- § 34 -
Jay
Ściskałem sztuczce, z trudem przełykając kolejny kawałek mięsa, gdy atmosfera przy stole była wyczuwalnie napięta. Niestety doskonale wiedziałem przez kogo.
Spoglądnąłem na Dave'a, siedzącego u szczytu stołu, naprzeciwko naszego ojca, który zajmował drugi koniec. Postawa mojego brata mówiła wiele. Był wściekły. Tak bardzo, że wydawał się z trudem wytrzymywać przy tym stole. May również nie wydawała się być w najlepszym nastroju. Tylko ona z kolei była chyba... przygnębiona i mocno zamyślona. A to wszystko po ich rozmowie z Danem. Cokolwiek powiedział, nie spodobało się to Dave'owi. Najpewniej był tu jeszcze tylko przez wzgląd na mamę.
Wyglądało na to, że zostaniemy tu o wiele krócej niż przypuszczałem. W tej chwili nawet mi było niezręcznie.
Sięgnąłem po szklankę wody, chcąc choć trochę nawilżyć gardło.
Zerknąłem na Jocelyn, która siedziała między mną a Carlem. Ona też nie czuła się tu ani trochę komfortowo, najpewniej mając ochotę stąd wyjść i nie wracać do tego miejsca nigdy więcej. A na pewno nie w pobliże człowieka, do którego wiedziałem, że czuje czystą nienawiść.
Dan jednak z nas wszystkich wydawał się najbardziej spokojny i rozluźniony. Jakby ani trochę nie przejmował się tym, że ta niezbyt przyjemna atmosfera jest właśnie przez niego. Nawet nasza matka siedziała cicho, najpewniej nie wiedząc, jak mogłaby uratować ten rodzinny obiad.
Mimo to, gdy ta cisza się przedłużała, to ona postanowiła ją przerwać.
- Jocelyn, jesteś dziennikarką, prawda?
Wyprostowałem się, słysząc jej pytanie. Niefortunnie jedno z najgorszych, jakie mogła zadać przy tym stole. Dostrzegłem, jak wzrok Samuela unosi się, jakby pomyślał dokładnie o tym samym.
Jocelyn natomiast spojrzała na moją matkę, delikatnie się uśmiechając.
- Tak - odpowiedziała krótko.
To jednak wystarczyło, by mama zaczęła kontynuować ten temat, zapewne mając nadzieję, że to chociaż trochę poprawi tę ponurą atmosferę.
- Twoje nazwisko od razu wpadło mi w ucho! Pamiętam dziennikarkę, która również nazywała się Harlet. Wspaniała kobieta. Kiedy dowiedziałam się o jej samobójstwie...
- Nie popełniła samobójstwa. - Usłyszałem spokojny głos Jocelyn szybciej niż sam zdążyłem się odezwać, by uciszyć własną matkę przed kolejnymi słowami. Jednak było już za późno. - Została zamordowana. Kobieta, o której mówisz, to moja siostra.
Zaskoczenie wymalowane na twarzy mamy było autentyczne. Wciągnęła do płuc więcej powietrza, rozszerzając oczy, kiedy naprawdę musiała nie mieć pojęcia, że są ze sobą spokrewnione. To samo nazwisko musiała potraktować jako zwykły zbieg okoliczności.
- Tak mi przykro - wydusiła wyraźnie zakłopotana. - Nie wiedziałam. Czy... czy złapano sprawcę?
Moje mięśnie napięły się o stokroć bardziej, kiedy to nie Jocelyn odpowiedziała.
- Nie. - Dan odłożył kieliszek białego wina na stół tuż obok swojego talerza. - Bo to ja ją zabiłem.
Miałem wrażenie, że słowa, które wypowiedział, dotarły do mnie ze znacznym opóźnieniem, kiedy nie przewidziałem takiego obrotu spraw. Tego, że postanowi przyznać się do zabójstwa Shany przy tym cholernym stole. Tuż przed Jocelyn, wypowiadając te słowa tak, jakby niewiele dla niego znaczyły.
I zapewne tak właśnie było. Dla niego Shana była jedynie jedną z wielu osób, których pozbawił życia.
- Ale to już na pewno wiecie - dodał, patrząc przede wszystkim na mnie i Carla, ale zaraz po tym zatrzymał wzrok na Jocelyn. - Tyle zawodów na świecie, a postanowiłaś wybrać ten sam, co twoja siostra. W dodatku tak samo zawzięta i dociekliwa. Zostaje mieć nadzieję, że nie tak samo głupia...
- Zważaj na słowa, ojcze - warknąłem, patrząc wprost na niego. Nie ważne kim był, nie miałem zamiaru pozwolić mu obrażać ani Jocelyn, ani jej siostry.
Widziałem, że szok na twarzy mamy wciąż nie ustąpił. Nie powiedział jej tego. Przeciwieństwie do Dave, który dzielił się z May praktycznie wszystkim, Dan nie mówił żonie nawet części, skutecznie separując ją od tego fragmentu jego życia. Trzymał ją w ochronnej bańce.
- Och, oczywiście. - Zaśmiał się. - Wybacz, Jocelyn. Nie chciałem cię urazić. Po prostu Shana podjęła niezbyt dobre wybory. Byłoby mi przykro, gdybyś poszła w jej ślady jeszcze bardziej niż tylko wybór tej samej pracy.
- Bo wtedy skończę jak ona? To chcesz powiedzieć? - Jej pytanie było spokojne, a wzrok, którym patrzyła na Dana, bez większych emocji, jednak doskonale wiedziałem, jak niewiele brakowało, by jej samokontrola zupełnie runęła. Zbyt długo trzymała to wszystko w sobie.
Na twarzy mojego ojca pojawił się pełen rozbawienia uśmiech.
- Droga Jocelyn, zapewniam cię, że skończyłabyś znacznie gorzej, a tego chyba nie chcemy, prawda?
- Wystarczy - powiedziałem wściekle, wstając. - Nie będziesz jej, kurwa, groził tuż przed moim nosem. Zbliż się do niej, a nie będę patrzeć na to, że jesteś moim ojcem.
Dostrzegłem kątem oka, jak Carl się podnosi, a jego dłoń na plecach Jocelyn zachęca ją do tego samego.
- Dziękujemy za obiad, mamo - zwrócił się do niej ciepłym tonem, chyba nawet przepraszającym. - Pójdziemy już.
