- § 30 -
Dziękuję za Waszą dużą aktywność
przy ostatnich rozdziałach 💛
Jay
Szedłem przed siebie, mocno ściskając w dłoni pistolet, chociaż La Sargo wydawali się już ze wszystkim uporać. Zacisnąłem zęby, co rusz dostrzegając gdzieś krwawe ślady.
Mieli poczekać na nas z wejściem. Tak się umówiliśmy. Dotarli tu szybciej, będąc o wiele bliżej tego miejsca, wraz z garstką naszych ludzi, którzy ruszyli za Ameplio, kiedy ten tylko opuścił dotychczasowe lokum. Skoro teraz byli w środku, musiało coś się stać, a to przyprawiało mnie o mdłości, gdy gnałem przed siebie, nie wiedząc czego się spodziewać.
Ucisk w klatce piersiowej nasilał się z każdym moim krokiem, kiedy mijałem obezwładnionych ludzi Włocha i zbliżałem się do wejścia.
Carl dotrzymywał mi kroku, ani na moment nie zwalniając swojego tempa. Samuel również nie zostawał w tyle. Czułem jakiegoś rodzaju ulgę, wiedząc, że tu jest.
Stan Natha był stabilny. Teraz odpoczywał, będąc pod okiem Kevina i dziewczyn. Nawet nie chciał słyszeć o tym, że Sam, zamiast pojechać z nami, to zostanie z nim.
Zacisnąłem palce na metalu, wiedząc, że ten, który go postrzelił, nie skończy wcale lepiej niż Ampelio.
W środku nie panował ani trochę mniejszy chaos od tego na zewnątrz, jednak nie słyszałem już żadnych strzałów. Jakby wszystko było już opanowane. Zakładałem, że większość zwyczajnie się poddała, a ci, którzy nie chcieli współpracować, byli zapewne martwi, pomijając naszych specjalnych gości. Oni nie odejdą z tego świata tak szybko i łatwo.
Mój wzrok przesunął się po przestronnej hali w poszukiwaniu znajomych twarzy. Odszukałem je bez problemu, patrząc wprost na braci La Sargo. Nie dało się ich przeoczyć. Wydawali się ściągać na siebie szczególną uwagę, nawet pośród tych wszystkich ludzi tutaj. Jakby otaczała ich zupełnie inna aura.
I właśnie tak musiało być. Wiedzieli, kim są, wiedzieli, ile mogą, a to, wraz z pewnością siebie i wyćwiczonym wpływem, robiło swoje.
La Sargo, rodzina, jedna z niewielu, którą naprawdę szanowałem i uznawałem za całkowicie nam równą. Zasłużenie równą, bo chociaż nasze drogi do władzy musiały się różnić, zdobyliśmy ją własnymi siłami. Cały szacunek i autorytet, który musieliśmy wypracować. Samo nazwisko nie dawało wszystkiego.
Zerknąłem na Victora. Jego wzrok tylko na krótką chwilę spotkał się z moim, jakby nie chciał spuszczać z oczy tego sukinsyna, którego miał tuż przed sobą. Ampelio przyciskał dłoń do najwyraźniej zranionego nadgarstka, a to, że był właśnie na klęczkach mogło oznaczać tylko jedno. W nogę również dostał.
Spojrzałem na Carla i jedno skinięcie głową wystarczyło, by zrozumiał mnie bez słów. Skręcił w bok, idąc prosto w stronę Victora. Ja za to szedłem w stronę Luke'a, gdy tuż za nim dostrzegłem te znajome, rude włosy.
Przyspieszyłem, już w kilku krokach będąc przy niej. Nie mogłem powstrzymać się przed złapaniem w dłonie jej twarzy i przesunięciem po niej spojrzeniem. Po zaczerwienionych oczach, po łzach, które się w nich zagościły, po drżących ustach. Nie. Nie tylko ustach. Boże, ona cała drżała, jakby właśnie została wyciągnięta z cholernie lodowatej wody.
Z jej ust uciekł szloch. Tylko jeden, jakby nie chciała pozwolić sobie na więcej.
Przyklęknąłem przed nią, wcale nie zabierając dłoni z jej twarzy. Próbowałem złapać jej spojrzenie.
- Już tu jestem. Już jestem - powiedziałem łagodnie, mając teraz w głowie miliard myśli, co ten pieprzony sukinsyn mógł jej zrobić przez ten czas. Działaliśmy najszybciej, jak tylko mogliśmy. Wszystko zajęło nam z cztery godziny. Poproszenie La Sargo o pomoc, ustalenie, tego, gdzie jest, zebranie ludzi, dotarcie na miejsce. Tyle musiało nam to zająć, ale w tym czasie on... on mógł zrobić wszystko.
- Zdążyłem ją rozwiązać, przynajmniej częściowo. Nie pozwoliła ruszyć więzów na lewej ręce.
