- § 18 -
Jay
Przesunąłem palcami pod nosem. Na opuszkach został ślad ciemnoczerwonej krwi. Kurwa.
– Pokaż to. – Samuel pokonał dzielącą nas odległość, przystając przy mnie. Odsunąłem dłoń, pozwalając mu na to spojrzeć. Jego palce dotknęły mojego nosa. – Nie wygląda źle. Krwawienie też już ustało. Powinieneś żyć.
Przewróciłem oczami.
– Rewelacyjna wiadomość – mruknąłem.
– Gdybyś się gorzej czuł, informuj mnie.
Przytaknąłem, zaraz poruszając szczęką, co było cholernie złym pomysłem. Musiałem przyznać, że facet potrafił dobrze uderzyć.
– Nie masz chyba ostatnio zbytnio szczęścia, braciszku – rzucił Carl zdecydowanie zbyt wesoło. Mojej uwadze nie uszło również prychnięcie Connora.
– Po takich słowach, też bym się już nie hamował – stwierdził, siadając na miejscu, które wcześniej zajmował Dave. Jego rozbawione spojrzenie odnalazło moje. – Byłem przekonany, że to Jocelyn ostatecznie się na ciebie rzuci i to ją pilnowałem, wybacz, szefie.
Żeby to jeszcze było szczere.
– To pilnowanie jej coś nie za bardzo ci wyszło – rzucił młody i trafił w dziesiątkę. Nawet się na to uśmiechnąłem. – Była w klubie sama, bez ciebie.
Grymas, który pojawił się na twarzy Connora, nie był mały.
– Nie sądziłem, że wymknie się z domu beze mnie – przyznał. – Jak dotąd nigdzie się nie ruszała bez mojej obecności. Bała się nawet odsłonić okna.
Zmarszczyłem brwi. Czy ta kobieta naprawdę brnęła dalej, mimo tak dużego strachu?
– Rozmawialiśmy dobre minuty na temat bezpieczeństwa, bo chciała was śledzić – kontynuował. – Byłem pewny, że skutecznie ją nastraszyłem wami. Przynajmniej na taką wyglądała.
– No to nic dziwnego, że nie chce tu zostać – zauważył Nath, kolejny raz w punkt.
– Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw – mruknął niepocieszony. – Miałem trzymać ją od was z daleka, więc to starałem się zrobić. Ta kobieta jest w cholerę uparta. I nieprzewidywalna.
– I zagubiona – dodał Sam do siebie, ale nim zdążyłem o to dopytać, rozmowa już poszła dalej.
– Dobrze, że wciąż jeszcze się nie zorientowała, że to dla was pracuję, bo kiedy to odkryje…
– Nie będzie za dobrze – dokończył Sam, doskonale zdając sobie z tego sprawę.
Connor, będąc blisko niej, mógł pilnować, by nie zrobiła nic głupiego, chociaż, jak widać, nawet on nie mógł jej do końca upilnować. Nawet nie była świadoma tego, jak bardzo nam wszystko ułatwiła, postanawiając znaleźć ochroniarza. Dała nam idealną furtkę, by się do niej bezproblemowo zbliżyć. Austin miał rację mówiąc, że Connor będzie najlepszym kandydatem. Przyjęła go od razu, bez żadnych podejrzeń. Ufała mu.
A on przekazywał nam wszystko, co uważał za istotne.
Jocelyn nie mogła się teraz o tym dowiedzieć. Jeżeli się dowie, odetnie się od nas, a teraz, nigdy nie sądziłem, że to powiem, musiała trzymać się jak najbliżej nas. Nie jak najdalej.
– Gdybyśmy zrobili to, co mówiłem na samym początku, teraz nie groziłoby jej śmiertelne niebezpieczeństwo – mruknąłem.
– Tego nie wiesz – odpowiedział od razu Carl, rozkładając ręce na oparciu. – Coś mi mówi, że i tak byśmy ją spotkali w tym klubie.
Nie było to niewykluczone. Śledzenie nas było chyba jej ulubionym zajęciem. Wielokrotnie dostrzegałem ją w tłumie, jednak nic z tym nie robiłem. Nawet gdybym zareagował, to zapewne nic by nie dało.
– Tak właściwie, ten gościu, o którym wspominaliście, faktycznie jest tak niebezpieczny czy tylko ją wkręcacie, by tu z wami została?
– Jest w chuj niebezpieczny – odpowiedział Carl, nie kryjąc swojego zniesmaczenia. – Wykonuje polecenia Verrattiego.