Nie czekałem na żadne słowa ze strony ojca czy nawet matki. Objąłem Jocelyn, ściskając delikatnie dłonią jej ramię, by następnie poprowadzić ją prosto do wyjścia. Z dala od tego człowieka. Jocelyn uciekła z mojego objęcia, gdy tylko dotarliśmy do naszego samochodu. Jej dłonie opadły mocno na jego maskę, na co Carl rozchylił delikatnie usta, chcąc zapewne coś na to powiedzieć. Zrezygnował jednak, widząc moje spojrzenie.
Odepchnęła się od niego, odwracając do nas tyłem. Wiedziałem, że potrzebowała to wszystko odreagować, a tutaj nie miała na to możliwości.
Podszedłem do niej powoli, ostrożnie kładąc dłonie na jej barkach i delikatnie je ściskając.
- Przepraszam - powiedziałem cicho, masując jej spięte mięśnie. - Nie wiedziałem, że to spotkanie będzie tak wyglądać.
- Nie przepraszaj. To nie twoja wina. - Jej plecy od razu przywarły do mojego torsu. - Nie odpowiadasz za nic, co zrobił twój ojciec.
A mimo to czułem się wręcz przeciwnie. Jakby jego decyzje spoczywały teraz na moich barkach. Musiałem pogodzić się z tym, że grzechy, które popełnił, były nieodzowną częścią mojego życia. Naszego życia. Jego synów. Wydawało się, że przejęliśmy to wraz z jego cholernym dziedzictwem.
Mimo to, równie mocno jak nienawidziłem tego życia, tak samo mocno je kochałem, w tej chwili nie wiedząc, czy potrafiłbym żyć inaczej, bez tego wszystkiego, co obecnie mnie otaczało. Bo mimo wszystko nie potrafiłem nie doceniać tego, co miałem. Każdej najmniejszej rzeczy, doskonale wiedząc, jak bardzo są cenne.
- Postawiłeś mu się. Dwukrotnie. I to w mojej obronie - zauważyła cicho, wyglądając, jakby to nie było czymś, czego by się spodziewała.
Zrobiłem to i zrobiłbym jeszcze raz.
- Groził ci, a powinien dziękować na swoich pieprzonych kolanach za to, co zrobiłaś dla jego syna. Pomogłaś Nathowi narażając samą siebie. Przepraszam, że nie jest człowiekiem, który potrafiłby to docenić. Nie pozwolę jednak, by jakkolwiek ci groził.
Gdy Jocelyn odzyskała siły, Isa nie traciła czasu i podziękowała jej za wszystko we własnym imieniu. Nath również to zrobił, tak samo jak Dave. Każde z nas było jej ogromnie wdzięczne.
Ale nie nasz ojciec.
Uniosła dłonie, kładąc je na moich.
- Nie musi tego doceniać - szepnęła. - Nie zrobiłam tego dla niego.
To prawda. Nic z tego nie było dla niego. Nie była dla niego też żadna z moich decyzji. Ani nawet żadna z decyzji moich braci.
- Wiem - odpowiedziałem, muskając nosem jej włosy. - Jednak to nie znaczy, że nie powinien okazać ci należnego szacunku. Jeżeli nie ze względu na to, co zrobiłaś, to ze względu na to, że jesteś tu przy moim boku.
Grożąc jej, gdy byłem tuż obok, kiedy moi bracia byli tuż obok, pokazał tym wyraźnie, jak niewielkie mam dla niego znaczenie.
Jednak taki właśnie był. Miał swoją hierarchię wartości i cele, których raczej nigdy do końca nie pojmę. Wiedziałem, że dla naszego bezpieczeństwa zrobiłby wszystko. Pomógłby każdemu z nas, nie patrząc na żadne konsekwencje.
To jednak najwyraźniej nie równało się temu, by okazać nam chociaż trochę szacunku, nie wspominając już o całej reszcie, którą powinien reprezentować jako ojciec.
Nigdy nie byłbym takim ojcem jak on. Nigdy nie traktowałbym tak swojego dziecka.
Nigdy nie popełniłbym jego błędów.
Mój wzrok opadł na twarz Jocelyn, gdy powoli odwróciła się w moją stronę. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, poczułem wewnętrzny spokój. Ukojenie. Miałem wrażenie, że cokolwiek przyniesie przyszłość, będziemy potrafili temu sprostać.
Z nią u boku zapragnąłem czegoś więcej od życia. Nie tylko go przeżyć. Obudziła we mnie to, o czym miałem odwagę marzyć kiedyś. Myśl, że może nie powinienem z nich tak łatwo rezygnować, że są możliwe do spełnienia. Muszę tylko ruszyć do przodu. Robić coś w ich kierunku, bo nic samo nie przyjdzie. Już wiele dostałem, teraz musiała być moja kolej.
Jocelyn była tego wszystkiego warta.
Uniosłem dłoń, gładząc jej policzek, ani na moment nie odwracając spojrzenia od jej oczu. W tej chwili dałbym wszystko, by usłyszeć jej myśli. Dowiedzieć się, czy jakiekolwiek z nich są chociaż trochę podobne do moich.
Ale zamiast tego usłyszałem głos Carla.
- Wybaczcie, że przerywam wam to ekscytujące patrzenie sobie w oczy, ale nasz ojciec idzie w tę stronę, Jay.
Spiąłem się. Kurwa, czego on jeszcze chce.
Odwróciłem głowę, faktycznie widząc, jak nieśpiesznym krokiem idzie wprost w naszym kierunku.
Zmusiłem Jocelyn, by została tuż za mną, gdy ja stanąłem przodem do niego. Zauważył to, nie ukrywając pojawiającego się przez to rozbawienia.
- No już, nie musisz jej tak chronić, Jay. Przecież nic jej nie zrobię. Dlaczego spotkania z waszymi kobietami za każdym razem muszą być takie dziwne?
Zignorowałem to pytanie. Wiedział dlaczego i raczej nie oczekiwał na to odpowiedzi.
- Będziemy wracać już do hotelu - poinformowałem go. - Dziękujemy za twoją gościnność...
- Mam więc rozumieć, że Jocelyn nie chce dowiedzieć się niczego więcej o swojej siostrze?