Mój wzrok automatycznie powędrował w tamtą stronę. Na jej rękę, która wciąż była przywiązana do krzesła. Ale to, co Luke naprawdę próbował przekazać, zrozumiałem dopiero po chwili. Kiedy spojrzałem na jej dłoń, na dwa palce. Potrzebowałem kolejnej chwili, by dopuścić do siebie to, co właśnie widziały moje oczy.
- Nie chciałem jej bardziej stresować - dopowiedział Luke, jednak te słowa wydawały się dotrzeć do mnie z oddali. Czułem, że moje zęby się zacisnęły, gdy w głowie zacząłem mieć tylko jedno.
Przede mną pojawił się Samuel.
- Załatwisz to później - powiedział spokojnie, na co uniosłem na niego spojrzenie. Pochylił się, następne słowa kierując wyłącznie do mnie. - Carl i Victor go mają. Nigdzie nie ucieknie, za to Jocelyn naprawdę bardzo cię teraz potrzebuje.
Przymknąłem na moment oczy, by stłumić chęć zajęcia się Włochem już teraz. Zdrowie Jocelyn było o wiele ważniejsze. Przytaknąłem, powracając do niej wzrokiem. Zawsze będzie na pierwszym miejscu.
- Wszystko jest dobrze. Jeszcze tylko chwila i wrócimy do domu, wiewióreczko. - Uśmiechnąłem się do niej, delikatnie przyciągając ja do siebie i przytulając. Nie protestowała, gdy to zrobiłem.
Nic nie mówiła. Nie powiedziała ani słowa, a to... martwiło mnie. Naprawdę mnie przerażało.
Spojrzałem na bok, wprost na Luke'a.
- Dziękuję za pomoc. Jesteśmy wam winni sporą przysługę. - Nie żartowałem mówiąc to. Gdyby nie oni, gdyby nie byli tu szybciej, to wszystko mogłoby się skończyć o wiele gorzej. Ampelio mógłby posunąć się o wiele dalej, dopóki my sami byśmy tutaj nie dotarli.
Luke jednak pokręcił głową.
- Niczego nie jesteście nam winni. Zawsze wam pomożemy, gdy będziecie tego potrzebować. - Jego wzrok spoczął na Jocelyn. - Szczególnie w sprawach takiej wagi. Ettore poważnie naruszył sojusz. Nie tylko z wami, ale i z nami. Będziemy musieli to omówić.
- Omówimy. Na pewno - zapewniłem go, co wydawało mu się wystarczyć.
- Zostawię was. Widziałem gdzieś w oddali Dave'a i Austina. Gdybyście mnie szukali, będę z nimi.
Ostatni raz wymienił się spojrzeniem z Samuelem, następnie ruszając w stronę wyjścia, gdzie musiał być mój brat z Austinem.
Moja uwaga powróciła w całości do Jocelyn. Wciąż drżała i nie miałem pojęcia co zrobić, by pomóc się jej uspokoić. Moja dłoń zupełnie odruchowo powędrowała na tył jej głowy, a palce wsunęły się w miękkie kosmyki. Gdzieś podświadomie odetchnąłem, gdy wraz z tym nie wyczułem pod opuszkami żadnego guza czy krwi. Skoro myśleli, że jest Isą, początkowo musieli uważać, by nie zrobić jej zbyt dużej krzywdy. Gdyby coś się jej stało, straciliby głowy.
Samuel sięgnął do sznura, co Jocelyn od razu zauważyła.
- Nie - wydusiła słabo, odsuwając się ode mnie i patrząc na Samuela. Jej oczy pełne strachu ścisnęły mnie za serce. Złapała jego nadgarstek, jakby chciała odsunąć od siebie jego rękę.
Chwyciłem jej dłoń, którą go złapała i splotłem ze swoją, przyciągając do siebie, co tym razem nie wydawało się jej spodobać, gdy wciąż miała wzrok utkwiony w Samuelu.
- Hej, wiewióreczko. - Chciałem odciągnąć jej uwagę, co było cholernie trudne. - Popatrz na mnie, Jocelyn. Samuel chce cię tylko rozwiązać. To nie będzie boleć.
- Nie... nie chcę znowu tego czuć.
- Nie będziesz. Nie pozwolimy na to. - Chociaż miałem wrażenie, że odrobinę odetchnęła, to wciąż się bała. Nawet tego wcześniej nie analizując, złożyłem na jej czole delikatny pocałunek. - Już wszystko dobrze. Nie zostawię cię.
Jej głowa niepewnie oparła się o moją pierś, jakby próbowała się rozluźnić, pozwalając Samuelowi na to, co chciał zrobić. Wiedziałem, że to zaufanie, którym nas właśnie obdarzyła.
Samuel również musiał to zauważyć i nim przeszedł dalej, dodał:
- Będę cię informował o wszystkim, co będę miał zamiar zrobić. Możemy tak się umówić, Jocelyn?
