- § 25 -
Jocelyn
Stałam nieruchomo, nie zdobywając się nawet na słowo. Bo co niby takiego miałam mu powiedzieć? Wszystko wydawało się już żałosne w moich myślach, a co dopiero, jakbym to wypowiedziała na głos.
Wzdrygnęłam się, gdy jedno z krzeseł zaszurało o podłogę, kiedy Jay je przesunął. Zrobił to nadzwyczaj spokojnie i powoli, co tylko bardziej mnie zestresowało.
Mason sądził, że będę jak moja siostra. Niemal roześmiałam się mu w twarz. Nie byłam jak ona i nigdy nie będę. Shana nie była aż takim tchórzem. Nie tylko nie drżałaby jak przestraszony kociak przed rozmową z Sandersem, ale i nie pozwoliłaby na to, na co ja pozwoliłam Masonowi. Na zupełne poniżenie.
Nie tylko w moich własnych oczach, w jego oczach, ale również w oczach Jaya.
Traciłam powoli w oczach wszystkich.
W jego też musiałam.
Spięłam się, słysząc jego ciężkie westchnięcie.
- Jak długo jeszcze zamierzasz się samobiczować, wiewióreczko? - Jego o dziwo łagodny ton sprawił, że powoli uniosłam spojrzenie.
I znowu mnie tak nazwał. Wiewióreczką. Robił to od chwili, gdy przemknęłam do ich posiadłości i mnie złapał. Nawet na chwilę nie przejął się moimi wymyślnymi groźbami, co mu zrobię, gdy jeszcze raz tak do mnie powie.
A teraz chyba się nawet do tego przyzwyczaiłam. Do tego przezwiska, które było nutką... czegoś innego. Zupełnie czegoś innego.
Gdzieś w głębi wiedziałam, że to przecież najzwyklejsze słowo. Jedno z wielu. Ale w mojej głowie wydawało się już na zawsze być przypisane do niego. Tylko do niego. Bo kiedy je słyszałam, nie potrafiłam zobaczyć nikogo innego. Nie potrafiłam wyrzucić z pamięci momentów, w których mnie tak nazwał.
Zamknęłam oczy, nawet teraz widząc pod powiekami wyłącznie Jaya. Te jego cholerne jasnobrązowe oczy, które przywodziły na myśl jesienne liście. Przypominały mi jesień, a wraz z tym ciepło domowego kominka, puchaty koc, gorącą czekoladę, a przede wszystkim... przede wszystkim dom. Jay był jak dom. Gotowy schować przed deszczem i zimnem. Przed wszystkim co złe.
Drgnęłam, czując jego ciepły dotyk. Nie w wyobraźni. Czułam go tu, teraz, w rzeczywistości, gdy przesunął kciukiem delikatnie po moim policzku. Po tym, który wcześniej tak bardzo piekł po dwóch uderzeniach Masona.
Ale dotyk Jaya wydawał się to wszystko łagodzić.
Kiedy to się stało, że jego obecność przestała mi przeszkadzać? Kiedy jego dotyk zaczął być... ukojeniem? Kiedy to wszystko się zaczęło?
Od kiedy to jego słowo, jego spojrzenie miało dla mnie tak duże znaczenie. Co o mnie pomyśli, jak mnie zobaczy.
Kiedy z wroga przeszedł do osoby... której zdanie miało dla mnie wartość? Przy której czułam się inaczej, lepiej, swobodniej.
Od kiedy chciałam więcej chwili z nim? Jeden pocałunek sprawił, że chciałam jeszcze jeden. Jeszcze jeden, by przeżyć to, co wtedy, chociaż to tak bardzo mnie przerażało.
Kiedy stałeś się tym wszystkim, Jay?
Miałam wrażenie, że wraz z tym zawiodłam Shanę. Że to było coś, czego nigdy by mi nie wybaczyła. Bo to jego rodzina pozbawiła ją życia. Lat, które mogłyśmy spędzić razem. To wszystko zostało nam nagle zabrane.