Poczułem, jak na te słowa zesztywniała. Oczywiście, że chciała wiedzieć i najwidoczniej miał zamiar to, kurwa, wykorzystać. Jeżeli ją teraz stąd zabiorę, może mi tego nie wybaczyć. Tego, że zaprzepaściłem jej najpewniej jedyną szansę na dowiedzenie się czegoś o tamtym dniu. Jeżeli z kolei pozwolę jej tu zostać, on może powiedzieć wszystko. Nie będzie zważał na swoje słowa.
Tylko moje rozmyślenia nie miały w ogóle znaczenia, kiedy Jocelyn zdecydowała sama za siebie. Przesunęła się bardziej do przodu, na co Carl przysunął się bliżej nas, jakby nie posiadał do naszego ojca nawet najmniejszego zaufania.
Albo jakby przygotował się na to, że to Jocelyn mogłaby chcieć sama coś zrobić.
- A co niby możesz mi o niej powiedzieć, oprócz tego, że to ty ją zabiłeś i przekupiłeś każdego, kogo mogłeś, by to nie wyszło na światło dzienne?
Jej głos ociekał jadem. Nienawiść, którą do niego żywiła, była naprawdę zauważalna. Przez lata dążyła do tego, by odnaleźć sprawcę, a teraz miała go tuż przed sobą. Nie byłem nawet w stanie wyobrazić sobie, co w tym momencie mogła czuć.
- Czy nigdy nie myślałaś nad tym, jak twoja siostra stała się tak sławną dziennikarką? - zapytał swobodnie, unosząc brwi. - Pracowała dla mnie, Jocelyn, a kiedy tylko dostała to, czego chciała, próbowała odejść, szantażując mnie tym, co zdobyła przez ten cały czas.
Ścisnąłem jej dłoń, gdy widziałem wymalowane na jej twarzy zaskoczenie. Podejrzewałem, że jej siostra mogła z nim współpracować, ale chciałem mieć cholerną pewność nim ona się tego dowie. Miałem zamiar go o wszystko zapytać na osobności, wykorzystać to, że chciał byśmy przyjechali. Nie było lepszej chwili na to.
Teraz jednak było już za późno.
- Niczego nie pamiętasz z mojej rozmowy z Shaną? Przecież byłaś tam, Jocelyn. Od samego początku wiedziałem, że tam byłaś. Musiałaś słyszeć każde nasze słowo, wraz z ustaleniami, do których twoja ukochana siostra się nie zastosowała.
Jej głowa poruszyła się przecząco, a nogi zrobiły krok w jego stronę, przez co Carl stał się bardziej czujny.
- Kłamiesz. Moja siostra nigdy nie współpracowałaby z kimś takim!
- Z kimś takim? - Zaśmiał się. - Co więc robisz u boku moich synów, Jocelyn? Czyż nie są tacy sami jak ja? W końcu wychowałem ich na swoje podobieństwo. Tymczasem, z tego co widzę, skusiłaś się nie tylko na ich ofertę pomocy...
- Nasze spotkanie rodzinne uważam za zakończone.
Spojrzałem w stronę wejściowych drzwi, skąd usłyszałem nagle głos Dave'a. Wydawał się stać tam od dłuższej chwili. I nie tylko on.
Jego głowa była wysoko uniesiona, a wzrok pewny, gdy szedł w nasza stronę, stawiając kroki bez żadnego zawahania. Postawa, którą wydawał się dopracować do perfekcji.
Tylko na krótką chwilę jego wzrok przesunął się na mnie i Carla, a nawet na Jocelyn, by zaraz powrócić do Dana i to na nim się skupić.
- Omówiliśmy to, co było najważniejsze. Nie sądzę, by była jakakolwiek potrzeba, byśmy byli tu dłużej. Chyba że jest coś jeszcze, co chciałbyś poruszyć.
Wzrok naszego ojca skrzyżował się z jego, to jednak nie sprawiło, że spojrzenie Dave'a stałoby się chociaż trochę mniej pewne. Miałem wrażenie, że wręcz przybrało na sile.
To na pewno nie umknęło uwadze Dana. Mimo to na jego twarzy zagościł delikatny uśmiech.
- Nie, to tyle z mojej strony, synu. Jeżeli chcecie wracać do domu, nie będę was zatrzymywał...
May znalazła się u boku Dave'a. Rozszerzyłem oczy, gdy dosłownie kilka sekund później jej otwarta dłoń spotkała się z policzkiem naszego ojca.
- Żaden z twoich synów nie jest taki jak ty, Dan. Żaden - podkreśliła - więc nie waż się ich tak obrażać, twierdząc, że jest inaczej. I dla twojej wiadomości, Dave nie musi się już starać o potomstwo. Jestem w ciąży. Miałam ogłosić to w dniu ślubu i to wtedy byś się o tym dowiedział, ale teraz wiem, że zdecydowanie nie chcę byś niszczył nasz wyjątkowy dzień swoją obecnością. Gdybyś nie zrozumiał, nie jesteś zaproszony.
Rozchyliłem usta, gdy te kilka słów, które wypowiedziała, wciąż wydawały się nie dotrzeć do mnie w zupełności.
Była w ciąży, a Dave... Dave zostanie ojcem.
To musiał być temat, o którym rozmawiali wcześniej na osobności.
Przeniosłem wzrok na Dave'a, gdy stał nieruchomo, z utkwionym na niej spojrzeniem. Nie wiedział.
Dlatego spojrzałem na Samuela, który z kolei jako jedyny nie wydawał się tym zaskoczony. To do niego musiała z tym pójść. Jak długo już o tym wiedzieli?
- Chciałabym wrócić już do domu.
Słowa May sprawiły, że Dave od razu ocknął się ze swoich myśli. Zamrugał kilka razy, zaraz otwierając usta.
- Tak - rzucił, ale wciąż nie ruszył się z miejsca. Dopiero kiedy brwi May powędrowały do góry, ta zmiana w jej wyrazie twarzy sprawiła, że chyba oprzytomniał, mówiąc o wiele pewniej: - Tak, oczywiście, wracajmy już.
Widziałem, jak do niej podszedł, obejmując ją ramieniem, już w ogóle nie przejmując się naszym ojcem, jakby wcale go tu nie było.
- Ja poprowadzę, Dave - zarządził Samuel, zapewne doskonale widząc, że ten był teraz zbyt rozkojarzony, by usiąść za kierownicą.
Przymknąłem oczy. To było spotkanie, którego chyba żadne z nas nie zapomni.