Miałem wrażenie, że chociaż to właśnie to pytanie wydostało się z jego ust, wraz z nim sprawdzał szereg innych rzeczy.
- Tak - odparła, a ja poczułem nieznaczną ulgę.
Nie chciałem robić wobec niej niczego na siłę, jednak zdawałem sobie sprawę, że jeżeli będzie walczyła, nie będę miał innego wyboru. Była ranna i przestraszona. Instynktownie będzie uciekać od tego, co ponownie może sprawić jej tak duży ból. Wiedziałem też, że Sam w następnych krokach będzie chciał ją opatrzyć. Wątpiłem, by w tej chwili się na to zgodziła. On chyba też o tym wiedział.
Jej uwaga skupiała się teraz na jednym. Tak bardzo, że miałem wrażenie, że wcale nie dostrzega wszystkiego wokół. Nawet tego, że tu zdecydowanie było zbyt wiele miejsc, gdzie mogła zobaczyć krew.
Czułem jej mocno bijące serce. Wbrew pozorom dziękowałem za to, że była pod wpływem tak silnych emocji. Gdyby te opadły w tym miejscu i do jej świadomości zaczęłoby dochodzić to wszystko, obawiałem się, że to byłoby dla niej o wiele gorsze.
- Uwolnię twoją rękę - poinformował Sam, zupełnie tak, jak wcześniej obiecał. Robił to powoli i ostrożnie, a kiedy tylko więzy opadły, Jocelyn zabrała ją do siebie, nim Samuel zdążył zrobić cokolwiek więcej.
Wykorzystując to, że była już wolna, powiedziałem:
- Zaniosę ją do samochodu.
Tam będzie ciszej i spokojniej. W dodatku to tam Samuel miał torbę, że wszystkimi potrzebnymi rzeczami, do których bez problemu będzie mógł sięgnąć.
Objąłem ją, wsuwając jedną rękę pod jej kolana, by zaraz wstać z nią na rękach. Poczułem, że bardziej się spięła.
- Spokojnie, trzymam cię i nie mam zamiaru puścić. - Uważałem na jej dłoń, kiedy przycisnąłem ją do siebie. Nie chciałem, by widziała to wszystko. - Zamknij oczy, wiewióreczko. Tylko na chwilę.
Ku mojemu zaskoczeniu, zrobiła to. Jej powieki opadły, a ja wykorzystałem to, by jak najszybciej pokonać drogę do samochodu. Widziałem spojrzenie Carla, który wydawał się szczerze martwić, dostrzegając, że Jocelyn wcale nie szła o własnych siłach. Gdybym wziął ją na ręce w innej sytuacji, możliwe, że nawet bym za to od niej oberwał.
Widziałem też spojrzenie Dave'a i Austina, którzy wraz z Luke'em wzięli na siebie ogarnięcie tego wszystkiego. Zacisnąłem zęby, czując też spojrzenia innych. Ludzi, których nawet nie kojarzyłem.
Gdyby nie to, kim byliśmy, Jocelyn nigdy nie znalazłaby się w takiej sytuacji. Nigdy nie musiałaby przez to przechodzić. Nigdy nie stałaby się celem. Byłaby bezpieczna, prowadząc zupełnie normalne życie. Takie, jakie zapewne chciała prowadzić.
Samuel dotarł do samochodu pierwszy. Otworzył drzwi, przesuwając fotel pasażera do przodu, by zapewne zrobić więcej miejsca z tyłu. Kiedy tylko się odsunął, posadziłem Jocelyn i od razu usiadłem obok niej, pozwalając, by się o mnie oparła.
Złożyłem drobny pocałunek na jej skroni.
- Niedługo będziemy w domu. Będziesz mogła tam odpocząć. Niczym nie musisz się już martwić.
- Jak... jak ma się Nathan? - spytała, czym naprawdę mnie zaskoczyła. Nie spodziewałem się, że w tym momencie będzie jakkolwiek myśleć o moim młodszym bracie.
- Jest pod okiem Kevina, naszego drugiego lekarza. Nic mu nie będzie, ale gdyby został jeszcze raz postrzelony, byłoby znacznie gorzej. Pomogłaś mu, Jocelyn. Będę ci za to wdzięczny do końca życia, wiewióreczko.
Naprawdę byłem jej za to wdzięczny. Za pomoc mojemu bratu, bo wiedziałem, że tamten facet nie zawahałby się strzelić ponownie. Tym razem celując w miejsce, które mogłoby... mogłoby trwale okaleczyć Nathana. Jocelyn specjalnie odwróciła ich uwagę. Zabrała stamtąd.
Narażając tym samym samą siebie.
- Myślałam... Myślałam, że nie będziecie mnie szukać. - Mój wzrok w jednej chwili opadł na jej twarz, gdy ona za to wpatrywała się w jakiś punkt przed sobą. - Byłam przygotowana na to, że...
Że tu zginie. Tak wydawały się brzmieć niewypowiedziane słowa.
