- § 19 -
Jay
Stukałem palcami o kierownicę, czekając, aż kobieta zdecyduje się w końcu wyjechać z zajmowanego miejsca parkingowego. Ruszyła, a później stanęła w połowie, nie wiadomo na co czekając. Po kilku dłużących się chwilach byłem bliski wyjścia do niej i osobistego przeparkowania jej samochodu.
Czekałem, nie mając innego wyboru. W okolicy nie było żadnego wolnego miejsca, a nawet jeśli się jakieś właśnie zwolniło, nie było tak blisko budynku, który mnie interesował, jak to. To stąd miałem idealny widok na mieszkanie Jocelyn. A właściwie na jej szczelnie zasłonięte okna. Connor nie żartował. Mimo to stąd mogłem też obserwować wejście na klatkę schodową.
– Co ona tam, kurwa, robi – mruknąłem pod nosem, widząc kątem oka rozbawienie na twarzy Carla. Powoli traciłem cierpliwość.
– Daj mi chwilkę. – Wyszedł, a ja zmarszczyłem brwi, widząc, jak podbiega do białej toyoty kobiety i stuka w szybę od jej strony. Gdy błysnął uśmiechem miałem ochotę przewrócić oczami.
Oparłem głowę o rękę, patrząc, jak szyba się opuściła, a jego usta zaczęły poruszać, od razu nawiązując z kobietą kontakt. Widziałem, jak ta spogląda w moją stronę, by zaraz powrócić do niego. Wystarczyło kilka kolejnych słów, by uśmiechnęła się do niego, skinęła głową i w końcu odjechała.
Carl odwrócił głowę w moim kierunku, wyraźnie usatysfakcjonowany puszczając mi oczko. Pokręciłem głową, szybko parkując na zwolnionym miejscu nim zrobiłby to ktoś inny. Carl okrążył samochód, wracając na swoje wcześniejsze miejsce, ja za to wyłączyłem silnik i pierwsze co zrobiłem tuż po tym, to wreszcie uważnie się rozglądnąłem.
Nasi ludzie zajmowali swoje miejsca. Dokładnie te, które im wskazałem. Przynajmniej tak było z tą garstką, którą akurat mogłem stąd dostrzec.
Wzrok Carla podążył tuż za moim.
– Widzisz, mówiłem, że mają wszystko na oku…
– Nawet się nie zorientowali, że tu przyjechaliśmy – zauważyłem poważnie.
Naprawdę nie wymagałem od nich wiele. Mieli tylko być czujni na to, czy nikt podejrzany nie kręci się w okolicy. Tylko tyle i aż tyle. Za kasę, którą od nas za to dostają, powinni się trochę bardziej postarać.
Albo ktoś powinien im przypomnieć, że nie są tu dla zabawy.
Carl rozsiadł się wygodniej, wydając się czymś szczerze rozbawiony. Nie musiałem długo czekać, by otrzymać odpowiedź czym takim.
– Naprawdę się o nią martwisz. – Zerknął na mnie, jakby liczył, że mu coś na to odpowiem. Gdy tego jednak nie zrobiłem, kontynuował, wcale nie zamierzając porzucić tematu. – Lubię ją, wiesz?
– To wspaniała informacja – mruknąłem, nie odwracając wzroku od wejścia do budynku, w którym mieszkała, jakby jedna chwila mojej nieuwagi mogła przesądzić wszystko.
– Macie strasznie podobny charakter. Nieraz miałem wrażenie, jakbym rozmawiał z tobą w wersji żeńskiej. To trochę przerażające – stwierdził, śmiejąc się cicho.
Na pewno nie mieliśmy podobnego. Jocelyn była inna. Pod każdym możliwym względem, a przecież znałem tylko jej ułamek. Tę jej upartą, cholernie nieodpowiedzialną, zawziętą część, doprowadzającą mnie do szału na kilkanaście różnych sposobów.
Ale i ten malutki skrawek, gdy pokazywała coś więcej. Coś co zdradzało, jaka mogłaby być, gdyby… gdyby sobie na to pozwoliła. Jednak to wydawało się być zakopane gdzieś głęboko w niej, jakby tylko cel, który sobie obrała, miał dla niej jakiekolwiek znaczenie.
– Nie da się ukryć, że potrafi postawić na swoim – kontynuował. – W dodatku, do diabła, jest cholernie atrakcyjną kobietą. Może, gdybyśmy spotkali się w innych okolicznościach, to…
– To i tak byś nic nie zrobił – dokończyłem za niego, tym razem odszukując jego spojrzenie. – Nie gustujesz w takich kobietach, Carl. Wolisz delikatne, czułe, troskliwe – mój kącik ust delikatnie się uniósł przy następnych słowach – grzeczne, ale stanowcze, kiedy wymaga tego sytuacja. Nie lubisz dominujących kobiet, chyba że w jednorazowych zabawach łóżkowych.
