Rozdział XVI
Biegłam co sił, nie oglądając się za siebie, zatrzymując dopiero, kiedy zmęczenie wzięło górę. Przykucnęłam, próbując uspokoić oddech i walące serce. Kręciło mi się w głowie i ledwo mogłam ustać na odrętwiałych nogach, przez co musiałam oprzeć się o najbliższe drzewo.
Dopiero po tej chwili zaczęła docierać do mnie powaga sytuacji, na co z trudem zaczerpnęłam następny haust powietrza.
Uciekłam.
Uciekłam Sandersom.
Co ja najlepszego zrobiłam?
Poczułam, jak nagle wszystko podchodzi mi do gardła. Pochyliłam się, nie umiejąc powstrzymać odruchu.
To ciągle się powtarzało, koszmar, którego nie umiałam zatrzymać. On się nigdy nie skończył. Sprawił, że już na zawsze będę w nim trwała, nie umiejąc normalnie żyć.
Dave miał rację. Zamiotłam wszystko pod dywan, ale to nadal przecież tam było. Kiedy zauważyłam okazję, niewiele myśląc, zrobiłam to, pogrążając się jeszcze bardziej.
Zabiją mnie.
Dave był wściekły, a Sam prawie do mnie strzelił. Czy potrzebowałam więcej, by wiedzieć, że jestem skończona i to wszystko nie ma sensu?
Zdradziłam osoby, które przez te dni dały mi wszystko czego pragnęłam, dzięki którym umiałam się szczerze uśmiechać i cieszyć chwilą i które same z siebie chciały mi pomóc. Zdradziłam ich przez uczucie, które zawładnęło moim ciałem.
Nie miałam przy sobie żadnych pieniędzy, dokumentów czy nawet kluczy do mieszkania, które nawet jakbym zabrała ze sobą, nic by mi nie dały. Dom to miejsce, które sprawdzą jako pierwsze. Dodatkowo byłam jedynie w cienkiej bluzce, która w żaden sposób nie chroniła przed zimnem.
Zamarłam, słysząc rozchodzące się po lesie wołanie. Nath i Carl.
- Młoda, nie wygłupiaj się! Wyjdź i wróć z nami!
Powstrzymałam łzy, które same cisnęły się do oczu. Gula w gardle, powiększała się z każdym ich słowem.
- May, proszę! Nikt nie jest na ciebie zły za to!
Pokręciłam głową, szukając miejsca, w którym mogłabym się schować, dostrzegając w oddali przestrzeń, gdzie drzewa rosły gęściej.
Podniosłam się, przytrzymując pnia, kiedy moje nogi nadal drżały z osłabienia. Zaczęłam iść w przeciwnym kierunku do ich głosów, które ciągle do mnie docierały, mimo że starałam się nie słuchać.
- Cholera, młoda, tu nie jest bezpiecznie! Nie każ mi błagać, bo naprawdę nie wiem, kiedy robiłem to ostatnio!
Przyśpieszyłam, ukrywając się. Szli szybciej niż ja i byli na tyle blisko, że mogłam usłyszeć ich normalną rozmowę.
Przycisnęłam dłonie do ust, by nie wydać żadnego odgłosu, kiedy zauważyłam, jak idą po drugiej stronie. Skuliłam się, odwracając.
- Musi gdzieś tu być.
- Możliwe, że jest już o wiele dalej. Trochę mi zajęło przyjechanie do ciebie.
- Naprawdę myślisz, że dałaby rade tyle biec? Sam się zmęczyłem. Nie sądzę, by wytrzymała dłużej niż ja.
- Może w przeciwieństwie do ciebie ma dobrą kondycję...
- May! - krzyknął, na co zacisnęłam powieki, zduszając jęk. Był obok. - Dlaczego Sam zawsze musi coś wykrakać - warknął. - May! Wiem, że mnie słyszysz, wyjdź, proszę!