Objąłem dłonią jej policzek, zmuszając, by na mnie spojrzała. By jej ciemnobrązowe oczy skupiły się wyłącznie na mnie.
- Nigdy, ale to nigdy więcej nie waż się myśleć w ten sposób, rozumiesz mnie, Jocelyn? Nigdy bym cię nie zostawił. Przeczesałbym cały pierdolony świat, by cię znaleźć. Zawarłbym układy, przed którymi nie powstrzymaliby mnie nawet bracia. Zrobiłbym wszystko i na pewno bym cię znalazł. Nie ważne, w którym miejscu na świecie byłabyś ukryta. Nigdy bym nie spoczął, dopóki z powrotem nie miałbym cię w swoich ramionach. Nie pozwoliłbym, byś zginęła.
Z jej ust uciekł kolejny szloch, ale tak cichy, że nie byłem nawet pewny, czy w ogóle go usłyszałem. Potwierdzenie dało mi tylko spojrzenie na jej twarz. Próbowała to wszystko w sobie zatrzymać. Mocno ją objąłem, przyciskając do siebie, jakby to mogło chociaż trochę złagodzić to, co czuła. Miałem wrażenie, że nie chciała pokazać łez, zupełnie jakby to miało sprawić, że którykolwiek z nas mógłby ją przez to uznać za słabą.
Nie była słaba. Była cholernie silna, a wciąż nie zdawała sobie z tego sprawy.
- Zawsze cię znajdę - wyszeptałem, przesuwając dłonią po jej plecach.
I nigdy nie odpuszczę tym, którzy cię skrzywdzą.
Uniosłem wzrok, dostrzegając Samuela. Czekał, dając jej chwilę czasu, którą mógł. Jej emocje wydawały się odrobinę opaść, a ciało trochę rozluźniło, jakby dostało sygnał, że już nic mu nie grozi. Kiedy natomiast Sam już się zbliżył, wiedziałem, co będzie dalej.
- Jocelyn. - Jego spokojny głos zwrócił jej uwagę. Gdy tylko zobaczył jej spojrzenie na sobie, kontynuował: - Muszę zabezpieczyć twoje palce, a gdy dojedziemy do domu, dokładnie je opatrzyć, bo nie mogę zrobić tego tutaj. Wiem, że już teraz mocno się tym stresujesz. To, co przeszłaś, nie jest wcale niczym błahym, Jocelyn. To była okrutna, odrażająca tortura, której nie powinnaś była nigdy doświadczyć. Wiem, że sobie z tym poradzisz, ale teraz jesteś wyczerpana. Powinnaś odpocząć.
Słyszałem to, jak z widocznym trudem przełknęła ślinę.
- Co chcesz mi tym przekazać?
- Chciałbym ci podać lek, który ci na to pozwoli - odparł szczerze, bez żadnego zawahania. - Nie zaszkodzi ci i obiecuję, że nie zostaniesz sama. Nie zdołasz się teraz wyciszyć bez delikatnej pomocy. Jeżeli jednak powiesz „nie", to uszanuję twoją decyzję i na pewno wspólnie jakoś poradzimy sobie innymi sposobami.
Zastanawiałem się, czy faktycznie przyjąłby jej odmowę, czy może była to jakiegoś rodzaju „sztuczka". Przyłapywałem się na tym, że zbyt często nie potrafiłem go odczytać, mimo tylu lat mieszkania pod jednym dachem. Zapewne ja i Jocelyn widzieliśmy to, co chciał, byśmy zobaczyli. To w jakimś stopniu mnie przerażało, chociaż przecież sam stosowałem to nieraz na swoich klientach, by uzyskać od nich wszystko, co chciałem wiedzieć.
Jednak nie przejmowałem się tym teraz. Ufałem mu, więc cokolwiek miał właśnie w głowie, byłem pewien, że to miało pomóc Jocelyn, nie jej zaszkodzić.
Jocelyn musiała zobaczyć w jego oczach zupełnie to samo, wypowiadając w końcu:
- Dobrze, zgadzam się.
Ta odpowiedź raczej go nie zaskoczyła. Musiał być na nią przygotowany. Albo był tak samo przygotowany na obie możliwości.
Zdałem sobie jednak sprawę, że to z mojego ciała zdawało się uciec to niemiłosierne napięcie. Strach, który towarzyszył mi przez ostatnie godziny. Że wcale nie zdążymy tu dotrzeć na czas. Ani my, ani La Sargo. Że stanie się jej krzywda, której nie będę mógł w żaden sposób... cofnąć. Wynagrodzić jej. Naprawić.
Ale była tu, w moich ramionach i nie groziło jej już żadne niebezpieczeństwo.
Te chwile bez niej, gdy nie wiedziałem co się z nią dzieje, uświadomiły mi, jak wielki wpływ na mnie miała. Na mój umysł, na moje ciało, na moje serce. Przekonałem się o tym dosadnie, czując się, jakby ktoś powoli mnie zabijał. Odebrał część mnie, bez której nie potrafiłem normalnie funkcjonować.