Jego usta wykrzywiły się w niepewnym uśmiechu.
– Nie kojarzę, bym zwierzał ci się ze swoich preferencji w tym temacie – zauważył, przejeżdżając językiem po górnym kle.
– Nie musiałeś. To widać. Szczególnie po tobie – odparłem, zaraz po tym przechodząc do tego, co faktycznie miałem powiedzieć. – Wiem, co próbowałeś, więc możesz dać sobie z tym spokój. Nie jestem nią zainteresowany, Carl. Nie w takim kontekście.
– Bo w głowie wciąż masz tę sukę. – Te słowa wyszły z jego ust bez najmniejszego wahania.
Przymknąłem na moment oczy.
– Nie zaczynaj znowu tego tematu…
– A właśnie, że zacznę, bo jesteś pieprzonym tchórzem, Jay. Ile już minęło? Siedem lat? Wciąż żyjesz tym, co się stało, porównując każdą nowo poznaną kobietę do Abigail. Jakby każda miała wbić ci sztylet w serce, zdradzając. To nie jest, kurwa, zdrowe podejście, Jay.
Zacisnąłem usta, wbijając wzrok w jeden punkt w oddali.
Wiedziałem o tym. Naprawdę o tym wiedziałem, ale nie potrafiłem uwierzyć w to, że jakakolwiek kobieta nie chciałaby wykorzystać tego, kim byliśmy. Dostać się do tego, co mieliśmy. Przejąć część z tego przez zwykłe czułe słówka i mydlenie oczu.
Zaufałem Abigail. Szczerze pokochałem, oddając jej całego siebie. Broniłem ją przed oszczerstwami braci, nie dopuszczając do siebie ich słów. Wierzyłem jej, zamiast im. Wierzyłem w kłamstwa, które mi wpajała, spełniając każde jej najmniejsze życzenie, aby żyła jak pieprzona królowa.
I żyła. Tylko że to nie ja byłem w tej bajce cholernym królem. Wszystko, co jej zapewniłem, przekazywała swojemu prawdziwemu wybrankowi, który spieniężał każdą możliwą rzecz, biorąc za nią o wiele mniej niż była warta. Pieprzyła mnie, by później z prawdziwą energią pieprzyć jego.
Zacisnąłem zęby, gdy ten obraz wciąż powodował u mnie mdłości. Było mi niedobrze za każdym razem, gdy przypominałem sobie, że dotykała mnie tymi samymi ustami, którymi chwilę wcześniej dotykała jego pierdolonego fiuta.
Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję.
– Nie możesz traktować wszystkich kobiet tak samo, Jay – mówił dalej, jednak miałem wrażenie, że jego głos stał się o wiele spokojniejszy. – Abigail jest suką. Ustaliliśmy to już, ale powiedz mi, braciszku, nazwałbyś tak samo May czy Isabelle? Wiem, że im ufasz, więc powiedz mi, czy tak samo byś je nazwał.
Moja szczęka mocniej się napięła, a obolałe mięśnie zaczęły pulsować.
– Nie.
Przytaknął głową.
– A Eve?
Zawinąłem palce u dłoni w pięść.
– Też nie – przyznałem po raz drugi, doskonale będąc tego świadomy. Eve ani trochę nie przypominała Abigail. Nawet w najmniejszym stopniu.
– Więc przestań każdą tak traktować! Jakby były nią! – wyrzucił z siebie, na co na mojej twarzy pojawił się grymas. – Pozwól sobie poczuć w końcu coś więcej. Wiem, że nie chcesz tego robić, bo boisz się, że znowu zostaniesz tak mocno zraniony, ale proszę cię, Jay. Zaufaj mi i spróbuj. Nie zostawię cię samego. Jeżeli zauważę coś, co mi się nie spodoba, od razu zareaguję. Masz moje słowo.
Zamknąłem oczy, słysząc z jego ust słowa, które były śmiertelnie poważne. On taki był.
Bałem się? Po prostu byłem ostrożny. Każdy nasz ruch mógł ciągnąć za sobą poważne konsekwencje. Lekkomyślność mogła wprowadzić nas do grobu. Wielu czekało na naszą porażkę. Na to, aż w końcu podwinie się nam noga.
A próbowali nam w tym pomóc już na różne sposoby. Płaciliśmy nawet za to, czego nie zrobiliśmy. Za decyzje naszego ojca.