Tak bardzo ją zawiodłam.
- Kogo? Kogo zawiodłaś, Jocelyn?
To pytanie sprawiło, że w jednej chwili uświadomiłam sobie, że wcześniejsze słowa musiałam wypowiedzieć na głos, tuż przed nim.
Zacisnęłam jeszcze mocniej powieki, pozwalając, aby moja głowa opadła na jego pierś. Nie odsunął się, nie odepchnął mnie. Był tu wciąż, a jego dłoń spoczęła na moich łopatkach.
- Tak mi jej brakuje, Jay - wyszeptałam, ale te słowa i tak wydawały się roznieść po dużej sali. - Jej śmiechu, jej głupich żartów, jej fatalnego gustu, jej okropnego fałszu, kiedy razem śpiewałyśmy, rzeczy, które wspólnie robiłyśmy, brakuje mi... wszystkiego. Tracąc ją mam wrażenie, że... straciłam też siebie.
Bolało. Za każdym razem tak bardzo bolało, gdy sobie to przypominałam. Kiedy pozwalałam sobie przypomnieć to, co nigdy już nie będzie miało miejsca.
- Zrobiłabym dla niej wszystko. Dla Shany przetrwałabym wszystko, co najgorsze. Ale nawet kiedy to robię, to wciąż ją zawodzę. Raz za razem popełniam błędy, których ona nigdy by nie popełniła.
Ręce Jaya objęły mnie mocniej, a ja pozwoliłam na to. Zwyczajnie pozwoliłam.
- Nie ważne jak próbuję, nikt mi nie wierzy. Nikt mi nie chce uwierzyć.
- W co uwierzyć?
Zacisnęłam palce na jego czarnej koszuli. Jego głos był tak zwodniczo kojący. Jakby zupełnie wszystko było pod kontrolą. Jakby nic się nie działo.
- Że ona wcale nie odebrała sobie życia. Nie zrobiła tego. Byłam tam. Byłam tam za zasłoną. Zabili ją. Ale nikt mi nie chce uwierzyć...
- Ja ci wierzę.
Pokręciłam głową, bo to nie miało żadnego znaczenia. Bo jakie miałoby mieć, kiedy to jego rodzina za tym stała? Ktoś, kto musiał być mu bliski.
Sandersowie chronili swoją rodzinę. Siebie nawzajem.
Jay odsunął się. To był tylko mały krok. Mały, ale wystarczający, by mógł unieść moją głowę i spojrzeć w oczy.
- Wierzę ci - powtórzył pewnie. - I nie jestem na tyle głupi, by nie domyślać się, kto za tym może stać. Wiem, że ta osoba najprawdopodobniej nosi to samo nazwisko, co ja. Jestem tego świadomy, Jocelyn.
- Wiesz? - zapytałam z trudem, mając niemal suche gardło.
- Niewiele istnieje tu nazwisk, które mogą pokusić się o manipulację na tak dużą skalę. - Patrzyłam na niego, czując, jak zawija sobie jeden z moich kosmyków na palec. - Znalazłem też spinkę od mankietu w twoim pokoju.
Cofnęłam się gwałtownie, od razu tego żałując. Ból, który poczułam na skórze głowy przez to, że kosmyk włosów na jego palcu wcale nie podążył za mną, sprawił, że w jednej chwili znacznie oprzytomniałam.
- Aa-a-a - jęknęłam, pochylając głowę, gdy odplątywał swój palec.
- Cholera, wiewióreczko - mruknął chyba trochę spięty. - Lubię twoje włosy, ale wolę widzieć je na twojej głowie, a nie od niej oderwane...
- Grzebałeś w moich rzeczach? - spytałam w tej samej chwili, gdy jego dłoń zniknęła. Od razu zaczęłam rozmasowywać palcami obolałe miejsce.