Zamknąłem oczy, gdy nie miałem pojęcia, co zrobić z tym, co czułem. Miałem wrażenie, że z każdą chwilę zapadałem się w to wszystko coraz głębiej, a jednocześnie... jednocześnie odżywałem, wznosząc się. To niepokoiło mnie tak samo mocno, jak intrygowało i do siebie przyciągało. Przerażało mnie, a jednak nie chciałem uciec.
A sprawcą tego wszystkiego była ona. Ewidentnie ona była przyczyną.
- Podam ci go w formie zastrzyku, w porządku? Tak lek szybciej zadziała.
Otworzyłem oczy, na powrót koncentrując się na tym, co było tu i teraz.
Odpowiedziała cicho słowa potwierdzenia, jakby to, w jakiej postaci poda jej lek nie miało dla niej aż tak dużego znaczenia.
Sam na chwilę zniknął nam z oczu, przechodząc do swojej torby, która trzymał w bagażniku. Mój palce poruszał się powoli po jej delikatnej skórze policzka.
- Obiecuję, że Ampelio naprawdę będzie żałował, że się do ciebie zbliżył - powiedziałem cicho, wzrokiem patrząc gdzieś w kierunku miejsca, gdzie zostawiłem go z Carlem i Victorem. Wiedziałem, że chociaż mój brat musiał niewyobrażalnie chcieć go teraz zabić, to nie zrobi tego. Nie tylko dlatego, że czekał, aż ja również przy tym będę. Nie zabije go, bo zanim to nastąpi, mieliśmy dla niego przygotowaną długą i bolesną drogę do tego.
- Oplułam go. Prosto w twarz - oznajmiła nagle Jocelyn, przez co moje spojrzenie od razu odnalazło jej. - Powiedziałam mu, że jest sukinsynem i żeby się pierdolił.
Nie mogłem powstrzymać pojawiającego się na mojej twarzy uśmiechu.
- Moja wiewióreczka - powiedziałem z nieukrywaną dumą, muskając wargami jej skroń. - Kocham tę twoją buntowniczą stronę.
- Od początku wiedziałam, że coś z tobą nie tak.
Zaśmiałem się.
- Mam wrażenie, że to wcale ci nie przeszkadza.
Jej kąciki ust uniosły się, tworząc delikatny uśmiech.
- Masz rację.
Mówiłem do niej przez kolejne minuty, próbując zająć jej myśli czymkolwiek innym. Mówiłem do niej nawet po tym, jak zamknęła oczy, a jej ciało się rozluźniło, gdy lek podany przez Samuela musiał już zadziałać.
Później wszystko wydawało się dziać o wiele szybciej. Sam zajął się jej palcami, na ile tylko mógł w tej chwili, by następnie pójść do Dave'a, by przekazać mu, że wracamy z Jocelyn do domu. Załatwienie tutaj spraw z pewnością zajmie jeszcze sporo czasu. Wysłałem tylko krótką wiadomość Carlowi, że spotkamy się w jednostce. Bo to właśnie tam zawędruje nasz Włoch wraz z dwoma swoimi kolegami, których z całą przyjemnością miałem zamiar zostawić Samowi i Dave'owi.
Skończyłem układać Jocelyn w bezpiecznej pozycji na moment przed tym aż wrócił Sam, siadając teraz na miejscu kierowcy.
Droga do domu mijała nam w ciszy, a przynajmniej jej połowa. Widząc wzrok Samuela uciekający zbyt często na mnie zamiast na Jocelyn, postanowiłem w końcu się odezwać.
- O co chodzi? - mruknąłem, gdy on najwyraźniej nie miał zamiaru zacząć tematu. Chciał bym ja to zrobił. Zdecydowanie.
- Wiesz, o co chodzi, Jay.
Skrzywiłem się, bo tak, wiedziałem. Raczej niewiele było tematów, przy których zachowywałby się właśnie w ten sposób. Ale czy chciałem go poruszać w tym momencie bądź kiedykolwiek indziej? Niezbyt chętnie.
Mimo to i tak odpowiedziałem:
- Jestem słaby w zgadywanki, Sam. Jeżeli chcesz coś powiedzieć, zrób to wprost.
- A wtedy ty ładnie wywiniesz się z tego tematu i na tym rozmowa się zakończy - zauważył.
Miał rację. Tak przynajmniej podejrzewałem.
Przesunąłem palcami po swoich włosach, zastanawiając się, czy tym razem nie powinienem po prostu odpuścić i pozwolić mu pociągnąć tej durnej rozmowy dalej, tylko że jaki w tym wszystkim był cel?
Samuel westchnął.
- Doskonale wiesz, że nie zmuszę cię do rozmowy...