Miałem pozwolić sobie poczuć coś więcej? I co dalej? Nawet jeśli bym to zrobił, to co dalej. Miałbym skazać tą, którą bym pokochał, na takie życie? W ciągłym niebezpieczeństwie i niepewności? Odebrać jej całą swobodę i wciągnąć w coś, z czego nie było wyjścia? Wszystko dla własnej przyjemności.
To byłoby takie samolubne.
Moje spojrzenie przesunęło się w bok, w miejsce, gdzie właśnie usłyszałem ryk motocyklowego silnika. Czarny jednoślad, jak również jego kierowca szybko znaleźli się w zasięgu mojego wzroku. Mężczyzna. Tak przynajmniej wskazywał na to jego ubiór.
– Jay… – zaczął Carl, wciąż nie otrzymując odpowiedzi na to, co powiedział już dobrą chwilę temu.
– Nie teraz – przerwałem mu. – Patrz na niego. – Delikatnym ruchem głowy wskazałem mu kierunek, dostrzegając, jak od razu tam spogląda.
Zmarszczył brwi.
– Dostawca pizzy?
Przechyliłem głowę, odczytując napis z logiem pizzerii na czarnej, materiałowej torbie, przewieszonej przez ramię.
Mężczyzna zszedł z motocyklu, ściągając kask i trzymając go w wolnej dłoni. Zmrużyłem oczy, jakby to mogło mi pomóc zobaczyć jego twarz, jednak ten najwyraźniej wcale nie zamierzał unieść głowy. Szedł przed siebie, wprost do budynku, w którym mieszkała Jocelyn, niezdarnie próbując wyciągnąć z torby białe pudełka z pizzą.
Bądź też bez niej.
– Coś z nim jest nie tak – powiedziałem, nie spuszczając go z oka.
– Chciałbym powiedzieć, że jesteś cholernie przewrażliwiony, braciszku, ale niestety też mi on nie pasuje. – Jego wzrok wraz ze mną śledził kroki kierowcy. Syknąłem, gdy ten przeklęty budynek nie miał nawet domofonu i facet bez problemu wszedł do środka.
Rozglądnąłem się, obejmując wzrokiem pozycje naszych ludzi. Nic, kurwa, nie robili. Nawet nie drgnęli w jego kierunku.
– Zajebię ich wszystkich – warknąłem. Carl skrzywił się, doskonale wiedząc, o czym mówię. I wiedząc też to, że miałem co do nich pierdoloną rację.
Otworzyłem drzwi, szybko wychodząc z samochodu. Carl nie na długo został w tyle, już po niecałych trzech sekundach idąc tuż obok mnie.
Dopiero wtedy ci idioci się ruszyli. Jeden z nich chciał podejść, ale najwyraźniej widząc mój wyraz twarzy, w tej samej chwili z tego zrezygnował, a nawet się wycofał. Jebani tchórze.
Weszliśmy do budynku, od razu kierując się do schodów.
– Mam nadzieję, że to fałszywy alarm i nasz dostawca nie dostanie zawału, gdy na niego naskoczysz…
Zamarłem, automatycznie patrząc w górę, gdy usłyszałem stłumiony wystrzał. A po nim kolejny.
– Kurwa – wyrzuciłem z siebie, zrywając się z Carlem w tej samej chwili.
Wyciągnąłem broń, łapiąc się barierki i przeskakując po kilka stopni, by jak najszybciej znaleźć się na odpowiednim piętrze. Nie zatrzymywałem się, czując za sobą obecność brata.
W następnej chwili wszystko wydawało dziać się o wiele szybciej, a zarazem przeraźliwie wolno. Mój wzrok spotkał się ze wzrokiem mężczyzny. Najpierw zobaczyłem jego uchylone usta, przez które gwałtownie łapał powietrze. Później dostrzegłem jego dłoń przyciśniętą do prawego ramienia. Był ranny. Szkarłatna krew brudząca jego palce zdecydowanie należała do niego.
Tak samo, jak pistolet, który słabo trzymał w dłoni.
Wiedziałem, że on też nie tracił tych sekund, przyglądając się nam, więc kiedy nasze spojrzenia ponownie się spotkały, byłem pewny, że był świadomy, kogo ma przed sobą.
My też. Pieprzony Ampelio wysłał tu płatnego zabójcę.
Zrobił krok wstecz, a coś w jego spojrzeniu się zmieniło. Jakby podjął decyzję.
Rozszerzyłem oczy, gdy w jednej chwili zdałem sobie sprawę jaką.
– Nie! – warknął Carl, musząc dojść do tego samego.