- Był na wierzchu, zwisał z notatnika. Zobaczyłem na nim skorpiona, dlatego mnie zainteresował. - Ponownie podszedł do mnie, zerkając na miejsce, które masowałam. - Pokaż to.
Nie miałam innego wyboru. Jay zabrał moją rękę i zastąpił ją swoją, jakby ta miała większe właściwości przeciwbólowe. To było tak niedorzeczne, ale wydawało się... działać.
Zamknęłam oczy, pozwalając emocjom opaść. Wiedział, że ktoś z jego rodziny był w to zamieszany. Dowiedział się, zanim ja mu o tym powiedziałam.
- Skoro wiesz, że to ktoś z twojej rodziny, zrobisz teraz wszystko, bym nie dowiodła, że Shana została zamordowana? - Czułam wielką gulę w gardle, gdy zmusiłam się do wypowiedzenia tych słów.
Jeżeli nie będą chcieli, by to zostało ujawnione, to nie będzie. Już teraz nie potrafiłam chociaż zbliżyć się do ujawnienia prawdy, a kiedy Sandersowie dodatkowo zaczną mi to utrudniać...
- Nie. Zamierzam ci pomóc.
Spojrzałam na niego zaskoczona, jakby słowa, które właśnie usłyszałam, wcale nie były prawdziwe.
- Pomóc?
Przesunął na mnie spojrzenie i cokolwiek zobaczył, sprawiło, że opuścił ręce, a jego wyraz twarzy stał się poważniejszy.
- Tak, Jocelyn. Pomóc. Pomóc dotrzeć do tego, do czego dążysz. Twój jedyny błąd w tej całej grze to taki, że chcesz działać sama. Dotarłaś daleko. Cholernie daleko, ale niektórych rzeczy nie przejdziesz bez wsparcia. Dlatego zaufaj mi i tym, którym ufam ja, byśmy wspólnie dotarli do twojego celu.
- Ale i tak nie pozwolisz mi publicznie ujawnić osoby, która za tym stoi - szepnęłam.
- Przykro mi, wiewióreczko. Nie mogę zdradzić swojej rodziny. Będę ją chronił ponad wszystko, ale gwarantuję ci, że znajdziemy rozwiązanie, które spełni twoje oczekiwania.
Było takie? Mogłam takie znaleźć? Inne, niż to, które miałam w głowie od lat?
Ale miał rację. Sama nie zajdę dalej, a jeżeli ktokolwiek mógł mi w tym pomóc... to tylko on. On i jego bracia. Poznałam ich na tyle, by wiedzieć, że są w stanie to zrobić. I zrobią to. Jak nie dla mnie, to dla Jaya.
Spojrzałam na bransoletkę, której wcale nie ściągałam, odkąd dostałam ją od Carla. Czyżby naprawdę mogła przynosić jakiekolwiek szczęście? Chciałam wierzyć w to, że wszystko zacznie się układać.
- Pewnie uważasz, że jestem żałosna. - Słowa kłuły mnie w gardło, gdy je wypowiadałam. - Przez to, że pozwoliłam Masonowi...
Pozwoliłam, by mnie uderzył. Nie zrobiłam nawet kroku w tył, gdy podniósł rękę. A później kolejny raz. Nie ruszyłam się, gdy szarpnął za moją koszulę, pociągnął za włosy, złapał gdzieś, gdzie wciąż czułam jego dotyk, chociaż ten dawno zniknął...
- Patrząc tak na ciebie, musiałbym patrzeć tak również na siebie. - Zamrugałam zdezorientowana, odszukując jego wzrok. Uniósł powoli rękę, kładąc dłoń na moim policzku. - Tak samo jak ty zrobiłabyś wszystko dla siostry, ja zrobiłbym wszystko dla braci, Jocelyn. Dla ich bezpieczeństwa i dobra zrobiłbym naprawdę wszystko. Nawet coś, co w oczach innych mogłoby mnie doszczętnie upokorzyć, zniszczyć. Dlatego rozumiem cię, wiewióreczko. To nie jest coś, czego powinnaś się wstydzić. Jedyna osoba, która powinna w tym wszystkim czuć wstyd, to Mason.