Connor zmarszczył brwi.
– Austin mi coś o nim opowiadał kiedyś – zauważył, chyba próbując sobie przypomnieć coś więcej, w końcu, o ile się orientowałem, nie pracował wtedy jeszcze dla nas. – Powtarzał, że Isa o mało nie została zmuszona do małżeństwa? – rzucił, zerkając na nas, jakby szukał tego potwierdzenia. – No i ponoć zabiłeś brata Ettore – powiedział, zatrzymując już wzrok na mnie.
– Nie miałem innego wyboru. I nie do końca było to celowe – przyznałem.
Gdyby ten wtedy tak gwałtownie się nie ruszył, zostałby tylko postrzelony i najprawdopodobniej wyszedłby z tego bez większego uszczerbku.
Mimo to jego śmierć nie wydawała się być aż tak opłakiwana przez Ettore. Miałem wrażenie, że była mu zupełnie obojętna. Jakby młodszy brat niewiele go interesował.
Bardziej przejął się tym, że Isa zniknęła.
– Consigliere, którego tu wysłał, nie jest z powodu jego brata – wyjaśnił Nath, jakby domyślił się, że Connor może tak zakładać. – Chodzi mu o Isabelle.
– Z całą pewnością chodzi mu o nią. Dość dobitnie to przekazał – dodał Carl. – Gdybyście przyjechali tu chwilę wcześniej, trafilibyście na kłótnie Dave’a z Isą. Jakbyś chciał pogadać z Austinem, to jest właśnie z nią na górze.
Pokręcił głową.
– Nie będę im przeszkadzał – stwierdził z delikatnym uśmiechem. – Czyli mam rozumieć, że Jocelyn jest zagrożona, bo…?
– Bo była tego świadkiem – odparłem. – Chciał, żebyśmy ją zabili, nie zrobiliśmy tego. Na pewno będzie próbował się jej pozbyć.
– By przypadkiem nie nagłośniła sprawy, co? – rzucił, stukając palcami o podłokietniki. – A to nie byłby przypadkiem dobry pomysł? Postawić go przed kamery?
Spojrzałem na braci, gdy ten pomysł nie był… głupi.
Ale…
– To sprowadzi na Jocelyn większe niebezpieczeństwo – zauważyłem, zyskując ich spojrzenia. – Chyba chcemy odciągnąć ją od kłopotów a nie wpakować w większe.
– To prawda, ale gdybyśmy ją asekurowali…
– Daj spokój – przerwałem Carlowi. – Ona nawet teraz nie chce z nami współpracować, a myślisz, że na to pójdzie? Odpada. Poza tym możliwe, że nas też by w to wszystko wpakowała. Wystarczy mi już występowania przed kamerami.
– Okej, tak tylko rzuciłem pomysłem, który wpadł mi do głowy. Wychodzi na to, że teraz naprawdę muszę sobie wziąć rolę ochroniarza do serca. Chyba założę jej na nogę opaskę z nadajnikiem.
Carl prychnął, natomiast ja przewróciłem oczami. Miałem dziwnie przeczucie, że ta by jej wcale nie powstrzymała.
– Musisz spodziewać się wszystkiego. – Sam założył nogę na nogę. – To świeża sprawa, nie mamy żadnej przewagi. Nie wiemy, co tak naprawdę może próbować i ilu ma tutaj ludzi.
– Jasne, będę uważny.
Nic jeszcze nie wiedzieliśmy. Nawet tego, jak ten cholerny Włoch z klubu się nazywał i jak bardzo był związany z Ettore Verratti. Nath i Eve byli w trakcie ustalania tego, jednak byłem pewny, że to część gry. Ten drań musiał zdawać sobie sprawę, że tym sposobem wypowiedział nam wojnę, natomiast Ettore był na tyle tchórzliwym psem, że nie odważył się nawet spotkać z nami osobiście, tylko wysłał tu swoich ludzi.
– Gdybyś zauważył coś podejrzanego, od razu nas informuj – dodałem od siebie, na co przytaknął głową.
Wierzyłem w jego kompetencje. W końcu Austin za niego ręczył. Kiedy Austin był na przymusowym urlopie, to on zajmował się częścią spraw. Samuel również na niego nie narzekał.
Mimo to obawiałem się, że samemu nie da sobie rady. Jocelyn nie potrafiła się bronić. Nie miałaby szans z potencjalnym napastnikiem. Nie była szkolona jak Eve, jak sobie radzić w różnych sytuacjach. Albo jak May, gdzie Dave osobiście dopilnował, by nie była całkowicie bezbronna.