Dlatego działaliśmy szybko. W jednej sekundzie przygwoździłem go do ściany, blokując rękę z bronią, która zaraz wyślizgnęła się z jego dłoni. Carl natomiast złapał jego szczękę, nie pozwalając zacisnąć zębów. Wsunął palce do jego ust, wyciągając z jego zęba to, co planował sekundę wcześniej przegryźć.
Carl się uśmiechnął, patrząc na trzymaną kapsułkę, która najprawdopodobniej zawierała w sobie truciznę.
– No i nie wyszła ci sztuczka, kolego – powiedział, a jego oczy wyraźnie zabłyszczały. – Już nam nie uciekniesz.
Mężczyzna zacisnął zęby, nie odzywając się, mimo to jego wzrok mówił wszystko. Był wściekły. Jednak naprawdę niewiele mnie to obchodziło, kiedy nagle usłyszałem spanikowany głos Jocelyn. Drżący, spanikowany głos i jej… płacz.
Rozszerzyłem oczy, gdy ta jedna przerażająca myśl przeszła mi do głowy. Że została w tym wszystkim ranna.
Druga myśl, która znalazła się w mojej głowie, była tylko gorsza.
– Idź tam. Przejmę go.
Nie potrzebowałem więcej usłyszeć od brata. Pokonałem ostatnie stopnie, jak najszybciej próbując dostać się do jej mieszkania. Dokładnie do tych samych drzwi, które zapamiętałem, gdy byłem tu po raz pierwszy, by ją nastraszyć. Nie musiałem się zastanawiać nawet, które to były. Były otwarte. Oprócz tego widniejący na ścianie odcisk krwawej dłoni mężczyzny również był idealnym drogowskazem.
Wpadłem do środka, szybko próbując się zorientować, jak wygląda sytuacja. Nie mogłem nic poradzić na to, że mój wzrok w pierwszej kolejności odnalazł Jocelyn. Kucającą na podłodze, tuż przy drzwiach, mocno przyciskającą obie dłonie do piersi Connora.
To on był ranny. Ranny, ale żył. Musieli trafić się nawzajem.
Uciekłem spojrzeniem w głąb pomieszczenia, dostrzegając bladą i przerażoną twarz Paula, który niemal bez ruchu wpatrywał się w Connora.
Kurwa, to wszystko nie wyglądało za najlepiej.
Ponownie skupiłem się na Jocelyn, gdy usłyszałem jej głos.
– Nie, nie, proszę, nie – mówiła, kręcąc głową. – Proszę, nie… Nie możesz mnie zostawić, proszę, nie…
– Nigdzie się… nie wybieram – wydusił Connor, uciekając na mnie wzrokiem, kiedy mnie zauważył. Chciał wstać.
– Nie ruszaj się – zarządziłem, przykucając przy nim i Jocelyn. Jej głowa od razu przekręciła się w moją stronę, a brązowe oczy odnalazły moje.
– On krwawi – powiedziała nerwowo, a jej oddech stał się płytszy. O wiele płytszy. – Bardzo krwawi.
Nie mogłem zaprzeczyć. Nie widziałem rany, Jocelyn mocno ją uciskała, ale krew mówiła sama za siebie.
– Zajmiemy się tym. – Spojrzałem na Connora. – Jak się trzymasz, Connor? – spytałem, sięgając po telefon i wybierając zapisany numer do Nathana.
– Bywało… lepiej – mruknął słabo.
Uśmiechnąłem się nieznacznie.
– Nie wątpię – odpowiedziałem, zaraz słysząc, jak połączenie zostaje odebrane. Nie zwlekałem ani chwili. – Wyślij tutaj Austina i Samuela. Connor został postrzelony, jest przytomny, ale mocno krwawi. A Austinowi przekaż, że złapaliśmy płatnego zabójcę.
– Dobra, robi się – powiedział prędko, nie zadając teraz zbędnych pytań. Nie było na nie teraz czasu.
Rozłączyłem się, pozwalając mu działać. Poza tym potrzebowałem mieć wolne ręce.
Zerknąłem na moment przez ramię na drzwi, gdy usłyszałem głos brata, który rozniósł się po budynku.
– Policja! Proszę pozostać w mieszkaniach!
Skrzywiłem się, bo mieszkańcy musieli usłyszeć wystrzały. Jeżeli ktoś zawiadomił policję, będzie z tym więcej zabawy.
– On krwawi – powtórzyła cicho Jocelyn, wyglądając teraz na chorobliwie bladą.
Musiałem ją stąd zabrać. I to jak najszybciej.
Spojrzałem na jej kolegę, który powoli zaczynał już chyba kontaktować.