- To na nic, Nath. Nie zrobi tego dobrowolnie, a las jest zbyt duży, żeby go we dwóch przeszukać. Najlepiej będzie, jak wrócimy i wspólnie ustalimy co dalej.
- Przecież nie możemy jej tu tak zostawić! Słyszałeś co mówił Sam. Jeżeli ma rację, a szczerze wątpię by było inaczej, i jest to spowodowane jakąś traumą, musimy jak najszybciej ją odszukać.
Carl podniósł głos, brzmiąc na zdenerwowanego.
- Do chuja, Nathan, myślisz, że chcę tak po prostu wrócić do domu, kiedy być może dziewczyna jest blisko? Też mi to nie pasuje, ale sam wiesz, że tak będzie najlepiej.
Miałam wrażenie, że cisza, która między nimi powstała, ciągnęła się w nieskończoność. Każda ta sekunda uderzała we mnie ze zdwojoną siłą. Walczyłam sama ze sobą, by nie podnieść się i zdać na los. Byłam tego bliska. Zmęczona ciągłą obroną.
- Tak... Tak, wiem. Masz rację, wracajmy.
Usłyszałam, jak ich kroki powoli się oddalają, ale nagle ucichły, pozostawiając mnie w niepewności. Siedziałam nieruchomo, bojąc się wykonać najmniejszy ruch. Co, jeśli mnie zauważyli?
- Nath? Coś się stało?
- Nie. Chyba nie. Chciałem jeszcze coś zrobić. - Nie kontrolując tego, poczułam na policzkach łzy, słysząc jego następne słowa. - May, nie jesteś już sama. Jeżeli nie wierzysz Dave'owi czy Samowi, uwierz mi, dobrze? Wiem, że nie uważasz mnie za nikogo ważnego, ale będę tu i nie pozwolę, byś została więcej sama. Sandersowie są słowni, a to moje słowo. Pamiętaj o tym!
Schowałam głowę między kolana, cicho szlochając, kiedy odeszli. Znowu nie umiałam się uspokoić.
Spojrzałam w niebo, kilkukrotnie mrugając, kiedy chmury zlały się w jeden niewyraźny kształt.
To wszystko mnie przerastało.
- Dlaczego zostawiliście mnie z tym samą? - wyjęczałam żałośnie. - Wtedy, gdy potrzebowałam was najbardziej, zniknęliście. Oszukaliście mnie, a ja wierzyłam wam jak głupia! - rzuciłam wściekle, z całych sił pragnąć, by to usłyszeli, gdziekolwiek są. - Mieliście mi pomóc to przejść, liczyłam na was. A co potrafiliście zrobić? Zataić to przed światem i porzucić mnie w środku tego bagna bez żadnego ostrzeżenia - zadrwiłam. - To dla was to wszystko przetrwałam, rok za rokiem, więc błagam, ten jeden raz, błagam, powiedzcie mi, co mam zrobić?
Siedziałam nasłuchując z nadzieją, jednak w tym momencie nie słyszałam zupełnie nic. Miałam wrażenie, że w tej jednej chwili, zamilkła nawet otaczająca mnie natura.
***
Przeszłam przez las w kierunku miasta. Długo zastanawiałam się, gdzie powinnam iść i czy miasto było dobrym pomysłem. To nie były czasy, kiedy dało się łatwo zniknąć. Na dosłownie każdym kroku roiło się od kamer. Jeżeli trochę się postarają, nie zajmie im długo, aby mnie namierzyć, a ja nie mogłam zostać w lesie i dobrze to wiedzieli.
Próbowałam chodzić pobocznymi uliczkami i różnymi skrótami, mimo że nie wiedziałam, dokąd tak naprawdę zmierzam. Szłam przed siebie.