Cholera, przecież nawet one nie musiałyby wcale sobie poradzić, jeżeli nie byłem pewien, czy zrobi to Connor.
Mogłoby ich zaatakować kilka osób. Byłby z tym sam. Ewentualnie jeszcze…
– Kim dla Jocelyn jest Paul? – spytałem, skupiając na siebie uwagę braci, mój wzrok jednak zatrzymał się na Connorze, bo to od niego oczekiwałem odpowiedzi.
– A co? Jesteś zazdrosny? – Jego twarz rozpromienił szeroki uśmiech, na który w żaden sposób nie zareagowałem. – Z tego co wiem, jest jej kolegą z pracy, być może przyjacielem. Bardzo ceni sobie jego zdanie.
Przyjacielem? Jego cios wydawał się z lekka czymś innym.
Spojrzałem w stronę wejścia, słysząc kroki. W przejściu pojawiła się Eve i o dziwo to mnie najpierw odszukała wzrokiem, a następnie nim zmierzyła.
– Chyba ci się to przyda – powiedziała, następnie rzucając do mnie to, co jeszcze chwilę wcześniej trzymała w dłoni. Wyciągnąłem ręce, w porę łapiąc woreczek z lodem.
– Dzięki – mruknąłem, od razu przykładając go do policzka. Cholera, jakby wcześniej gaz pieprzowy i skaleczenie w stopę to było za mało.
Zerknąłem na Samuela, gdy Eve poszła prosto w jego kierunku. Jego wzrok wydawał się w tym momencie skupić wyłącznie na niej, jakby wszystko, co przed chwilą omawialiśmy, zeszło na drugi plan. Oczy Samuela od razu się rozpromieniły, gdy Eve stanęła przed nim. Uśmiechnął się, łapiąc jej dłoń i swobodnie zachęcając, aby usiadła mu na kolanach. Nie wahała się.
Chcąc czy nie, widziałem, jak ich relacja powoli kwitła. Eve naprawdę się starała. Miałem wrażenie, że stała się bardziej otwarta, chociaż w jej ruchach wciąż nie widziałem aż takiej swobody. Głównie czekała na ruch Samuela, kiedy sama nie była pewna, czy na coś mogła sobie pozwolić.
Jednak Sam to rozumiał. Dawał jej tyle przestrzeni i czasu, ile tylko potrzebowała, w żaden sposób nie naciskając, jeżeli widział, że Eve czegoś nie chciała. W dodatku naprawdę mocno ją wspierał w sprawie Cade’a. Wciąż się nie wybudził, a Eve mocno to przeżywała.
Objął ją, szepcząc jej coś na ucho, przez co od razu się uśmiechnęła.
Być może Eve nie była wcale taka zła.
Przesunąłem zimny woreczek trochę w bok, krzywiąc się.
– Wracając do naszego głównego tematu, Jocelyn jest zbyt uparta, by tu zostać – zauważył Carl, przesuwając po nas spojrzeniem. – Nie czuje się przy nas bezpiecznie. Próbowałem trochę zyskać jej zaufanie, ale to nie jest łatwe. Jest ciągle napięta i wydaje się w ogóle nie tracić czujności, jakby nawet była pewna, że za moment wbijemy jej nóż w plecy.
W jej zachowaniu było pełno sprzeczności, które nie wiedziałem już jak interpretować. Chciała być jak najdalej od nas, ale sama robiła wszystko, by być jak najbliżej nas.
– W dodatku poruszyłem temat, który chyba nie jest dla niej zbyt łatwy – kontynuował.
– Jaki temat? – zaciekawił się Sam, wyciągając mi te słowa z ust.
– Słyszałem, jak mówiła przez sen imię „Shana”.
To samo, które słyszałem wraz z Samuelem. O czym znowu śniła?
Samuel skinął głową.
– Wiem o tym – potwierdził. – To trochę złożona sprawa, więc nie poruszajcie tego na razie, jeżeli sama nie będzie chciała.
Zmarszczyłem brwi. Złożona sprawa? Wiedział coś więcej? Wątpiłem, by Jocelyn coś mu powiedziała.
Moja głowa mimowolnie przekręciła się w stronę Nathana. Sprawdził ją? Jeżeli tak, ja też miałem przecież prawo wiedzieć, co o niej znalazł. To pewnie oszczędziłoby nam wiele czasu i niepotrzebnych nieporozumień.