– Paul! – Zwróciłem jego uwagę na siebie. – Głęboki wdech. Musisz wziąć się teraz w garść. Potrzebuję twojej pomocy. Rozumiesz? – Przełknął ślinę, przytakując głową. To najwyraźniej musiało mi wystarczyć. – Pójdziesz teraz po jakiś ręcznik i wrócisz tu z nim – powiedziałem spokojnie, mając nadzieję, że nie będzie miał z tym problemu. Nie chciałem zostawiać tu Jocelyn.
Odetchnąłem jednak, kiedy się podniósł. Potrząsnął głową, wypuścił z ust powietrze i poklepał się po obu policzkach, zaraz po tym żwawo idąc gdzieś w głąb mieszkania. Miałem nadzieję, że właśnie po ten ręcznik.
– Kiedy Paul wróci, zamieni cię – powiedziałem do Jocelyn, powracając do niej wzrokiem, ale właśnie w tej samej chwili zachwiała się, przechylając w stronę Connora. Wyrzuciłem ręce przed siebie, szybko łapiąc ją za ramiona. – Wow, trzymam cię. – Objąłem ją, mając wrażenie, że w przeciwnym razie runęłaby wprost na Connora.
– Ja… – zaczęła, ale wcale nie wydawała się, jakby miała to dokończyć. Jej spojrzenie niemal przez cały czas od mojego przyjścia były wbite w jedno miejsce.
– Hej, patrz na mnie, wiewióreczko. – Objąłem jej twarz, nakierowując w swoją stronę, gdy jakieś kropki w moim mózgu właśnie zostały połączone. – Chodzi o krew? Boisz się jej?
Carl musiał mieć rację. Przez tego sukinsyna teraz panicznie bała się krwi, a tu było jej zdecydowanie więcej niż przy moim marnym skaleczeniu w stopę.
– To moja… wina. To wszystko przeze mnie.
Przekląłem, gdy nagle jej ciało osunęło się bezwładnie w moje ramiona.
Nim cokolwiek zdążyłem zrobić, Connor się poruszył.
– Zabierz ją stąd – powiedział przez zaciśnięte zęby, patrząc na mnie poważnym wzrokiem. – Nic mi nie jest. To tylko tak źle wygląda.
Patrzyłem na niego, zastanawiając się co robić. Zgadywałem, że nasi ludzie wciąż byli na zewnątrz, stojąc tam jak kompletni idioci. Nawet nie było sensu ich tu wzywać, chociaż wystarczyła jedna wiadomość. Skoro ich tu nie słyszałem, wychodziło na to, że Carl również ich nie potrzebował.
Ale nie chciałem też, by Connor został tu sam.
– Mam ręcznik!
Znajomy głos zawołał tuż za mną, uświadamiając mnie, że właściwie ufałem temu facetowi bardziej, niż tej całej bandzie kretynów na zewnątrz.
Kiedy tylko Paul zauważył nieprzytomną dziewczynę w moich ramionach, zatrzymał się w połowie kroku. Odezwałem się, nim zdążył otworzyć usta.
– Nic jej nie zrobiłem. Zemdlała. Nie z mojej winy – dodałem, jakby miał wątpliwości. – Zajmę się nią, a ty zostań tu z Connorem. Uciskaj ranę, by chociaż trochę zmniejszyć krwawienie. Samuel niedługo tu będzie i zajmie się resztą. Gdyby coś się działo, wołasz mnie. Wszystko jasne? – spytałem, gdy już wszystko mu przekazałem.
Widziałem w jego oczach, że to nie jest coś, co mu się podoba. Fakt, że to ja zajmę się Jocelyn. Ale widziałem też, że wiedział, że to nie on był w pozycji do ustalania teraz czegokolwiek.
Wahał się, a ja rozumiałem dlaczego.
– Nie skrzywdzę jej – zapewniłem go, zupełnie poważnie patrząc mu w oczy. – Jest ze mną bezpieczna, masz moje słowo.
Patrzył na Jocelyn, jakby próbował ocenić, co będzie dla niej najlepsze i chociaż wciąż się wahał, kiwnął w końcu potwierdzająco głową.
– W porządku – zgodził się. – Jednak, jeżeli usłyszę choć słowo protestu, że ona nie chce z tobą być, zamieniamy się wtedy i to ja do niej idę.
– Umowa stoi – rzuciłem, nawet się nad tym nie zastanawiając. Jeśli to faktycznie jego będzie chciała mieć w tym czasie najbliżej, nie miałem zamiaru stać na przeszkodzie do tego.