- Zależy mi na niej, Sam - wyrzuciłem z siebie, nawet nie wiedząc dlaczego. Chyba musiałem to usłyszeć. Z własnych ust, na głos. - Naprawdę mi na niej zależy.
Samuel nie wydawał się wcale zaskoczony moimi nagłymi słowami.
- Tylko jest jakieś „ale", prawda?
Zacisnąłem usta, by zaraz je rozchylić.
- Jaką mam pewność, że ona mnie nie zdradzi?
Do diabła, to zabrzmiało bardziej żałośnie niż mógłbym przypuszczać przed wypuszczeniem tych słów na zewnątrz. Nie powinienem był tego tematu w ogóle poruszać...
- A jaką ona ma pewność, że ty nie zdradzisz jej? - spytał poważnie, a mój wzrok się uniósł, odnajdując w lusterku jego spojrzenie. - Skąd ma wiedzieć, że twoje intencje są szczere?
- To nie to samo - mruknąłem od razu.
Zaśmiał się lekko.
- Czyżby? Spójrz na nią, Jay. Jesteś tuż obok niej, kiedy jest zupełnie bezbronna, nieświadoma tego, co się dzieje. Bez żadnego problemu mógłbyś jej właśnie odebrać życie czy zrobić coś o wiele gorszego od tego, co spotkało ją z rąk Ampelia. Jednak zaufała zarówno w twoje, jak i moje słowa, że nic jej nie grozi. Także z naszej strony.
- Nigdy bym jej nie skrzywdził.
- Ty to wiesz, ja to wiem, ale skąd ona ma to wiedzieć, Jay? Skąd ma mieć tę pewność? Nie zdziwiłbym się, gdyby dla niej zgoda na przyjęcie ode mnie leku była równoznaczna z postawieniem wszystkiego na jedną kartę. Zaufanie, które już do nas po części miała sprawiło, że podjęła to ryzyko.
- Chcesz mi powiedzieć, że też powinienem podjąć ryzyko?
- To wyłącznie twoja decyzja, co postanowisz zrobić. Chciałbym jedynie byś spróbował spojrzeć na to, co do tej pory zrobiła wobec ciebie czy nas i zastanowił się, czy coś z tego sprawiło, że nie możesz jej zaufać. Ale odpowiadając na twoje pytanie - ponownie odnalazł mój wzrok - sam przyznałeś, że ci na niej zależy. Czy to nie jest warte podjęcia jakiegoś ryzyka?
Odpowiedź w mojej głowie pojawiła się sama, nim w ogóle zdążyłem jakkolwiek to przemyśleć. Zupełnie, jakby była tam już od dawna.
Jest warte.
Czułem, że to była jedyna poprawna odpowiedź.
***
Nie opuszczałem Jocelyn nawet na chwilę, gdy Sam zajmował się dokładnym oczyszczeniem i prawidłowym opatrzeniem jej dwóch palców. Zacisnąłem zęby, doskonale wiedząc, że płytka paznokcia nie zregeneruje się w ciągu kilku dni czy nawet w miesiąc. To będzie trwało znacznie dłużej, przez cały czas przypominając jej o tym, co zrobił Ampelio.
Byłem pewny, że Samuel nie zignoruje tego tematu. Nie zostawi jej też bez pomocy medycznej. Przejdzie z nią przez cały proces regeneracji, zapewniając jej wszystko, czego będzie potrzebowała. Nawet innego, odpowiedniego specjalistę, gdyby zaszła taka potrzeba.
O to byłem całkowicie spokojny.
Okryłem Jocelyn czarną kołdrą, gdy leżała na równie czarnym prześcieradle mojego łóżka. Nie chciałem, by zostawała teraz gdziekolwiek indziej. Samuel ułożył swobodnie jej rękę, gdy podpiął ją do kroplówki, która, jak to stwierdził prostym językiem, miała szybciej postawić ją na nogi.
Patrzyłem na jej spokojne rysy twarzy, odgarniając rude kosmyki na bok, by te nie wchodziły jej do ust. Opuściłem wzrok na jej klatkę piersiową. Miała na sobie bordową bluzkę, którą znalazłem pośród jej rzeczy. Dziewczyn nie było obecnie w domu, więc to Samuel ją przebrał. Ja w tym czasie wyszedłem, uznając, że tak będzie najlepiej.
Sam opadł na fotel, od razu prostując nogi. Musiał być cholernie zmęczony. Zajął się Nathanem i Jocelyn, a nawet opatrzył rozcięcie Carla. W dodatku wcześniej wcale nie siedzieliśmy bezczynnie. Nasza zespołowa gra była wyładowaniem większości zebranej energii.
- Zostanę z nią - powiedział, a ja dopiero teraz zorientowałem się, że jego wzrok był skierowany wprost na mnie. - Ty jedź do Carla. Nie ufałbym mu teraz za bardzo, jeżeli chodzi o jego samokontrolę.