Kiedy musiałam wejść na główną ulicę, starałam się jak najszybciej ją przejść. Nawet jeżeli chciałam, nie było mowy o wtopieniu się w tłum. Robiło się chłodniej, a ja jako jedna z nielicznych byłam ubrana w krótki rękaw. To od razu sprawiało, że rzucałam się w oczy.
Nie miałam kogo poprosić o pomoc, a jedyne osoby, które przychodziły mi do głowy, starałam się je z niej wyrzucić od samego początku, jednak powracały jak bumerang. Wiedziałam, jak to się skończy, tylko co innego mogłam zrobić?
Zatrzymałam się przed znajomym sklepem. Sporo ryzykowałam, ale musiałam przynajmniej spróbować.
Wzięłam głęboki wdech i szybkim krokiem, nim zdążyłam zmienić zdanie, weszłam do butiku. Przy drzwiach stała znajoma ekspedientka. Zauważając mnie, przekazała obecnego klienta swojej koleżance i podeszła do mnie.
- Witam Panią ponownie. - Uśmiechnęła się, wyprostowana do granic możliwości. Przy niej musiałam wyglądać na wyjątkowo zgarbioną. - Mogę coś dla Pani zrobić?
Tak, tym razem tak.
- Chciałabym zadzwonić, jeżeli byłaby taka możliwość. Zostawiłam rzeczy w samochodzie, a to ważna sprawa. - Starałam się brzmieć uprzejmie, ale jednocześnie władczo, przekazując między słowami, że nie przyjmuję odmowy. Było to trudne zważając na mój obecny wygląd i sprzeczny z tym charakter.
- Oczywiście, proszę za mną. - Wytężyłam wszystkie zmysły, w każdej chwili gotowa do szybkiego odwrotu, kiedy prowadziła mnie w głąb sklepu. - Stąd może Pani zadzwonić. Proszę się nie spieszyć.
Odwzajemniłam uśmiech, czekając aż kobieta wyjdzie z pomieszczenia, co o dziwo zrobiła dość szybko.
Chcąc załatwić to szybko, chwyciłam za czarną słuchawkę stacjonarnego telefonu, przykładając ją do ucha i zaczynając wstukiwać zapisany w pamięci, niezmienny od lat, ciąg liczb.
Kołysałam się we wszystkie strony, przestępując z nogi na nogę, do chwili, aż usłyszałam charakterystyczny dźwięk odebranego połączenia.
- Tak? - Ścisnęłam mocniej plastik, kiedy dotarł do mnie zachrypnięty głos babci. - Halo?
- B-babciu? - Przełknęłam ślinę, kiedy moje gardło stało się nagle zbyt suche. - To ja, May - wydusiłam cicho.
- Po co dzwonisz? - rzuciła oschle. Nawet przez telefon mogłam wyczuć jej zmianę, kiedy dowiedziała się, kto jest jej rozmówcą.
- Potrzebuję pomocy...
- Pomocy? - powtórzyła z kpiną. - Po tym nieszczęściu, które sprowadziłaś na naszą rodzinę masz jeszcze czelność dzwonić i prosić o pomoc?
- Tylko na tę noc... - spróbowałam ponownie, ale tak jak za pierwszym razem nie dała mi dokończyć.
- Już wystarczająco zlitowaliśmy się nad tobą z dziadkiem!
- Wiem, ale proszę, ten ostatni raz...
- Dość! - Usłyszałam w tle, co sprawiło, że ucichłam jak zbity pies, nie umiejąc się sprzeciwić. Rozległ się trzask, kiedy dziadek odebrał telefon swojej żonie. - Jak śmiesz niepokoić babcię, kiedy już tyle przez ciebie wycierpiała?! - wrzasnął, a ja bezsilnie słuchałam kolejne wylewające się słowa. - Nie masz za grosz szacunku. Żałuję, że nie powstrzymałem wtedy swojej jedynej córki przed największym błędem jej życia! Twoja śmierć byłaby najlepszym, co kiedykolwiek mogłabyś dla niej zrobić - wysyczał, rozłączając się, nie dając mi nawet możliwości, by coś powiedzieć.