Przełknęłam z trudem ślinę, gdy te słowa brzmiały na szczere. Wiedziałam, że one są szczere. Przesunęłam wzrok na spięte kartki, leżące na krześle.
- Co zrobiłeś Masonowi? - Był z nim w tamtym pomieszczeniu zbyt długo, bym mogła uwierzyć, że mój szef wyszedł z tego spotkania bez żadnego szwanku.
- W porównaniu z tym, co jeszcze go czeka, to nic takiego - mruknął, na co zmarszczyłam brwi. To nie była odpowiedź jakiej oczekiwałam. Zaraz jednak powrócił do tego, co najwyraźniej uważał za o wiele istotniejsze od Masona. - Nie potrafię pomóc ci ze stratą siostry, wiewióreczko. Nie wiem, co zrobić, bo sam nie wiem, jak mógłbym sobie poradzić, gdybym stracił któregoś z braci. Nie potrafię sobie nawet tego wyobrazić. Tak samo nie umiem rozmawiać o... emocjach, uczuciach, a widzę, że ty tego wszystkiego potrzebujesz, Jocelyn, dlatego nie wahaj się porozmawiać z osobą, która będzie wiedziała, jak taką rozmowę przeprowadzić. Jeżeli będziesz chciała, bym cię wysłuchał, zawsze to zrobię, ale oboje wiemy, że to nie wystarczy.
Wiedziałam. Naprawdę wiedziałam.
Odwróciłam wzrok, gdy poczułam się dziwnie zakłopotana.
- Wolę, kiedy jesteś irytującym dupkiem, bo teraz... nie wiem, jak się zachować.
Chociaż nie sądziłam, że to zrobi, zaśmiał się.
- Jak dobrze to słyszeć. Będziesz musiała to powtórzyć przy Carlu, bo nie uwierzy, kiedy sam mu to powiem.
Zmarszczyłam czoło, słysząc, że ewidentnie się z tego nabija.
- Dupek - fuknęłam.
- W swojej niepełnej okazałości - prychnął, na co nie powstrzymałam już uśmiechu. Zauważył go i... sam się uśmiechnął. - A teraz chodź, wiewióreczko, zamierzam wykorzystać twoją chwilową otwartość i wyciągnąć wszystko, co mogę. Jak ładnie nam pójdzie, to dostaniesz orzeszka w nagrodę.
- Teraz to mam ochotę cię uderzyć.
- O dziwo wcale mnie to nie dziwi, a nawet cieszy, że wolisz mnie uderzyć niż psiknąć w oczy gazem pieprzowym. Przepłakałem wtedy więcej czasu niż przez całe swoje życie.
Uśmiechnęłam się, w jakiś sposób z siebie dumna.
- Należało ci się.
Na jego twarzy pojawił się grymas.
- Kwestia sporna. - Poprowadził mnie do krzesła. - Siadaj.
Tak, zdecydowanie powrócił stary Jay.
Nie spierałam się, siadając i patrząc na to, jak bierze drugie krzesło, przystawiając je bliżej mnie. Kiedy je zajął, mój wzrok mimowolnie zlustrował jego sylwetkę. Bez wątpienia miał się czym chwalić. Zwłaszcza, gdy wiedziałam, co kryje się za tą idealnie czarną koszulą.
Czy tego chciałam, czy nie, Jay bez koszulki zapadł mi w pamięci naprawdę dobrze. Jakby to miała być kara za to, że zdecydowanie zbyt długo mu się wtedy przyglądałam. Doskonale pamiętałam mięśnie rozłożone pod jego skórą. Pamiętałam, jak to było czuć pod palcami skórę jego pleców. To, jak poruszył się, kiedy go dotknęłam...
