak długo miałam z nim „współpracować". Jeżeli po tygodniu będzie po wszystkim, było już po mnie. Mason nie będzie zwlekał chwili dłużej, by mnie wyrzucić.
O ile po tym czasie nadal chodziłabym po tym świecie.
- Ty parszywa suko - warknął, co akurat nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Musiał zrozumieć, że z umową z Sandersem wkopał nie tylko mnie, ale i przede wszystkim siebie.
- Chyba powinnam nawet podziękować za to - rzuciłam lekko, chociaż ból głowy tylko bardziej się nasilał. - Długo myślałam, jak mogłabym zbliżyć się do tej rodziny. Nie mogłam otrzymać większego zaproszenia.
Czułam, jak jego dłoń coraz mocniej się zaciska, sprawiając ból, który powoli przyćmiewał pulsowanie w głowie.
Ale nagle jego dłoń zniknęła, kiedy drzwi się otworzyły, a w progu stanął prawnik, patrząc na mnie.
- Pani Harlet, ile mam jeszcze czekać? - spytał i zerknął na zegarek, chociaż nie wiedziałam, czy faktycznie sprawdzał na nim godzinę. - Obawiam się, że już dzisiaj będziemy musieli przenieść się do mnie.
Odsunęłam się od mężczyzny, sama nie wierząc, że przystanęłam właśnie bliżej Sandersa. Ten zmrużył oczy, jakbym zaskoczyła również jego.
- Nie marnujmy więc więcej czasu - uznałam, a tym razem Jay patrzył na mnie, jakbym urwała się z innej planety. Ale w tym samym czasie dostrzegłam kątem oka, jak jego wzrok ląduje na mojej zaczerwienionej skórze, której nie miałam jak zakryć. - Dziękuję za rozmowę, szefie - rzuciłam szybko, wychodząc z pokoju.
Z pomieszczenia, w którym za każdym razem moje życie wali się coraz bardziej.
Bo nigdy nie zdarzyło się tam nic dobrego. Nigdy.
I tym razem też nie czekało mnie nic dobrego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top