Powróciłem spojrzeniem do Jocelyn, zaciskając usta, gdy nie miałem wątpliwości, gdzie teraz błądziły jej myśli, kiedy zamyślonym wzrokiem patrzyła przed siebie. Słowa mojego ojca musiały trafić do niej zbyt bardzo.
By to szlag.
Zacisnąłem dłonie na jej ramionach.
- Chodź. My też będziemy wracać.
Spojrzenie, które mi od razu posłała, dawało mi jasno do zrozumienia, że nie chciała tego zostawiać. Musiała dowiedzieć się więcej. Była gotowa wyciągnąć z niego wszystko, co tylko jej się uda.
Ale nie zamierzałem na to pozwolić. Nie teraz. Szczególnie, że w tej chwili jego humor był już zdecydowanie inny. Jeżeli Dan zgodziłby się dalej z nią rozmawiać, mogłaby dowiedzieć się o siostrze rzeczy, o które nigdy wcześniej by jej nie podejrzewała. Nie wiedziałem, co takiego mógłby jej powiedzieć. Jak daleko mogła posunąć się jej siostra. Jak daleko sięgała jej praca dla niego.
Nie wiedziałem tego i nie miałem zamiaru teraz tego sprawdzać.
- Nie... - zaczęła już, ale nie pozwoliłem, by z jej ust uciekło coś więcej.
- To jeszcze nie koniec, Jocelyn. Nie zapominaj o tym.
To, że rezygnowaliśmy teraz z tej rozmowy, nie oznaczało, że zrezygnujemy z pokazaniu światu, że Shana Harlet została zamordowana. Dopilnuję, by ta informacja dotarła do wszystkich. By usłyszał o tym każdy.
Objąłem ją, prowadząc do samochodu, kiedy nie opierając się, jakby odpuściła.
Nie mogłem nic zrobić, by mój ojciec poniósł jakiekolwiek konsekwencje. Mogłem nie zgadzać się z wieloma jego decyzjami, jednak nie miałem żadnego wpływu na to, co postanawia zrobić jako głowa rodziny. Najpewniej nie powinienem nawet tego kwestionować. Również podjęliśmy niejedną decyzję, której skutki raniły nie tylko osobę, którą mieliśmy na celu, ale też jej bliskich. Tylko że nie mieliśmy na to żadnego wpływu. Musiał odpowiedzieć za swoje czyny, w innym wypadku w jego ślady poszliby inni, a wraz z tym już nikt nie obawiałby się przeciwstawić naszym poleceniom.
Dlatego mieliśmy Kodeks. Miał pomóc uporządkować każdą najistotniejszą rzecz. Zapobiec niepotrzebnym sytuacjom. Staraliśmy się go trzymać najbardziej, jak mogliśmy. Mimo to Dan robił to, co on uważał za najlepsze.
Tak czy inaczej nie był kimś, komu mogłem jakkolwiek zagrozić. Mogłem jednak spełnić cel, do którego dążyła przez cały czas Jocelyn.
Sprawić, że każdy pozna prawdziwy powód śmierci Shany.
***
Kiedy tylko dotarliśmy do hotelu, Jocelyn bez słowa ruszyła do naszego pokoju, by tam położyć się od razu na łóżku. W samochodzie przez całą drogę była cicho, siedząc zupełnie zamyślona. Na tyle, że nawet próby zagadania przez Carla nie przynosiły żadnego skutku, kiedy odpowiadała zdawkowo, posyłając mu przy tym zdecydowanie wymuszony uśmiech.
Wiedziałem, że moje próby skończą się tak samo, dlatego jedyne, co w tej chwili mogłem zrobić, to dać jej trochę czasu. Pozwolić jej na chwilę samotności, by bez pośpiechu mogła przemyśleć i poukładać rzeczy, które musiała.
Taki przynajmniej miałem plan, gdy wyszedłem z pokoju, zamykając za sobą drzwi, by pozwolić jej pobyć samej. Szedłem już nawet do pokoju obok, który zajmował Carl, jednak zdążyłem zrobić niecałe dwa kroki, nim usłyszałem za sobą wołanie Samuela. Zatrzymałem się, odwracając. Szedł już w moją stronę.
- Jocelyn jest w środku? - zapytał, wskazując głową drzwi, gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały.
Zmarszczyłem czoło.
- Jest, ale nie wydaje mi się, by miała ochotę na jakiekolwiek towarzystwo.
Nie przejął się tym za bardzo.
- Chciałbym z nią pogadać - przyznał, czego już się domyśliłem. - Jeżeli nie będzie tego chciała, wyprosi mnie, a wtedy wyjdę.
W to nie wątpiłem. Nie będzie się narzucał, jeżeli zobaczy, że nie jest tam w tej chwili mile widziany.
W dodatku chyba był tam wtedy, gdy Dan mówił to wszystko, więc nie było dla niego żadną tajemnica, dlaczego Jocelyn w tej chwili nie była w zbyt dobrym nastroju.
Przytaknąłem więc głową.
- W porządku, chociaż raczej nie potrzebujesz mojego pozwolenia - zauważyłem, uśmiechając się nieznacznie. - Będę w tym czasie z Carlem.
- Jest z Dave'em i Nathem - poinformował, co właściwie mnie nie zaskoczyło. A przynajmniej, dopóki nie podał powodu. - Victor się odezwał. Przekazał, że są już gotowi.
Zacisnąłem usta. W takim razie czekali tylko na nas. Carl i Nath zaczęli to już pewnie omawiać z Dave'em.
Skrzywiłem się, gdy znów niemal wszystko nałożyło się na siebie w czasie, nie dając nawet chwili na złapanie oddechu. Mimo to wiedziałem, że już niewiele brakowało, byśmy zakończyli sprawę, która ciągnęła się tak naprawdę od lat. Ettore dostał w tym czasie naprawdę wiele ostrzeżeń. Kolejnego już nie będzie.
- Dołączę do nich - poinformowałem krótko, zmieniając kierunek na drzwi przy końcu korytarza. Ponownie jednak zatrzymał mnie głos Samuela.
- Nie jesteś jak Dan, Jay. I nigdy nie będziesz jak on. Jesteś kimś o wiele lepszym od niego, a Jocelyn doskonale o tym wie. - Znieruchomiałem, gdy nie były to słowa, których spodziewałem się usłyszeć. - Widzi, co dla niej robisz, każdą najmniejszą rzecz. To, że Dan jest twoim ojcem, nie ma żadnego znaczenia, Jay. To od ciebie zależy, jakie decyzje podejmiesz i w jakim kierunku podążysz. Tylko od ciebie.