Ułożyłem ją wygodniej w ramionach, wstając wraz z nią na rękach. Skierowałem się w głąb pomieszczenia, nie mając pojęcia nawet gdzie iść. Na szczęście mieszkanie naprawdę nie było zbyt duże. Raczej było jednym z mniejszych.
Pchnąłem już uchylone drzwi, wchodząc do środka. Do pomieszczenia, które było jej sypialnią i najwyraźniej biurem w jednym, gdyż wszędzie dookoła walały się zeszyty, notesy, wszelkiego rodzaju kartki, nawet artykuły. Podszedłem do łóżka, starając się pominąć wszystko po drodze. Kiedy już kładłem ją na wolnym miejscu materaca, zaczęła powoli otwierać oczy. Pierwsze co zobaczyła, to z pewnością moją twarz.
Jej oczy się rozszerzyły, a ręce wystrzeliły do przody, gdy zapewne chciała mnie odepchnąć.
Tylko że jej dłonie wciąż były całe we krwi.
Szybko złapałem ją za nadgarstki, zmuszając, by opuściła ręce. Nawet nad tym nie myśląc, chwyciłem pościel i okryłem ją materiałem od szyi w dół, aby w żaden sposób nie mogła dostrzec krwi. Nie miałem zielonego pojęcia, jak bardzo na nią reagowała. Czy tą, którą miała na swoich rękach, jej mózg też odbierał tak samo. Nie wiedziałem i naprawdę nie zamierzałem teraz tego sprawdzać.
– Zemdlałaś po zobaczeniu krwi – wyjaśniłem jej, zaraz się jednak zastanawiając, czy nie powinienem może używać jakiegoś innego określenia. Cholera. Westchnąłem. – Po prostu nie odkrywaj się na razie, wiewióreczko.
Jej wzrok opadł na kołdrę i wiedziałem, że zrozumiała co mam na myśli. Ku mojemu zaskoczeniu naprawdę się nie spierała.
– Okej – powiedziałem więc, zastanawiając się co dalej. – Zaczekaj tu chwilę – poprosiłem.
Wyszedłem z jej pokoju, by wejść do łazienki, którą wydawało mi się, że mijałem. I nie myliłem się. Przesunąłem po niej spojrzeniem, szukając tego, co potrzebowałem najbardziej. Chwyciłem ręcznik, wziąłem mydło, gąbkę i znalazłem też miskę, do której nalałem wody. Z tym wszystkim wróciłem do Jocelyn. Czekała, tak jak ją prosiłem.
Położyłem miskę przed łóżkiem wraz z resztą rzeczy.
– Zrobimy tak, zamkniesz oczy, a ja w tym czasie zajmę się twoimi dłońmi i… – Spojrzałem na nią i przerwałem. Ucichłem, bo w jej oczach zgromadziły się łzy, których nie potrafiłem zignorować.
Naprawdę nie potrafiłem ich zignorować.
Bo to bolało.
Przymknąłem na moment oczy, przeklinając w duchu Carla. Byłem przekonany, że uduszę swojego cudownego bliźniaka przy najbliższej okazji, jednak teraz…
Jednak teraz wsunąłem dłoń pod jej ramiona, zmuszając, by usiadła, a kiedy tylko to zrobiła, objąłem ją mocniej, przyciągając do siebie. Wplotłem palce w jej miękkie włosy, przykładając brodę do czubka jej głowy. Z jej gardła uciekł cichy szloch.
– Ciii, już dobrze. Jestem tu, wiewióreczko. – Poruszałem powoli dłonią po jej plecach, a kciukiem drugiej ręki po skórze głowy. – Nic się nie dzieje.
– Tam było… tyle krwi – wydusiła urywanie.
Moje palce mimowolnie zacisnęły się na rudym puklu jej włosów.
– Wiem – odpowiedziałem, bo miałem wrażenie, że tylko tyle mogłem zrobić w tej sytuacji. Podciągnąłem kołdrę wyżej, gdy ta trochę opadła, szczelniej obejmując Jocelyn. – Już wszystko jest dobrze.
Trzymałem ją w ramionach, ignorując ten głupi głos w głowie, że wcale nie powinienem tego robić. To przekroczenie granicy. Cholernej granicy, do której nawet nie powinienem się zbliżać.
Nie wiedziałem, ile czasu minęło, gdy jej oddech i rytm serca powróciły do normy. Słyszałem jednak w oddali głos Samuela, który musiał zajmować się już Connorem. Gdzieś między jego słowami wyłapałem, że będzie potrzebna interwencja Kevina.
Jocelyn również musiała usłyszeć część rozmowy, która docierała tu zza uchylonych drzwi, kiedy powoli się ode mnie odsunęła, patrząc w ich stronę.