– I masz rację, Carl – westchnął. – Nie zostanie tu, nie chce, a my nie możemy trzymać jej tu na siłę. Szczególnie, że i tak nie zniosła tego wszystkiego za najlepiej. Tutaj nie dojdzie do siebie. Ma cholernie trudny charakter. Za nic nie chce zmienić swojego punktu widzenia i dopuścić do siebie czegoś innego. Twardo trzyma się tego, co już postanowiła.
– Coś mi to przypomina, a wam? – rzucił Carl wyraźnie rozbawiony, zerkając na mnie i ewidentnie to mnie mając na myśli. Co za menda. – Dziwne, powinniście się dogadać.
Zbierałem się już do tego, aby coś mu odpowiedzieć, jednak ręka Nathana się uniosła, zwracając naszą uwagę. Wskazał głową na przejście.
Jocelyn wracała.
Odrzuciłem woreczek z lodem na stolik, a Connor w jednej chwili przyjął mniej swobodną pozycję, na nowo wcielając się w swoją rolę ochroniarza. Obrzucił nas spojrzeniem.
– Gdybyście mieli jeszcze jakieś informacje, tu jest mój numer – mówił, dla pozoru wyciągając z kieszeni jakąś kartkę, jakbyśmy wcale nie rozmawiali o niczym innym, jak o bezpieczeństwie, które musi jej zapewnić. – Mam nadzieję, że szybko załatwicie swoje sprawy.
– Też mamy taka nadzieję – odparł Sam, odbierając kartkę akurat w tym samym momencie, w którym Jocelyn wraz ze swoim kolegą weszła do środka. Wystarczyło mi tylko jedno spojrzenie na nią, by wiedzieć, że Sam miał rację. Nie zmieni swojego zdania.
Spojrzałem więc na Paula, który z kolei wyraźnie unikał ze mną kontaktu wzrokowego. Uderzył mnie, a teraz nie miał nawet odwagi, by spojrzeć mi w oczy. Uderzenie pod wpływem impulsu było chyba wszystkim, na co było go stać.
Chyba jednak nie miałem co liczyć na to, że wesprze Connora. Będziemy musieli posłać tam więcej ludzi. Sześciu dodatkowo? Siedmiu? Musieliby być gdzieś obok, ale tak, żeby ich nie widziała, bo zaczęłaby wariować na tym punkcie.
– Zakładam, że twoja decyzja się nie zmieniła – zapytał Sam delikatnie, zupełnie dla formalności.
Widziałem, jak jej wzrok na moment zatrzymuje się na Eve, by zaraz po tym zatrzymać się na nim. Przytaknęła głową.
– Nie zmieniła – potwierdziła. – I jeżeli skończyliście już wszystko omawiać, to chciałabym wrócić do domu.
– Nie będę cię zatrzymywał. Ani ktokolwiek inny – dodał, gdy zauważył, że jej spojrzenie uciekło w moją stronę.
Popełniała błąd, ogromny, być może taki, który będzie kosztował ją życie. Nie powinno mnie to obchodzić. Nic a nic. Jednak wypowiedziałem słowa, które były cholerną obietnicą. Jeżeli coś jej się stanie, to zjebane sumienie już nigdy nie da mi spokoju.
Gdyby słuchała tego, co mówię, wszystko miałbym pod kontrolą. Spędziłaby tu trochę czasu i po sprawie.
Ale ona musiała wszystko komplikować.
– Nathan i Carl was odprowadzą – poinformował jeszcze.
– Mimo wszystko dziękuję… – przerwała, jakby to trzy słowa i tak z trudem przeszły jej przez gardło. – Dziękuję za pomoc i gościnność.
Nie czekała na jakąkolwiek odpowiedź. Odwróciła się na pięcie, chcąc jak najszybciej stąd uciec. Sam jednak i tak musiał mieć swoje ostatnie słowo.
– Jocelyn, gdy będziesz w domu, pozwól sobie na odpoczynek. Zasługujesz na niego.
Nic nie odpowiedziała. Nawet na niego nie spojrzała, jednak byłem pewien, że nie zignorowała tych słów. Słyszała je bardzo dobrze, nim wraz z moimi braćmi, Connorem i Paulem opuściła pokój, a później dom.
Zostawało tylko pytanie, czy się do tego zastosuje.