Nie powiedział nic więcej. Usłyszałem, jak drzwi do pokoju się otwierają, a następnie zamykają, gdy postanowił zostawić mnie z tymi słowami zupełnie samego.
Nie byłem jak on. Czy aby na pewno? Miałem wrażenie, że decyzje, które podejmowałem, tylko bardziej mnie do niego zbliżały. Nie oddalały. Każda z nich sprawiała, że stawałem tylko bliżej jego boku, jako jego syn.
I to nie było coś, czemu mogłem zapobiec.
Zapukałem do drzwi, niemal od razu słysząc zaproszenie. Wszedłem do środka, zauważając, że właściwie już wszyscy tu byli. Nath siedział na łóżku z wyprostowanymi nogami, Carl natomiast leżał wyjątkowo wygodnie, z głową swobodnie opartą o nogi Eve. Gdy tylko mnie zobaczył, uśmiechnął się, rzucając:
- Nie ustąpię ci miejsca. Trzeba było przyjść szybciej.
Eve od razu zmierzyła go wzrokiem.
- Jeszcze jedno słowo, a zrzucę cię na podłogę.
Przewróciła jednak oczami, gdy w odpowiedzi usłyszała jego śmiech.
Przeniosłem spojrzenie na Dave'a i May, którzy jak zawsze siedzieli obok siebie. Mój wzrok mimowolnie opadł na jej brzuch, by zaraz podnieść się na jej oczy, które już na mnie patrzyły.
- Wybacz za pytanie, ale to prawda? Jesteś w ciąży?
Chciałem mieć pewność. Pewność, że nie powiedziała tego wyłącznie po to, by utrzeć nosa naszemu ojcu. Jednak pełne radosnych iskierek oczy dały mi odpowiedź szybciej niż jej słowa.
- Tak, to prawda. W dodatku... - wzięła głęboki wdech, wypuszczając zaraz zebrane powietrze - to będą bliźniaki.
- Jak nic będzie ponurak i słoneczko - rzucił Nath pod nosem, nie odwracając spojrzenia od ekranu laptopa. Ja natomiast wciąż patrzyłem na brata i jego narzeczoną. Na tlące się w ich oczach szczęście.
Czułem... czułem dokładnie to samo. Cieszyłem się ich szczęściem.
Podszedłem do nich, przykucając przed May, by zaraz ją objąć.
- Gratuluję - szepnąłem do niej, zerkając też na Dave'a. - Będziecie wspaniałymi rodzicami.
- A ty wujkiem. - Zaśmiała się May. - Tak samo jak Nath i Sam, bo już Carlowi to nigdy nie oddam swojego dziecka pod opiekę.
- Hej! Jestem tu i to słyszałem! - oburzył się, na co teraz i ja się zaśmiałem.
- Zawsze będziecie mieli moje wsparcie - powiedziałem, mając wrażenie, że w oczach Dave'a zobaczyłem prawdziwą wdzięczność, zaraz jednak usłyszałem jego słowa:
- A ty będziesz miał nasze, Jay. Zawsze staniemy za tobą murem. Tak, jak wielokrotnie ty zrobiłeś to dla nas.
Wstałem, gdy i on to zrobił. Nie spodziewałem się jednak, że zmniejszy między nami odległość i przyciągnie mnie do siebie, obejmując.
- Dziękuję, Jay. Za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Jestem ci za to ogromnie wdzięczny. Przepraszam, jeżeli nigdy wcześniej ci tego nie powiedziałem.
Nie powiedział. Ale pokazywał. Przez cały czas pokazywał, a ja dopiero niedawno to zrozumiałem. Że wszystko, co robił, miało chronić mnie, Carla i Natha. Chciał trzymać nas z daleka od niebezpieczeństwa, samemu biorąc o wiele więcej na siebie.
Dostrzegałem to po latach. Dostrzegałem też błędy, które popełniliśmy. Gdybyśmy trzymali się wtedy bliżej siebie, moglibyśmy wtedy uniknąć niepotrzebnych sytuacji, nieporozumień, które między nami się wtedy wytworzyły. Jednak każdy z nas robił to, co w tamtym momencie uważał za najlepsze. Podejmowaliśmy decyzje na miarę swoich możliwości.
- Nie musiałeś mówić, gdy pokazywałeś to na każdym kroku - odparłem, również go obejmując, kiedy to nie było coś, co robiliśmy zbyt często. - To ja dziękuję, Dave.
Jest bratem, którego każdy powinien mieć.
Kiedy się odsunął, jego dłoń spoczęła na moim ramieniu, a nasze spojrzenia powiedziały więcej niż jakiekolwiek słowa. Zawsze będziemy trzymać się razem. Niezależnie od sytuacji, będziemy się wspierać.
Zerknął na Carla i Natha.
- To teraz omówmy sprawę Ettore Verrattiego, bo chyba macie mi do przekazania coś ciekawego.
Carl nie próbował nawet powstrzymać swojego uśmiechu.
- Jeżeli masz na myśli naszą chęć niedługiej wycieczki do Włoch w asyście La Sargo, to z całą pewnością to jest coś ciekawego.
Prychnąłem, bo wydawał się tym bardziej podekscytowany niż powinien, ale ma to, czego chciał od początku. Odwiedzimy Verrattiego osobiście.
Usiadłem na wolnym miejscu i wspólnie zaczęliśmy omawiać każdy szczegół naszego niezbyt skomplikowanego planu. Kiedy my zajmowaliśmy się consigliere i kilkoma innymi istotnymi Włochami, dostarczając Ettore trochę przesyłek z jednoznaczną wiadomością, La Sargo zajęli się wszystkim od środka. I, jak głosiła wiadomość od Victora, byli gotowi, by już ruszyć. Czekali tylko na naszą decyzję.
- Musisz wiedzieć, Dave, że po naszej wizycie Ettore nie będzie już chodził po tym świecie. - Słowa Carla były poważne i wiedziałem, że to było jedyne możliwe zakończenie naszego spotkania z nim.
Jednak to właśnie na nie May poruszyła się niespokojnie.
- Czy zabicie głowy rodziny nie jest zbyt poważnym i ryzykownym posunięciem? - Przesunęła po nas spojrzeniem. - Nie jest byle kim. Nie wywołacie tym jakiegoś większego konfliktu?