Skrzywiłem się nieznacznie, zdając sobie z tego sprawę. Szczególnie, gdy Ampelio zdenerwuje go jeszcze bardziej. Wtedy obawiam się, że na miejscu mogę zastać Włocha ledwo żywego.
Wyprostowałem się, odchodząc od łóżka kilka kroków, gdy stojąc tak blisko niej miałem wrażenie, że tylko trudniej było mi zdecydować się stąd wyjść i ją zostawić.
Spojrzałem na godzinę.
- Paul niedługo powinien tu przyjechać. Dasz sobie radę?
Podejrzewałem, że kiedy tylko jej przyjaciel dowie się, co takiego się wydarzyło, gdy on pracował, prawdopodobnie będzie na nas wyjątkowo wściekły.
- Tak. Wątpię, by był jakimkolwiek problemem.
No to mieliśmy odmienne zdania.
Ponownie cofnąłem się o kilka kroków.
- Jeżeli obudziłaby się przed moim powrotem, daj mi znać - poprosiłem go.
- W porządku - odparł, a w jego głosie wyczułem zapewnienie, że na pewno to zrobi.
Dlatego kolejne kroki poprowadziły mnie już do drzwi, następne do samochodu, a kiedy usiadłem za kółkiem, ruszyłem prosto do miejsca, gdzie mój brat czekał już na mnie wraz z Włochem.
***
Gdy wszedłem do jednostki, pierwsza osoba, którą napotkałem na swojej drodze, była jednocześnie ostatnią osobą, którą spodziewałem się w najbliższym czasie zobaczyć. Przesunąłem wzrokiem po mężczyźnie, zastanawiając się, czy nie pomyliłem go przypadkiem z kimś innym, ale nie. To był on.
- Nie powinieneś czasem korzystać z urlopu? - spytałem, unosząc brwi. Connor miał teraz odpoczywać i regenerować siły po postrzale, nie przebywać tutaj. Szczególnie, że Jocelyn przez najbliższy czas nie będzie potrzebowała jego ochrony.
Mimo że tak właściwie niebezpieczeństwo już minęło, nie zamierzałem jej teraz zostawić, nie ważne jak bardzo i jak długo zamierzała się o to ze mną kłócić.
- Nie potrafiłem dłużej wysiedzieć w domu, kiedy dowiedziałem się o tym, co miało miejsce.
No tak, w końcu Connor nie był odcięty od informacji, a ktoś wspaniałomyślny od razu mu je przekazał.
- Stwierdziłem, że będę mógł trochę pomóc, więc przyjechałem.
To zdecydowanie była szczera odpowiedź, choć przecież powinien najpierw zadbać o swoje zdrowie, zwłaszcza, że miał taką możliwość.
- Mam wrażenie, że przyjęliśmy do roboty bandę samobójców - mruknąłem, bo zbyt chętnie dla nas pracowali. Na jego twarzy pojawił się tylko większy uśmiech, który wydawał się to jedynie potwierdzać. Przewróciłem oczami. - Wiesz, gdzie znajdę Carla?
- Myślę, że w tym budynku obecnie nie ma osoby, która by tego nie wiedziała. - Zaśmiał się. - Chodź, szefie. Zaprowadzę cię.
Przez moment moje brwi się zmarszczyły, gdy to „szefie" miało zupełnie inny wydźwięk niż powinno. Zdecydowanie zbyt dużo czasu spędzał z Austinem.
Poszedłem za nim, tym razem kierując się do pomieszczeń na dole. Austin i Kevin musieli je najwidoczniej już... uprzątnąć.
Krótki krzyk, ewidentnie należący do Włocha, dał mi wystarczającą wskazówkę, gdzie się kierować. Na tyle dużą, że nie potrzebowałem już Connora za przewodnika.
Kiedy byłem blisko drzwi, usłyszałem ciąg włoskich słów, wypowiedzianych tak szybko i niewyraźnie, że nie zdołałem wyłapać ani jednego. Nie znałem włoskiego. Umiałem wyłącznie pojedyncze słowa, które zostały mi mimochodem w głowie, gdy słuchałem rozmów Isy i Dave'a w tym języku.
Usłyszałem głos Carla.
- Jeżeli masz coś do powiedzenia, to po angielsku proszę. Nie uczyłem się języków jak mój brat.
Ja również się ich nie uczyłem. To było wymagane tylko od Dave'a i Isy. Mimo że po angielsku dało się dogadać ze sporą większością, to jednak znajomość obcego języka często ułatwiała sprawę. Ta dwójka, nie mając innego wyboru, spędziła dużą część dzieciństwa na nauce ich. Wiedziałem, że mojemu bratu lepiej szły języki europejskie, natomiast jej azjatyckie. Włoskiego jednak musieli nauczyć się akurat oboje.
Podziękowałem Connorowi skinieniem głowy i wszedłem do środka. Wzrok mojego brata, Kevina i Ampelia przesunął się wprost na mnie. Mój natomiast opadł na nogę Włocha. Ewidentnie była złamana.