Wypuściłam drżący oddech, bo mimo że słyszałam to wielokrotnie z jego ust, nadal bolało. Bolało, bo za każdym razem wierzyłam, że wszystko może być jak dawniej.
Czułam się cała odrętwiała. Musiałam wyglądać gorzej, niż myślałam, kiedy kobieta zatrzymała mnie w drodze do wyjścia, mierząc zmartwionym spojrzeniem.
- Dobrze się Pani czuje? - Współczucie, które od niej biło, przyprawiało mnie o kolejny zawrót głowy. - Udało się Pani dodzwonić?
- Tak, dalej już sobie poradzę - oznajmiłam, starając się ją zbyć, jednak wbiegła przede mnie, nim zrobiłam kilka kroków.
- Powinna Pani usiąść - zarządziła, dłońmi zapraszając mnie gdzieś na bok. W każdym razie nie było to wyjście, do którego pragnęłam się udać.
- Nie sądzę. Do widzenia - odparłam ostrzej, nie wiedząc jak inaczej się jej pozbyć, jednak nawet to nie podziałało. Co z tą kobietą było nie tak?
- Proszę nie robić nic pochopnego.
Spojrzałam na nią zdezorientowana, ale kiedy w pełni uświadomiłam sobie znaczenie jej słów, wybiegłam ze sklepu jak oparzona, o mało nie wpadając na młodą parę.
Tylko było już za późno.
Stałam jak sparaliżowana, kiedy tuż przede mną zatrzymał się samochód.
Za szybko. To się działo za szybko. Nie miałam więcej czasu.
Wystarczyło im kilka marnych godzin, żeby mnie odszukać.
Mój żołądek boleśnie się skurczył, na widok wysiadającego mężczyzny.
Cofnęłam się, robiąc małe kroczki, nie do końca świadoma momentu, kiedy zaczęłam biec w pierwszą lepszą stronę. Serce podskoczyło mi do gardła, gdy poczułam na sobie jego dłoń. Pisnęłam przerażona, próbując się oswobodzić, nie zwracając uwagi na przechodzących ludzi.
- May, uspokój się. Nic ci nie grozi. - Jego ciepły i spokojny głos rozszedł się po moim ciele, jedynie wzmagając strach. Kiedy nie mógł sobie poradzić, ostrożnie przygwoździł mnie do ściany budynku. - Spokojnie.
Ponownie się szarpnęłam, ale efekt był ten sam. Ja się męczyłam, on nie.
Zebrałam się w sobie, unosząc wściekłe spojrzenie, które było tylko słabą przykrywką tego, co czułam naprawdę. Czymś, co dla jego szmaragdowych oczu nie stanowiło wyzwania.
- Puść mnie, albo zacznę krzyczeć - zagroziłam z powagą, której w tym zdaniu mi nie brakowało.
- Nie zrobię tego, bo znowu zaczniesz uciekać...
- Pomocy! - wrzasnęłam, kierując na siebie uwagę wszystkich przechodniów. Na twarzy Sama pojawił się grymas. - Pomocy! Niech ktoś mi pomoże! - kontynuowałam, czując powoli pieczenie w gardle.
Ludzie nie wiedzieli co robić, ale czułam ulgę widząc, że ktoś postanowił zareagować.
- May - szepnął, a w jego głosie pobrzmiała nutka irytacji. - Nie każ mi załatwiać tego w inny sposób. - Nachylił się, przez co tylko ja mogłam go usłyszeć. Nikt więcej.
Zadrżałam, czując, jak na odkrytej skórze pojawia się gęsia skórka. Groźbę odpłacił groźbą, a skoro ja spełniłam swoją, on również się nie zawaha.
Starszy mężczyzna stanął obok mnie, stawiając się potężniejszemu od siebie Sandersowi.