– Nie wezwaliście karetki? – spytała. – On został postrzelony! Potrzebuje pomocy lekarza…
– I otrzyma ją – zapewniłem, chwytając palcami jej brodę, by spojrzała na mnie. Znów się zestresowała. – Kevin jest jednym z najlepszych lekarzy. Wiem, że to trudne, ale zaufaj mi. Jesteśmy przygotowani na takie sytuacje. Nic mu nie będzie.
Poza tym byłem pewien, że Connor w życiu nie zgodziłby się jechać do żadnego szpitala.
– Zwolniłam go. Właściwie zrobiłam to drugi raz – powiedziała, a ja patrzyłem w jej lśniące, brązowe oczy. – Mówiłam mu, że sytuacja się zmieniła, że nie chcę go aż tak narażać, ale on mnie nie słuchał. Nie chciał odejść. Uparł się, że jest moim ochroniarzem i nie zamierza mnie teraz zostawiać. Szczególnie teraz. – Przełknęła głośno ślinę. – Nie chciałam, by coś mu się stało przeze mnie.
Pokręciłem głową.
– Connor wiedział na co się pisze. Przekazaliśmy mu wszystkie potrzebne informacje. Gdyby stwierdził, że to dla niego za dużo, zrezygnowałby. To nie jest twoja wina.
Nawet gdyby bardzo tego chciała, Connor by jej nie opuścił.
Bo to dla nas pracował. Nie dla niej.
Wyprostowałem się, opuszczając rękę, gdy usłyszałem zbliżające się kroki. Nie musiałem się nawet odwracać, by wiedzieć, kto zapukał do drzwi. Mimo to i tak usłyszałem jego głos.
– To ja, Samuel, mogę wejść? Chciałem się upewnić, że wszystko jest w porządku.
Nie odezwałem się. Spojrzałem za to na Jocelyn, to jej zostawiając decyzję. W końcu byliśmy u niej – w jej mieszkaniu. W miejscu, do którego uciekła, bo czuła się w nim bezpieczniej. W swoich znajomych czterech ścianach, gdzie miała dużą część pod kontrolą.
Nie chciałem jej tego odbierać. Być może dzięki temu stanie się przy nas mniej spięta.
Ale chyba wiadomość, że za drzwiami stał Samuel wcale w tym nie pomogła. Skrzywiła się, jakby był ostatnią osobą na świecie, którą chciałaby tu wpuścić. Moje kąciki ust mimowolnie drgnęły w uśmiechu.
– Tak – powiedziała ostatecznie, chociaż niezbyt pewnie. Byłem przekonany, że Sam również to wyczuł. – Wejdź.
Tak zrobił. Drzwi się otworzyły, a on bez pospiechu wszedł do środka. Odruchowo zerknąłem na jego dłonie, by zobaczyć, czy przypadkiem nie miał na nich krwi. Były czyste. Jego wzrok natomiast wydawał się szybko oceniać sytuację. Na moment nawet opadł na miskę z wodą i leżące obok niej rzeczy.
– Paul poprosił mnie, bym sprawdził, czy nie jesteś ranna. Ponoć Connor cię odepchnął.
Miałem wrażenie, że w tej chwili w jej głowie Paul otrzymał dobrą wiązankę wyzwisk.
– Nic mi nie jest. Tylko się… przestraszyłam – przyznała, chociaż jak dla mnie było to zbyt lekkie określenie.
Sam skinął głową, jakby tyle mu wystarczyło.
– Nie musisz się martwić o Connora. Szybko stanie na nogi. Potrzebuje tylko trochę odpoczynku.
Nie wiedziałem, czy mówi prawdę, czy chce ją tylko uspokoić, jednak nie miałem zamiaru się teraz nad tym zastanawiać. Zapytam go o to, kiedy będziemy sami.
– Dziękuję, że mu pomogliście. – Jej wzrok utkwił gdzieś na fragmencie podłogi. – Nie wiedziałam co robić.
– Poradziłaś sobie doskonale, Jocelyn – zapewnił ją Sam, podchodząc bliżej i przykucają tuż przed nią. – Twoja szybka reakcja miała ogromne znaczenie. Gdyby Connor stracił więcej krwi, jego stan byłby cięższy. Dałaś radę – powtórzył, ponownie na krótką chwilę zerkając na jej zakryte ręce – a wiem, że to nie było łatwe.
Jej oczy odnalazły jego. Miałem wrażenie, że w chwili, w której na siebie spojrzeli, przeszła między nimi jakaś nić… porozumienia. Jakby te słowa zawierały w sobie coś, o czym ja nie miałem pojęcia.