Jednak moje spojrzenie powędrowało wyżej, widząc coś, czego zdecydowanie widzieć nie chciałem. Nie powstrzymałem grymasu, gdy Ampelio okazał się zupełnie nagi.
- Mogliście mu zostawić bieliznę. Nie miałem ochoty widzieć jego starego fiuta.
- Ja również, braciszku, ale wszelkie skargi kieruj do Kevina. To on stwierdził, że tak będzie lepiej.
Spojrzałem na lekarza, unoszą brwi.
- Ale wy delikatni - mruknął, przewracając oczami. - Ubrania będą tylko przeszkadzać. Poza tym wasz Włoch chyba wstydzi się nagości, więc macie z tego same plusy.
Moje brwi powędrowały wyżej. Kto by się spodziewał, że Ampelio jest taki nieśmiały.
Znów usłyszałem, jak mówi coś w swoim języku. Wyłapałem przekleństwa. Jedyne, co znałem w różnych językach, to właśnie one. Zawsze warto wiedzieć, kiedy ktoś cię obraża. Słownik Włocha był jednak o wiele bogatszy niż mój.
- Nie możemy mu odciąć języka? - zapytał Carl z nieukrywaną nadzieją. - I tak nie rozumiem co pierdoli.
Pokręciłem głową, choć była to kusząca propozycja.
- Jeszcze nie teraz. Chcę usłyszeć, jak błaga, by Kevin przestał.
- Ach, więc będę miał ciekawą robotę - powiedział, dziwnie się rozpogadzając.
Ampelio prychnął, a zaraz się roześmiał.
- Jesteście żałośni. Nie powinniście mieć prawa nazywać się rodziną. Amerykanie. Już szczury są od was pożyteczniejsze.
- Braciszku, chyba właśnie dostaliśmy pocisk życia - uznał Carl, wyraźnie tym rozbawiony.
Pokręciłem głową, podchodząc do podwiązanego za ręce Włocha. Dostrzegłem, że rany, które zdał mu Victor były teraz wyjątkowo starannie opatrzone. No tak, byłoby słabo, gdyby facet nam się wcześniej wykrwawił.
- Nie ma sensu tracić czasu na rozmowy. Już wystarczającą ilość słów zamieniliśmy. - Uśmiechnąłem się. - Moja kobieta też ci przekazała od siebie to, co najważniejsze. - Cofnąłem się, przystając przy bracie. - Właściwie to możesz poczuć się jak ktoś naprawdę ważny. Idealnie nadasz się na wiadomość. Mam nadzieję, że Ettore gustuje w puzzlach, bo będzie miał dość sporo części do składania.
Mężczyzna zacisnął zęby. W jego oczach pojawił się czysty gniew, a być może nawet furia, która nie mogła mnie bardziej satysfakcjonować.
Jego cierpienie było jedynym, czego pragnąłem. Chciałem usłyszeć z jego ust, jak bardzo żałuje każdej swojej decyzji, dlatego nie odwracając od niego wzroku, zwróciłem się do Kevina:
- W pierwszej kolejności zerwij mu wszystkie paznokcie, później zajmij się zębami. Nim zaczniesz oddzielać każdą najmniejszą część od jego ciała, możesz mu najpierw połamać kości. Utrzymuj go przytomnego i przy życiu jak najdłużej. Znasz się na tym, Kevin. Jestem pewien, że znakomicie wykonasz swoje zadanie.
Wzrok lekarza spoczął na mnie.
- Mam te słowa potraktować dosłownie?
- Tak - potwierdziłem. - Bez wyjątku.
To nie powinien być dla niego żaden problem. Nawet najmniejszy. Dla naszego ojca wykonywał o wiele gorsze polecenia. Bo istniały gorsze od tego i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę.
- Ostatnim razem, gdy dostałem takie polecenie, należało ono do Dana. Po tym, jak zajął się oprawcą waszej matki, ja dokończyłem robotę.
Zacisnąłem dłonie. Pamiętałem ten dzień. Chociaż ja i Carl nie byliśmy przy tym obecni, doskonale wiedziałem, do czego nasz ojciec się posunął. A na pewno wiedział o tym Dave. Mimo że nigdy o tym nie wspominał, widziałem go. Widziałem, jak wychodził z tamtego pomieszczenia.
Teraz zrozumiałem, dlaczego ojciec to zrobił. I jedno, i drugie. Dave jest jego pierworodnym synem. To on w przyszłości stanie się głową rodziny. Dan chciał mu pokazać, jakie decyzje będzie musiał podejmować.
Jednak szybciej niż on, podjąłem ją ja.
Odwróciłem się, kierując do wyjścia.
- Najwyraźniej niedaleko pada jabłko od jabłoni - rzuciłem.
Jedyną różnicą było to, że ja nie zostałem, by popatrzeć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top