- Odsuń się od niej, młody człowieku - rozkazał, na co Sam zrobił to bez żadnych pretensji. Mężczyzna, podpierając się o drewnianą laskę, odwrócił się do mnie. - Potrzebujesz pomocy, panienko?
Jego opiekuńcza postawa, sprawiła, że odpowiedź sama wyszła mi z ust, zapominając o tym co chwilę temu powiedział Samuel, bo ta odpowiedź... Ona nie odnosiła się tylko do tej sytuacji.
- Tak - wyskamlałam, tym samym przypieczętowując na siebie wcześniejsze słowa lekarza, czując, jak moja dolna warga niebezpiecznie drga.
- Chodź dziecko, zabiorę cię stąd. - Mężczyzna przełożył laskę do lewej ręki, a prawą położył na moich plecach, wskazując kierunek.
- Niestety nie mogę na to pozwolić - odezwał się. Wyczułam, że przerwa, którą po tym zrobił, była ostatnią możliwością, abym mogła zmienić zdanie, jednak kryjąc się za staruszkiem nie umiałam nic powiedzieć. Sięgnął do kieszeni wewnątrz płaszcza, wyciągając z niej jakąś plakietkę i pokazując zgarbionemu mężczyźnie. - Jestem lekarzem. Dziewczyna jest pod stałą opieką psychiatryczną. Musi wrócić ze mną.
Otworzyłam usta, zamierając w szoku.
Chciał zrobić ze mnie wariatkę i tym sposobem ubezwłasnowolnić? Zrobić niepoczytalną i nieświadomą swoich działań?
Głos ugrzęzł mi w gardle. Naprawdę taka byłam?
- Chłopcze, wiesz, ile osób machało mi takimi świstkami przed oczami?
Skrzywił się, kiedy ta odpowiedź wyraźnie mu się nie spodobała. Nie wyglądało by staruszek miał zamiar tak szybko dać za wygraną.
- Będę musiał zadzwonić po policję...
- W takim razie proszę dzwonić. Jeżeli pozwolisz, poczekamy na tamtej ławce. - Wskazał palcem, delikatnie mnie popychając w jej stronę, kiedy drętwo stałam.
On chce wezwać policję.
Podskoczyłam, kiedy wbiegł przed nas w połowie drogi.
Wysunął ręce z płaszcza, który tym razem był w beżowym odcieniu, i stanowczym ruchem zarzucił mi go na ramiona, poprawiając, by nie spadł.
- Jest zimno, a nie wiem jak długo będziemy czekać. Nie ściągaj go - poprosił. Po tym wszystkim, nadal zachowywał się tak samo, jak wcześniej. Jakby nic takiego się nie wydarzyło.
Sztywno kiwnęłam głową, jeszcze bardziej okrywając się ciepłym materiałem.
Odsunął się na bok, pozwalając nam iść dalej.
Mężczyzna przez chwilę patrzył na niego w ciszy, jakby ten gest mocno go zaskoczył, przez co znowu poczułam nieprzyjemny ucisk w żołądku. Bo niby kto nie uwierzyłby w słowa lekarza, który podchodzi do „pacjenta" z taką troską? Kto wtedy wychodzi na kłamcę? Przecież każdy uwierzy wykształconemu. Od samego początku byłam na przegranej pozycji.
- Wierzy mu Pan? - zapytałam cicho, kiedy się oddaliliśmy. - Że jestem pod stałą opieką psychiatryczną? - Słowa te ledwo przeszły mi przez usta.
- Nie. - Odłożył laskę, siadając. Zajęłam miejsce obok niego. - Ale policja, która tu przyjedzie, będzie miała zapewne odmienne zdanie. Mamy jednak trochę czasu zanim tu przyjadą.
Ukradkiem zerknęłam na Sama, który rozmawiał z kimś przez telefon.