Dłoń Dave'a przesunęła się na jej kark.
- Istnieje takie ryzyko - przyznał, poruszając powoli palcem po jej skórze. - Ale jeżeli odpuścimy ten atak na nas, zranienie Nathana i Jocelyn, wcześniej też szantaż i śmierć Sally, a nawet tej niewinnej dziewczyny z klubu, jeśli nie odpowiemy na to w taki sposób, jaki jest od nas wymagany, pokażemy innym, że mogą pogrywać sobie z nami, jak tylko chcą, a my nie zareagujemy. Stracimy w oczach innych rodzin. Teraz wszyscy czekają na naszą odpowiedź, a ona może być tylko jedna i Ettore musi zdawać sobie z tego sprawę.
- Sam na siebie to sprowadził - dodałem spokojnie. - Posunął się za daleko, byśmy mogli mu dać ostrzeżenie czy zapomnieć o sprawie. Na nasze kroki patrzy teraz zbyt wiele oczu. Ettore nie tyle naruszył zawarte z nami i La Sargo porozumienie. On je złamał, przekreślając wszelkie ustalenia, które jako jedyne trzymały go jeszcze przy życiu.
Dave przytaknął.
- Dlatego ty i Carl macie moją zgodę na zabicie go, a także na wszystko inne, co uznacie na miejscu za słuszne czy konieczne. Nie przejmujcie się możliwymi następstwami. Najwyżej później będziemy sobie z nimi radzić, gdy zajdzie taka potrzeba.
Czyli mogliśmy zrobić wszystko, nawet jeśli to będzie szło na jego konto. Wierzył, że każda nasza decyzja będzie zgodna z jego własną.
- I to mi się podoba - przyznał radośnie Carl. - Możesz napisać Victorowi, Nath, że jeszcze dzisiaj wylecimy.
Moja głowa w jednej chwili odwróciła się w jego stronę.
- Dzisiaj? - powtórzyłem, zaskoczony jego szybką decyzją. Nie byłem na to przygotowany.
- Skoro La Sargo są gotowi, po co czekać dłużej? Miejmy to już za sobą.
Zacisnąłem usta. To nie był najlepszy moment. Powinniśmy najpierw wrócić do domu...
- Możesz lecieć, Jay. - Głos Dave'a zwrócił moją uwagę. Nasze spojrzenia się spotkały. - Masz moje słowo, że Jocelyn będzie bezpieczna pod twoją nieobecność.
- I moje również - odparła May. - Nawet zrobimy sobie jakiś noc horrorów, co wy na to?
- Jestem za, tylko jakbyście nie chcieli wszystkich filmów mieć od duchach czy psychiatrze w roli głównej, to nie pozwalajcie Samuelowi wybierać - rzuciła Eve.
- Ja tam lubię takie - stwierdził Nath, wzruszając ramionami.
Dave się zaśmiał.
- Też z chęcią bym jakiś obejrzał. Dawno żadnego nie widziałem. - Jego wzrok ponownie spoczął na mnie. - Będziemy mieli ją na oku, Jay.
Wiedziałem, że mówi szczerze. Chociaż wolałbym nie zostawiać jej tutaj, gdzie ludzi naszego ojca można było spotkać na każdym kroku, to wiedziałem, że Dave nie pozwoli żadnemu z nich zbliżyć się do Jocelyn. Była z nimi bezpieczna.
- W porządku, polecimy dzisiaj - zgodziłem się. - Pójdę ją o tym poinformować i w sumie możemy się już szykować do lotu.
Włochy były ostatnim miejscem, do którego miałem ochotę się wybierać. Ten kraj wyjątkowo mocno przyprawiał mnie o mdłości. Ettore powinien docenić to, że pojawię się tam osobiście.
Przystanąłem przy drzwiach, zamierzając zapukać, gdy wyglądało na to, że Samuel nie został przez nią wyrzucony. Moja dłoń zatrzymała się jednak w połowie, gdy do moich uszu dotarła ich rozmowa. A właściwie słowa Sama. I chociaż nie chciałem ich podsłuchać, zrobiłem to mimowolnie.
- ...o sobie. Wiem, że to może zabrzmieć brutalnie, jednak czas Shany już dawno temu minął, Jocelyn, a twoje życie nie jest jej życiem. Nie możesz przez cały czas kierować się tym, co ona by zrobiła. Przejmować się tym, czy zaakceptowałaby twoje wybory. To ty decydujesz o swoim życiu, o tym, co będzie dla ciebie najlepsze. Dałaś jej już dużo od siebie. Nie tylko wtedy, kiedy żyła. Poświęciłaś jej całą siebie, zapominając o tym, że masz swoje potrzeby, swoje uczucia, swoje pragnienia...
Zacisnąłem dłonie. Wiedziałem, że utrata siostry była czymś, z czym wciąż nie potrafiła się pogodzić. Nie potrafiła pozwolić jej odejść. Pozostawić przeszłości za sobą. Wciąż żyła tym, co wydarzyło się te lata temu. I wiedziałem, że nie będzie umiała spocząć, dopóki nie osiągnie celu, do którego dążyła przez tak długi czas. Podejrzewałem, że dopiero wtedy spojrzy na siebie. Na to, czego tak naprawdę ona chciała.
Dopiero wtedy dopuści do siebie słowa Samuela.
Odwróciłem głowę, gdy na korytarz wyszła Eve, zapewne szukając Samuela. Odsunąłem się od drzwi, nie odwracając od niej spojrzenia, gdy w mojej głowie pojawił się pomysł.
Zmarszczyła brwi, kiedy nasz wzrok się spotkał. Nim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, to ja się odezwałem:
- Musimy porozmawiać.
***
Victor i Luke nie żartowali mówiąc, że wszystkim się zajęli. Wejście do posiadłości, która należała do Verrattiego stała przed nami zupełnie otworem. La Sargo ją przejęli i chyba nie stanowiło to dla nich większego problemu. Musieli mieć tu już swoich ludzi, tak, jak my mamy w innych miejscach. W każdym razie mój respekt wobec nich właśnie wzrósł.