Jeszcze z nikim nie czułam czegoś podobnego. Nie żebym miała w ogóle do tego szalenie wiele okazji. Głównie zajmowałam się tym, by... by stać się kimś, kogo głosu ludzie posłuchają. Randki czy wszelkie inne spotkania stały temu po prostu na drodze.
Ale Jay mnie pocałował. Tak nagle. Bez żadnego ostrzeżenia.
I, cholera, dlaczego podobało mi się, że to zrobił?
Do diabła, dlaczego tak dużo o tym rozmyślałam. To był przecież tylko pocałunek. Niewinny, nic nieznaczący...
- Jeżeli dalej będziesz tak na mnie patrzeć, to obawiam się, że nie dotrzemy do dalszej części naszej rozmowy.
Zamrugałam, słysząc jego ochrypły głos. Przełknęłam ślinę, orientując się, że mój wzrok wciąż tkwił w miejscu, w którym dwa guziki odsłaniały jego skórę.
- A jaka jest dalsza część rozmowy? - zapytałam, przenosząc wzrok na jego oczy, które wydawały gościć w sobie o wiele więcej żaru niż zdołałam kiedykolwiek w nich zobaczyć.
- Miała być o Masonie - przyznał, a moje usta zupełnie mimowolnie wygięły się w grymasie. - Chcę byś powiedziała mi o wszystkim, niczego nie ukrywając. Chciałbym wiedzieć, czego mam się jeszcze po nim spodziewać. Jeżeli tak będzie dla ciebie łatwiej, potraktuj mnie jak prawnika. Nikogo więcej.
Wypuściłam z ust zebrane powietrze, pamiętając, że zgodziłam się z nim porozmawiać. Wiedział już coś, czego nie zdradziłam nawet Paulowi, więc to, o co prosił mnie teraz, było niemal jak malutkie ziarenko pośród tego wszystkiego.
Dlatego zaczęłam mówić. Mówić mu o wszystkim, co Mason robił przez ten krótki, a zarazem cholernie długi rok. Nie pomijałam niczego. Nawet tego, jak trudno było mi wstawać z łóżka, kiedy myśl o pójściu do pracy przyprawiała mnie o mdłości. Widziałam, że z każdym moim kolejnym słowem, Jay coraz bardziej zaciska palce, naprawdę mocno gniotąc kartki, które zawierały rozwiązanie umowy, czego tak bardzo bałam się zobaczyć.
Powiedziałam mu nawet o tym, że Mason i tak płaci mi minimalną pensję, która ledwo wystarcza na utrzymanie się, a oszczędności, które miałam już się kończą. Właściwie to już się skończyły, bo miałam zamiar zapłacić Connorowi, chociaż z pewnością nie wynagrodzą mu tego, że został ranny. Zwłaszcza tak marna suma.
Kiedy skończyłam opowiadać to, jak wyglądał każdy mój dzień tutaj, wśród tych wszystkich ludzi, miałam wrażenie, że Jay właśnie żałował, że nie pokusił się na coś więcej wobec mojego szefa. Być może byłego szefa. Wątpiłam, by chciał mnie tu jeszcze kiedykolwiek widzieć.
Więc w sumie... byłam bezrobotna.
Ale, jak zgadywałam, nie musiałam płacić dwustu tysięcy. Szczęście w nieszczęściu.
- Mason nie będzie już cię niepokoić. Ani ludzie tutaj. Masz moje słowo.
Przytaknęłam, wierząc w to. Mason będzie musiał mi zapłacić za ten miesiąc. Wystarczy na opłatę mieszkania, rachunków i być może uda mi się znaleźć w tym czasie kolejną pracę.
Miałam taką nadzieję.
- A teraz porozmawiamy o naszym pocałunku. - Rozszerzyłam oczy, zdecydowanie gwałtowniej biorąc do płuc oddech, gdy nie było to coś, czego się spodziewałam. A kiedy wstał podchodząc bliżej... Pochylił się, patrząc mi prosto w oczy, zadając to jedno pytanie: - Podobało ci się?