I nie podobało mi się to. Fakt, że Samuel najwyraźniej wiedział o niej więcej niż ja.
Odwróciła spojrzenie, wypuszczając kolejny drżący oddech.
– Muszę… muszę zmyć z siebie jego krew.
Samuel zerknął na miskę, którą przyniosłem.
– Myślę, że łatwiej będzie to zrobić w łazience pod bieżącą wodą.
Moja głowa od razu poruszyła się na boki.
– To chyba nie jest za najlepszy pomysł, Sam. Jocelyn…
– Wiem. Domyśliłem się tego. – Wyciągnął w jej stronę dłoń, ustawiając ją wewnętrzną stroną do góry, nie zostawiając żadnej wątpliwości czego oczekiwał. – Nic się nie stanie. Możesz to zrobić – zapewnił ją, widząc jej wahanie. – Nie bój się, Jocelyn. Masz to pod kontrolą. Zaufaj mi.
Nie odzywałem się, jedynie obserwując i zauważając, że kołdra delikatnie się poruszyła. Zacisnąłem usta, gdy w jej oczach nie widziałem nawet krzty tego słodkiego buntu. Nawet tej determinacji. Teraz było w nich tylko zmęczenie… i zwątpienie. Zbyt głębokie, by mogło być spowodowane wyłącznie tą sytuacją.
Wysunęła rękę, nie patrząc na nią. Patrzyła natomiast na łagodne spojrzenie Samuela.
– Pójdziemy tam razem – powiedział do niej, podnosząc się powoli. Zrobiła to samo tuż po nim, ale kiedy stanęła na nogach, zachwiała się. Moje ręce odruchowo powędrowały w jej stronę, by ją przytrzymać. Spojrzałem na Sama gniewnie, bo ta woda w misce na pewno byłaby teraz najlepszym rozwiązaniem, kiedy była tak bardzo osłabiona.
Ale on wcale nie wyglądał, jakby miał zmienić swoje zdanie. Czasami naprawdę go nie rozumiałem.
– Zaniosę cię – poinformowałem ją, nie mając zamiaru czekać, aż znowu osunie mi się w ramiona. Nie zaprotestowała, a wtedy wziąłem ją na ręce, idąc w kierunku łazienki i słysząc za sobą kroki Samuela. Postawiłem ją ostrożnie przy zamkniętej toalecie, prosząc, by na niej usiadła. – Wrócę jeszcze po gąbkę i pozostałe rzeczy. – Kiedy przytaknęła, zostawiłem ją z Samuelem, wiedząc, że z nim nic jej nie grozi.
Szybko wszedłem do jej pokoju, chcąc zabrać tylko to, co wcześniej tu zostawiłem. Nie zamierzałem się po nim rozglądać. Nie po to tu byłem. Jednak nie mogłem nic poradzić na to, że mój wzrok mimowolnie zatrzymał się na srebrnej spince do mankietu, która zwisała na rzemyku prosto z notesu położonego na szafce nocnej. Przekrzywiłem głowę, powoli sięgając po nią ręką. Gdy ta tylko znalazła się na mojej dłoni, bez problemu mogłem przyjrzeć się grawerunkowi.
Zacisnąłem usta, doskonale go znając, bo taki sam miałem, kurwa, na szyi.
Pociągnąłem za brązowy rzemyk, ale ten był zbyt mocno wciśnięty między strony. Podniosłem się, ciężkimi krokami podchodząc bliżej szafki. Chwyciłem notes, otwierając go na stronie, przez którą przechodził i miałem go już wyszarpnąć, kiedy nagle zobaczyłem pogrubione litery wydrukowanego artykułu. I nawet jeśli nie chciałem tego przeczytać, te pogrubione litery same ułożyły się w mojej głowie w słowa.
Nie żyje Shana Harlet. Znana dziennikarka popełniła samobójstwo.
Zamarłem, nie odwracając wzroku od tego cholernego nagłówka. Od tych dużych liter, których nie dało się przeoczyć.
Shana. Imię, które słyszałem z ust Jocelyn.
Harlet. To samo nazwisko, które miała i ona.
By to szlag. Czyżby to tego dowiedział się Samuel? Nim jednak moje myśli podążyły dalej, znowu zauważyłem coś, czego zapewne nie powinienem. Jej zapiski, podkreślenia, pytania.
Oraz nasze nazwisko zapisane wielkimi literami z kilkoma wykrzyknikami.
Przerzuciłem stronę, zauważając tylko więcej artykułów, a nawet zdjęć. Fotografowała nas.
Zacisnąłem palce na zapisanych kartkach.
W co ty grasz, wiewióreczko?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top