Szedłem z Carlem z przodu, mijając znaną mi już drogę. Pamiętałem ją. Praktycznie nic się tu nie zmieniło. Jakby czas zatrzymał się dla tego miejsca, gdy byłem tu ostatnim razem i strzeliłem do brata Ettore. Miałem wrażenie, że kiedy tylko przesunę wzrok bardziej w bok, zobaczę nawet ślady krwi na jasnym kamieniu. A nawet, że wciąż zobaczę tam jego ciało.
Zamiast tego zobaczyłem jedynie dwie kobiety, trzymane przez ludzi La Sargo. Były najpewniej ze służby Ettore i wyglądały na dość wystraszone. Zaraz nie będzie tu pewnie zbyt ciekawie. A na pewno nie dla nich.
- Zabierzcie je stąd - powiedziałem do nich, zwracając na siebie uwagę mężczyzn. - Niech wracają do swoich domów.
Nie zdziwiłem się, gdy ich wzrok powędrował na Victora i Luke'a. W końcu to oni wydawali im polecenia. Jednak niemal od razu dostrzegłem, jak głowa Victora porusza się potwierdzająco. Oprócz tego usłyszałem też jego głos.
- Dopilnujcie, by cała służba opuściła to miejsce. Teraz.
Nie zwlekali z wykonaniem rozkazu, który dotarł też do innych. Szybko dostrzegłem, jak prowadzą już kilka osób w stronę wyjścia.
Pokonałem kilka schodków, by już po chwili dotrzeć do miejsca, gdzie Ettore Verratti klęczał właśnie na jasnych płytkach na samym środku dziedzińca w pokaźnej altance. Jego mocno zaciśnięte zęby było widać z daleka, tak samo jak wściekły wzrok, gdy mężczyzna o rudawych włosach przyciskał mu do potylicy broń. Bliski przyjaciel La Sargo. Z tego co wiedziałem, jego zadania niewiele różniły się od tych, które u nas wykonywał Austin.
Uniosłem jednak wzrok i rozejrzałem się. Oprócz ludzi La Sargo, którzy stanowili naszą ochronę, dostrzegłem kobietę z około pięcioletnim synem oraz stojącego zupełnie swobodnie obok nich mężczyznę. Nie wydawał się zbytnio przejmować całą tą sytuacją. Wyglądał na rówieśnika Ettore. Mógł mieć gdzieś trzydzieści parę lat. Ostre rysy twarzy dodawały mu powagi, tak samo jak twarde spojrzenie. Biała koszula, szara marynarka. Jednym słowem nie wyglądał na żadnego pionka. Musiał być kimś znacznie ważniejszym i chyba wiedziałem już kim takim.
- Ettore! Jak dobrze cię zobaczyć - rzucił Carl, to na nim skupiając swoją uwagę. Podszedł do niego bliżej, obrzucając go wzrokiem. - Mam nadzieję, że również się cieszysz z naszej wizyty. Podobała ci się wiadomość od nas?
Verratti odpowiedział wiązanką słów, która ani trochę nie była po angielsku. Jego ciemne włosy były w nieładzie, a niebieska koszula pogięta, gdy z pewnością dobrowolnie nie znalazł się w takiej pozycji.
Carl się skrzywił.
- Dlaczego wy zawsze zapominacie angielskiego w takich sytuacjach?
Kącik ust Victora drgnął w uśmiechu.
- Nie przejmuj się. Nie powiedział nic wartego tłumaczenia.
No tak, Victor też znał dość dobrze włoski.
Carl westchnął, przykucając przy nim.
- Patrz, jak żałośnie teraz wyglądasz, Ettore. Po co ci to było? Nie wystarczyła ci władza, którą miałeś?
Nie odpowiedział, zaciskając zęby. Dobry wybór. Tak przynajmniej zachowa resztkę godności jako głowa rodziny. Patrząc na jego życie, miałem wrażenie, że został nią w zbyt młodym wieku. Jako rozpuszczony dzieciak, który myślał, że wszystko będzie jego. Igrał z losem, aż w końcu przesadził. Żadnego poczucia odpowiedzialności nawet wobec funkcji, którą sprawował.
Victor przeszedł do przodu, przenosząc wzrok na mężczyznę, na którego wcześniej zwróciłem uwagę.
- Mam nadzieję, że nasze ustalenia są aktualne, Savio.
Zaśmiał się.
- Musiałbym być głupi, by się z nich wycofać. Szczególnie, że wasi ludzie już od kilku minut celują nie tylko we mnie, ale i w moją żonę i dziecko.
Victor nie wydawał się tym poruszony.
- To dla większego bezpieczeństwa. Nie będziecie nic próbować, to nic wam się nie stanie - oznajmił poważnie. - Umowa obejmuje nas i Sandersów. Mam nadzieję, że nie popełnisz tych samych błędów, co twój kuzyn. W przeciwnym razie rodzina Verratti będzie musiała pożegnać się z kolejną głową.
Uśmiechnąłem się nieznacznie. Tak, jak podejrzewałem, to on miał być tym, który wszystko przejmie po śmierci Ettore. Sam Ettore również musiał to zrozumieć, kiedy jego głowa gwałtownie przekręciła się w stronę mężczyzny, a w oczach pojawiła prawdziwa wściekłość.
- Mi hai tradito!* - warknął i gdyby nie dłoń mężczyzny za nim, zapewne ruszyłby wprost na kuzyna.
Ten jednak nie przejął się jego słowami.
- Nie zamierzam wam wchodzić w drogę - oznajmił, patrząc najpierw na Victora i Luke'a, a następnie na mnie i Carla. - Jeżeli nie zaatakujecie mojej rodziny, będziemy żyć w zgodzie. Liczę, że ewentualne nieporozumienia zawsze uda nam się załatwić pokojowo.
- Fottuto figlio di puttana!** - Wściekły głos Ettore odbił się od ścian budynku, wracając do nas z nie mniejszą mocą. Szarpnął się, ale uderzenie w głowę sprawiło, że szybko powrócił na kolana. W pewnym sensie było mi go nawet szkoda. Ludzie, którzy zawsze go otaczali, teraz go zostawili, a on został zupełnie bezbronny, sam, bez żadnego wsparcia.
- Zapewniam cię, że dotrzymujemy zawartych umów - powiedziałem, przenosząc wzrok na Savio. - Śmierć Ettore będzie wystarczającą zapłatą za wszystko, co się wydarzyło. Przejmując tytuł, będziesz miał u nas czyste konto.
Savio rozłożył ręce.
- W takim razie bierzcie to, czego potrzebujecie.