Przełknęłam ślinę, nim wykrztusiłam:
- Pocałunek jak pocałunek, nic nadzwyczajnego.
Zmarszczył brwi.
- Jesteś pewna?
Pokiwałam szybko głową.
- Stuprocentowo.
Otworzył usta, by zapewne zadać kolejne pytanie, ale wtedy odepchnęłam się nogami, przesuwając krzesło znacznie do tyłu.
- Twoi bracia pewnie się niecierpliwią, że nie ma cię tak długo - rzuciłam, poprawiając pośpiesznie ubranie, nie dając mu dojść do słowa. - Powinniśmy już wracać. Nie chcę być już dłużej w tym miejscu.
Jay wyprostował się, przez moment jego wzrok nie opuszczał mojej twarzy. Miałam też wrażenie, że próbował złapać moje spojrzenie, czego dość skutecznie unikałam, na przykład będąc już daleko od niego, dokładnie przy drzwiach.
- A niby to ze mną trudno o takich rzeczach rozmawiać. - Byłam przekonana, że właśnie przewrócił oczami, nim zobaczyłam go tuż przed sobą. - W takim razie wracajmy, nieśmiała wiewióreczko. Prosto do domu.
Kiedy już miałam zwyzywać go za przezwisko, wtedy dotarło do mnie to, co powiedział jako ostatnie.
Prosto do domu.
Tak, jakby to również był... mój dom.
***
Przez drogę powrotną nie zamieniliśmy w sumie żadnego słowa. Nasza podróż i tak nie była długa. Jay nie zatrzymywał się nigdzie po drodze, jakby nie zamierzał niepotrzebnie ryzykować, dlatego już chwilę później automatyczna brama rozsuwała się, by wpuścić nas do środka. Znajome miejsce zamiast niepokoju, przywiodło na myśl jedynie spokój.
Mój wzrok przesunął się na inne auto, zaparkowane tuż przed domem. Nie musiałam czekać długo, by dowiedzieć się do kogo należało. Carl wysiadł, a jego wzrok od razu skierował się na nas. Pogodny uśmiech od razu pojawił się na jego twarzy.
- Wy razem, w jednym samochodzie? To musiało być ciekawe - powiedział, gdy tylko wysiedliśmy. Jay wydawał się nie zwrócić na te słowa większej uwagi, jakby był do tego zupełnie przyzwyczajony. - Gdzie byliście? Czy to może jakaś tajemnica?
Przewróciłam oczami. Zanim odpowiedziałam, zrobił to Jay.
- Jocelyn usilnie prosiła mnie, bym zabrał ją do pracy, więc to zrobiłem.
Carl prychnął, kręcąc głową.
- Tacy sami, tylko wam praca w głowie. Odpoczęlibyście trochę. - Odwrócił się do nas tyłem, idąc do drzwi, ale wtedy nagle się zatrzymał, odwracając. - Nie. Chwila. Jak to zabrałeś ją do pracy?
- Właśnie, Jocelyn, jak to się stało, że cię tam zabrałem? To musi być niezwykle ciekawa historia.
Zacisnęłam zęby, posyłając mu wrogie spojrzenie, którego chyba nawet nie zobaczył.
Znów był tym cholernym dupkiem.
- Mason do mnie zadzwonił. Groził, że jeżeli nie przyjadę, to mnie zwolni. Nie mogłam na to pozwolić - wymamrotałam, przy Carlu czując się jak przedszkolak, który narozrabiał. A miałam cholerne dwadzieścia siedem lat. - Wiedziałam, że ty ze mną nie pojedziesz...
- I tu się nie myliłaś. W życiu bym cię do niego nie zabrał po tym, co usłyszałem. Nawet, gdybyś mnie, do cholery, błagała!