***
Odsunąłem laptop wraz ze stertą nic niewnoszących papierów, które wydrukowałem chwilę temu i skrupulatnie przeglądnąłem. Nath doszukał się danych tego pieprzonego Włocha z klubu. Ampelio Endrizzi. Miałem na biurku jego cały pierdolony życiorys. Nawet nazwisko rodowe jego matki. Problem w tym, że nie dawało nam to żadnej przewagi, a jedynie potwierdzało jego słowa.
I to, że wcale nie blefował.
– A może by tak wybrać się do Włoch?
Uniosłem zmęczone spojrzenie, patrząc na Carla. Nath nawet się nie wysilił, by chociaż na niego zerknąć.
– Tak, wspaniały pomysł – poparłem go, odchylając się i przyciskając plecy do oparcia fotela. – Wejdźmy prosto w pułapkę Ettore. Albo może od razu strzelmy sobie w łeb, żeby ułatwić mu robotę.
Kącik ust Nathana powędrował do góry, tworząc delikatny uśmiech.
– Ależ ty dramatyczny – mruknął Carl, przewracając oczami. Odłożył tablet na bok, przeciągając się. Kiedy ziewnął, z trudem powstrzymałem się od tego samego.
Nie spaliśmy całą, pieprzoną, noc, próbując jakkolwiek ruszyć z miejsca. Wymyślić coś, przed jego następnym ruchem.
I nadal byliśmy w czarnej dupie.
– Jeżeli nie chcemy angażować Isy, na chwilę obecną nic więcej nie zrobimy – powiedział, opierając głowę o rękę. – Dotarliśmy do jego danych, ruszyliśmy naszych ludzi, kontakty, jest nawet poszukiwany listem gończym. Teraz albo czekamy na rozwój sytuacji, albo lecimy prosto do jego szefa. Druga opcja wydaje mi się ciekawsza. Tak tylko mówię.
Skrzywiłem się, bo to naprawdę było wszystko, co teraz mogliśmy. Niestety tak było, gdy się miało do czynienia z tchórzami.
– Może powinniśmy poinformować o tym La Sargo? – Pytanie Natha od razu zwróciło naszą uwagę. – Też nie lubią się z Verrattim. Kiedyś nam z nim pomogli, więc może i teraz to byłby dobry pomysł…
Kiedyś nasze relacje były o wiele lepsze. Teraz… teraz staliśmy właściwie na jednej wielkiej niewiadomej. Pomogli nam przy sprawie May, ale to nie sprawiło, że nasze relacje nagle się polepszyły. Byliśmy raczej na neutralnym gruncie. Przynajmniej ja tak uważałem.
– Jakby się nad tym zastanowić, to nie jest to głupi pomysł – przyznał Carl. – Współpraca mogłaby być korzystna. Gdyby i oni zaczęli go szukać, możliwe, że szybciej byśmy go znaleźli.
Nie dało się tego ukryć.
– Myślicie, że Victor zgodziłby się na to? – spytałem, chociaż przecież sam proponował nam pomocną dłoń, gdyby była taka potrzeba. Chciał poprawić stosunki między rodzinami. Coś takiego było najlepszym sposobem i doskonale to wiedział.
– On? Jestem prawie tego pewny – odparł Carl, zaraz wykrzywiając usta. – Dave? Nie mam pojęcia.
Westchnąłem. O ile May jest dla niego ważna i zgodziłby się na wszystko, żeby jej pomóc, tak z kolei w tej sprawie zadbał już o to, co było dla niego najważniejsze. Bezpieczeństwo Isabelle.
– Najprościej będzie go zapytać o to – uznał Nath. – Jeżeli się zgodzi, skontaktuję się wtedy z La Sargo.
Skinąłem głową. Gdyby Dave się zgodził, byłaby to duża pomoc.
Zerknąłem na telefon, sięgając po niego ręką, by podświetlić ekran. Żadnych nowych wiadomości, zero nieodebranych połączeń.
– Albo na coś pilnie czekasz, braciszku, albo muszę z przykrością stwierdzić, że uzależniłeś się od telefonu. – Przekręciłem głowę w stronę Carla, mierząc go obojętnym wzrokiem. – Który to już raz odblokował telefon? Siedzimy tu całą noc, pewnie trochę się tego uzbierało.
– Sto trzydziesty ósmy – odparł gładko Nath.
Skrzywiłem się, a zaraz zmarszczyłem brwi.
– Czy ty…
– Tylko liczyłem, twoje tajemnice są bezpieczne – odparł, nim dokończyłem w ogóle zdanie.