Carl odsunął się od Włocha, wracając do mnie. Słowa, które zaraz po tym opuściły jego usta, z pewnością dotarły tylko do mnie.
- Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? Mogę się tym zająć.
Wiedziałem, co ma na myśli. W końcu poruszył ten temat nawet podczas naszego długiego lotu. I chociaż otrzymał już wtedy moją odpowiedź, najwyraźniej wolał się upewnić.
Dlatego że doskonale wiedział, że to wcale nie będzie dla mnie łatwe. Odebranie Włochowi życia, pomimo tego, co zrobił. Strzelenie do niego, gdy ten w tej chwili był bezbronny, nie mając nawet najmniejszej możliwości, by chociaż zacząć się bronić.
Jednak moja decyzja wcale się nie zmieniła. Była ta sama, bo miałem czas, by ją przemyśleć.
- Nie ma takiej potrzeby. To z mojej ręki odszedł jego brat, więc z mojej ręki odejdzie i on. - Mój wzrok uniósł się, spoczywając na dwóch osobach, których zdecydowanie nie powinno przy tym być. Następne słowa wypowiedziałem o wiele głośniej. - Wyprowadźcie stąd kobietę i dziecko...
Reakcja Savio była natychmiastowa. Stanął przed żoną i synem, unosząc broń na mężczyzn, którzy zaczęli wykonywać już moje polecenie.
- Dlaczego? - zapytał o dziwo spokojnie, spoglądając na mnie.
Nie odwróciłem wzroku.
- Bo to, co zaraz się wydarzy, nie jest widokiem dla nich. Myślę, że ty również wolałbyś im tego oszczędzić. - Przeniosłem spojrzenie na małego. - Zwłaszcza synowi.
W jego oczach dostrzegłem zrozumienie, mimo to wciąż nie pojawiło się w nich zaufanie do ludzi La Sargo.
Tym razem to Luke wyszedł do przodu.
- Zabiorę twoją żonę i syna do jednego z pokoi. Poczekam tam z nimi aż przyjdziesz. Nie stanie się im żadna krzywda.
Savio opuścił rękę z bronią, w głowie najpewniej szybko analizując całą sytuację. Ostatecznie skinął głową.
- W porządku - powiedział, od razu odwracając się do kobiety, posyłając jej chyba kilka uspokajających słów po Włosku.
Luke zmniejszył między nimi odległość, pytając jeszcze:
- Znają angielski?
- Tylko trochę. Niezbyt dobrze - odpowiedział.
- Jakoś sobie poradzimy - stwierdził Luke, uśmiechając się delikatnie do kobiety i chłopca. Wiedziałem, że on sam był już żonaty i miał dziecko. W dodatku znałem Dianę jeszcze przed tym, jak nasze stosunki się pogorszyły. Być może właśnie dlatego zaproponował, że ich stąd zabierze. - Chodźcie, przejdziemy w bezpieczniejsze miejsce.
Kobieta zerknęła na męża, który potwierdził to skinieniem głowy i najwyraźniej też słowami, gdy dostrzegłem, jak jego usta się poruszają.
Poczekałem, jak odejdą. Wystarczająco daleko, bym miał pewność, że nic z tego nie zobaczą, a nawet usłyszą niewiele. Dopiero wtedy podszedłem do Ettore, patrząc na jego zaciśnięte zęby, dłonie, napięte mięśnie, gdy doskonale wiedział, co zaraz się wydarzy.
Sięgnąłem po broń, odbezpieczając ją.
- Za wszystkie rozkazy, które wydałeś przeciwko nam, powinieneś zginąć o wiele boleśniejszą śmiercią. Jesteś jednak głową rodziny, a ja mam do tego tytułu szacunek. Zginiesz szybko i o wiele godniej niż naprawdę zasługujesz. - Przesunąłem po nim spojrzeniem. - Chciałbyś coś jeszcze powiedzieć?
Jego wzrok spoczął na mojej twarzy.
- Spotkamy się w piekle - wychrypiał słabo, nie wyglądając, jakby miał siłę, by chociażby się ruszyć. Mimowolnie spojrzałem na rozbity nieopodal kieliszek z winem, które zaplamiło kafelki altany. Intuicja dość głośno mi podpowiadała, że nie było ono bez dodatków. Tak najwidoczniej La Sargo musieli go obezwładnić.
Uniosłem rękę z bronią, celując prosto w głowę Ettore, jednocześnie dając znak mężczyźnie za nim, by się odsunął.
- Wybacz, ale niestety nie wierzę w te głupoty.
Pozwoliłem jeszcze zamknąć mu oczy, nim pewnie pociągnąłem za spust. Wystarczył jeden ruch palcem, jeden strzał, by Ettore bezwładnie osunął się na jasne płytki, na których szybko zaczęła gromadzić się szkarłatna krew.
Opuściłem rękę, kiedy było już po wszystkim. Ettore Verratti nie żył.
Śmierć tak trudna, a jednocześnie tak łatwa.
Uniosłem spojrzenie na Savio.
- Gratuluję nowej posady - rzuciłem, chowając broń. - Mam nadzieję, że nie spotkamy się nigdy w podobnych okolicznościach.
To były moje ostatnie słowa, nim odwróciłem się, idąc w stronę wyjścia. Daleko od tego miejsca. Od wszystkiego, co kiedykolwiek się tu wydarzyło. Odciąłem się od tego, nie mając zamiaru tu nigdy wracać, nawet swoimi myślami.
Chociaż nie słyszałem kroków brata, wiedziałem, że idzie tuż za mną, jak zawsze będąc przy moim boku.
Sprawy tutaj zostały zakończone. Mogliśmy wracać do domu.
Ale nim ponownie stanę przed Jocelyn, musiałem wcześniej odwiedzić kogoś jeszcze.
- Chciałbyś mi w czymś pomóc?
Nie musiałem wcale się odwracać, by wiedzieć, że na twarzy Carla na nowo zawitał pogodny uśmiech. Nie musiałem też słyszeć jego słów, by znać odpowiedź. Mimo to te sprawiły, że i na mojej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
- Zawsze, braciszku.
* Mi hai tradito! (wł.) - zdradziłeś mnie!
** Fottuto figlio di puttana! (wł.) - pieprzony sukinsyn!
***
UWAGA! ZOSTAŁ NAM TYLKO EPILOG... który dostaniecie za tydzień...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top