- Dlatego poprosiłam Jaya - przyznałam. - Miałam nadzieję, że o niczym nie wie...
Carl pokręcił głową.
- Proszę, nie mów mi, że poszłaś do niego sama.
Nie powiedziałam, jednak po wyrazie mojej twarzy zdecydowanie zbyt łatwo mógł to odczytać. Jego usta się otworzyły, by powiedzieć coś jeszcze, ale to Jay był pierwszy.
- Zająłem się tym już. Przynajmniej tym najistotniejszym. Mam zamiar go jeszcze odwiedzić.
Carl wydawał się odetchnąć. Jakby ta informacja naprawdę przyniosła mu jakiegoś rodzaju ulgę.
- Następnym razem, bardzo cię proszę, nie rób nam takich numerów, loczku - rzucił, chociaż nie wydawał się wierzyć, że ta prośba cokolwiek pomoże.
Cóż, ja chyba też w to nie wierzyłam.
- Postaram się - odparłam mimo to, wykrzywiając usta w niewinnym uśmiechu.
To chyba nie pomogło.
Kiedy weszliśmy do środka, nie wiedziałam w sumie, co powinnam ze sobą zrobić. Nie chciałam przeszkadzać już Jayowi i Carlowi, więc przeprosiłam ich i pomknęłam na górę, nim mnie zatrzymali, a tam, naprawdę wolnymi krokami zmierzałam do pokoju.
Opuściłam wzrok na swoją koszulę, która właściwie nie wydawała się już do uratowania. Oprócz wyrwanych guzików, była porwana na rękawie. Byłam pewna, że mimo próby uratowania jej przez Paula, i tak te dwa elementy dość mocno rzucały się w oko. Carl musiał to zauważyć, ale był po prostu na tyle domyślny, żeby nie dać tego po sobie poznać.
Weszłam do pokoju, w jednej chwili przebierając się, a zaraz opadając na łóżko, jakby spotkanie z Masonem wyssało ze mnie całą energię. Nie rozmowa z Jayem. Nie to wszystko, co zdecydowałam się mu powiedzieć. A spotkanie z Masonem. Z osobą, którą tak bardzo gardziłam.
Do czego by się posunął, gdyby Jay nie wszedł do środka?
Na jak wiele bym pozwoliła? Ile to byłoby już za dużo?
Potrząsnęłam głową. To nie miało już teraz znaczenia.
Wszystko skończyło się... dobrze. Naprawdę dobrze i nie chodziło tu tylko o Masona.
Jay nie był moim wrogiem. Tak mówiły jego słowa, tak mówiła jego postawa, tak mówił mój instynkt. Że mogę mu zaufać.
Zamknęłam oczy, wsłuchując się w przyjemną ciszę, którą oferowało to miejsce.
Co byś zrobiła, Shana? Co byś zrobiła, gdybyś była na moim miejscu? Gdyby nasze role się zamieniły.
Całe moje życie było zbudowane właśnie na tym. Na znalezieniu sprawcy i pokazanie światu prawdy, gdy osoby, które powinny to zrobić, zataiły ją. Żadna z tych osób nie powinna nazywać się dziennikarzem. Tylko plugawiły ten zawód.
Shana nigdy by na to nie pozwoliła. By spod jej ręki wyszły fałszywe wiadomości. Gardziła tym. Robiła wszystko, by prawda dotarła do jak największej grupy ludzi.
Prawda. Może właśnie za to zginęła. Bo chciała przekazać prawdę.
A może zginęła, bo byłam tam. Przyszłam za nią, chociaż nie powinnam tego robić.
Może zginęła, bo nie mogła wystarczająco skupić się na swojej pracy, kiedy byłam tam ja.
Zginęła, bo chciała mnie chronić.
Drgnęłam, gdy ktoś zapukał do drzwi. Usiadłam, patrząc w ich kierunku.