Dlaczego nie przyjechał z Dave'em? Czy to przez to co mu wstrzyknęłam? Nie powinno mu to zaszkodzić... Chyba że... Co, jeśli był uczulony na którąś z substancji? Przecież składu już nie znałam. Przecież... Przecież mogłam go tym zabić.
- Panienko? - Spojrzałam na mężczyznę, próbując pozbyć się tych myśli z głowy. Gdyby coś się stało, Sam nie zachowywałby się tak spokojnie. Ciepło się uśmiechnął. - Nie wiem co cię gnębi, drogie dziecko, ani też nigdy nie byłem dobrym rozmówcą, pewnie dlatego moja Esther tyle już ze mną przetrwała. - Zaśmiałam się razem z nim. - Z doświadczenia wiem, że spora część spraw, którymi się martwimy ma dobre zakończenie.
- Ale nie wszystkie - dodałam smutno. Czy te sprawy miały prawo zakończyć się dobrze? - Co, jeśli moje się tak nie skończą?
- Życie jest zbyt krótkie, by się tym przejmować. Też się nad tym wiele razy zastanawiałem i muszę szczerze przyznać, że straciłem na to tylko czas. Poradzisz sobie z tym, dziecko. Sandersowie nie troszczą się o byle kogo.
Otworzyłam szerzej oczy.
- Wie Pan kim on jest?
- Mieszkam tu przez całe życie, panienko. Są osoby, które zapadają w pamięci, a ta rodzina wyjątkowo w niej zostaje. - Musiałam się z tym zgodzić. Nie dawali o sobie zapomnieć. - Niewiele mogę zrobić, ale myślę, że jedno mi się uda. - Rozłożył ręce, a ja patrzyłam na to nie wiedząc co zrobić. - No chodź tu. Stare dziadki jak ja też mogą się przytulać. - Niepewnie się przytuliłam, ale jego silne ręce sprawiły, że nabrałam śmiałości i wtuliłam się jeszcze bardziej. - Na pewno dobrze wybierzesz.
Chciałam zostać tak dłużej, nie czując nic innego niż upragniony spokój, jednak nieznajomy głos przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Pani May Deris? - Uniosłam się, napotykając dwóch funkcjonariuszy.
- Tak - potwierdziłam słabo. Obok stał Samuel, do którego mój wzrok uciekł, szukając czegoś, co mogło mi pomóc.
- Pójdzie Pani z nami - oznajmił rzeczowo z kamiennym wyrazem twarzy.
- Nie pójdę z Panami - wydusiłam, zanim to przemyślałam.
- Doktorze? - zapytał drugi z nich, zwracając się do Sama. Zapewne mieli robić wszystko, co im powie.
Podszedł do mnie i kucnął.
- A ze mną?
Miałam do wyboru jego albo policję. W obydwu przypadkach efekt końcowy będzie ten sam, zmieni się tylko prowadząca do tego droga.
Pokiwałam głową.
- Na pewno? - kontynuował, a ja domyśliłam się, że chce to usłyszeć.
- Tak.
- Dobrze. - Wydawało się, że odetchnął z ulgą. - Mogą Panowie iść. Poradzę sobie.
- W takim razie do widzenia. - Nim odszedł, rzucił w moją stronę nieufne spojrzenie, jakby zostawiał właśnie kryminalistę na wolności.
Wstałam, zwracając się do starszego mężczyzny.
- Dziękuję. Pana żona ma ogromne szczęście, że jest Pan przy niej.
Zaprzeczył.
- Ja je mam. To ja mam to szczęście, drogie dziecko. Mężczyzna, którego wybierzesz, też będzie je miał.
- Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze kiedyś spotkać - powiedziałam, mając na to wielką nadzieję.
- Z pewnością, panienko.
Samuel zaprowadził mnie do samochodu, przez całą drogą obejmując mnie ręką.
Wracałam do miejsca, z którego uciekłam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top