Przekrzywiłem głowę.
– A dlaczego to robiłeś?
– Dla zabawy.
Uśmiech mojego wrednego bliźniaka tylko się powiększył na tę odpowiedź.
– Macie jakiś durny zakład, prawda? – rzuciłem z grymasem.
– Tak, o to, który z nas zna cię lepiej. Rzuciliśmy liczby i teraz patrzymy, która będzie najbliżej tego, ile razy odblokujesz telefon do końca czasu. Jeżeli chcesz mi pomóc, mógłbyś to zrobić jeszcze kilka razy. – Zaśmiał się. – Daj spokój, Jay. Nie jesteśmy przecież dziećmi, by zakładać się o takie głupoty.
– Spierałbym się z tym – mruknąłem.
– Dobra, to na co tak czekasz, braciszku?
– Na nic.
– Jesteś pewien?
– Absolutnie.
Telefon zawibrował, a moja ręka automatycznie powędrowała w jego kierunku. Odblokowałem go, zaraz z irytacją patrząc na Nathana.
– Wybacz. Pomyliłem się – powiedział, nawet nie unosząc swojego spojrzenia znad ekranu laptopa.
– Czyli jesteś absolutnie pewien, że na nic nie czekasz – powrócił Carl rozbawiony.
By ich wszystkich szlag.
Przetarłem oczy, na moment je zamykając. Zacisnąłem zęby, gdy doskonale wiedziałem do czego Carl zmierza. Wiedziałem też, że tak łatwo nie odpuści.
– Okej, to co dokładnie chcecie usłyszeć? Że to przez nią nie potrafię się skupić, bo ciągle myślę, czy aby na pewno nic się nie wydarzyło? – wyrzuciłem z siebie, patrząc na nich po kolei.
– A tak jest? – Brwi Carla się uniosły, gdy najwyraźniej słowa wcześniej wcale mu nie wystarczyły. – No dalej, powiedz to. Nie umrzesz, gdy się do tego przyznasz.
Moje gardło się ścisnęło, a usta wykrzywiły. To drugie mogłem zwalić na wciąż cholernie obolałą twarz, jednak to nie miało najmniejszego sensu. Wiedziałem o tym.
– Po prostu irytuje mnie to, że nie wiem, czy przypadkiem teraz coś się nie stało – przyznałem, zaciskając dłoń. – Nienawidzę takich sytuacji. Powinna tu zostać razem z Isą, dopóki tego nie załatwimy. Byłaby bezpieczna.
– Wysłaliśmy tam z dziesięciu naszych ludzi – zauważył. – Na pewno nic jej nie jest.
– Ci idioci nie zauważyliby zagrożenia nawet, gdyby ktoś przeszedł obok nich cały uzbrojony – odparłem od razu, nie mając co do tego żadnych wątpliwości. Za żadną cenę nie powierzyłbym im życia. Jedyną osobą, której tam ufałem, był Connor.
– No dobra, to może chciałbyś zadzwonić do Connora i zapytać go jak się mają sprawy? – podrzucił Carl, unosząc brwi.
– Nie – odparłem.
– Dlaczego? Nie lubisz rozmawiać przez telefon? Stresujesz się tym? Mogę za ciebie zadzwonić – zaproponował, na co Nath niekontrolowanie prychnął.
– Bardzo zabawne – odparłem, przewracając oczami.
Zmarszczyłem jednak czoło, gdy Carl podniósł się z dość dużą energią, idąc wprost w moją stronę. Zatrzymał się dopiero przy biurku, opierając się o niego rękami.
– Powiedz to, czego chcesz, Jay. Przecież wiem, że myślisz o tym od dobrych godzin.
Spojrzałem mu spokojnie w oczy, mając wrażenie, że te wiedziały o mnie niemal wszystko.
To było trochę niepokojące.
Musiały minąć dobre sekundy nim w końcu zdecydowałem. Sięgnąłem po telefon, wstając z obrotowego fotela.
– Ja prowadzę – oznajmiłem, wychodząc zza biurka i mijając tego szeroko uśmiechniętego pajaca.
– Ile minęło, Nath? – rzucił za mną, więc się zatrzymałem, zerkając na nich przez ramię.
– dwadzieścia dwie godziny i czterdzieści trzy minuty – odmruknął niezbyt zadowolony. – Poniżej doby. Wygrałeś.
Przymknąłem oczy.
Nie są dziećmi, co?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top