- Proszę - zawołałam, a gdy drzwi się otworzyły, w progu zobaczyłam Samuela. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
- May poprosiła mnie, bym ci go przyniósł. Widziała, że wróciłaś już z Jayem. - Wyciągnął rękę, na którą od razu spojrzałam. Wyglądał jak kawałek pysznego sernika. - Sama go upiekła. Mam wrażenie, że trochę zabrała mi moją robotę. - Zaśmiał się, wchodząc do środka, prosto do szafki nocnej, na której położył talerzyk i widelczyk. - Gdyby ci posmakował, w kuchni znajdziesz jeszcze trochę. May specjalnie odłożyła dla ciebie i nikogo do niego nie dopuszcza.
Mimowolnie się uśmiechnęłam, gdy oczami wyobraźni zobaczyłam, jak broni ostatniego kawałka ciasta przed Sandersami.
- Dziękuję - powiedziałam zupełnie szczerze. - Jestem pewna, że zejdę po dokładkę.
Skinął głową.
- Smacznego, Jocelyn. - Tylko tyle powiedział, nim ruszył w stronę wyjścia.
Zacisnęłam dłonie na materacu, widząc, jak odchodzi. Jak jest już przy drewnianych drzwiach i jak chwyta za klamkę, by zaraz zwyczajnie je zamknąć.
I kiedy już praktycznie to robi...
- Samuel! - rzuciłam, być może odrobinę zbyt głośno, zbyt gwałtownie, ale sprawiło, że Sam ponownie je otworzył, zaglądając do środka.
- Tak?
Rozchyliłam usta, z których powinny wyjść następne słowa. Wiedziałam, po co go zatrzymałam. Wiedziałam, czego od niego chciałam, o co chciałam poprosić. Jego słowa, jak przypomnienie pojawiły się w mojej głowie: Pierwszy krok jest tym najtrudniejszym, Jocelyn, ale kiedy już go zrobisz, później będzie tylko łatwiej.
Jeżeli nie spróbuję, nie dowiem się, czy miał rację.
Dlatego zmusiłam swój język do ruchu. Do wypowiedzenia tych kilku słów.
- Czy... czy moglibyśmy porozmawiać? Wystarczy tylko chwila. Oczywiście, jeżeli miałbyś teraz czas. I jeżeli byś chciał. Nie chciałabym robić problemu. Po prostu pomyślałam... pomyślałam, że mogłabym zrobić ten pierwszy krok. Ten, o którym mówiłeś.
Nie wiedziałam, czy przekazałam to dobrze, czy ubrałam w dobre słowa, jednak wcale się tym nie martwiłam, gdy spojrzenie Samuela wciąż było ciepłe i przyjazne. Nie oceniające, wyśmiewające czy nawet pełne litości. Było spokojne i... gwarantujące bezpieczeństwo.
Tak samo, jak jego uśmiech.
Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.
- Mam czas, Jocelyn. Nawet więcej niż chwilę, dlatego nie musisz się śpieszyć. - Podszedł do bujanego fotela naprzeciwko mnie, siadając na jego krawędzi. Odnalazłam jego zielone tęczówki. - Z chęcią z tobą porozmawiam, a jeżeli mi na to pozwolisz, zrobię też wszystko, co mogę, aby ułatwić ci ten i każdy kolejny krok, który zdecydujesz się zrobić. Musisz wiedzieć, że do czegokolwiek dotrzemy, nie zostaniesz z tym sama.
Czułam, że mówił prawdę. Że nie ważne, jak daleko zawędruję, on tu będzie, przez cały czas będzie.
Ja... ufałam mu. Ufałam w szczerość jego słów.
- O czym w takim razie chciałaś porozmawiać, Jocelyn?
Zwykłe pytanie, zachęcające, ale nie nalegające.
A ja od początku znałam na nie odpowiedź.
- O Shanie. Chciałabym porozmawiać o mojej siostrze.
Bo czułam, że to dobra decyzja.
To musiała być dobra decyzja.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top