Rozdział LXV


Nie spałem. Usłyszałem ciche skrzypienie drzwi, jednak nie otwierałem oczu. Mimo to wiedziałem, że Nasir wszedł do pomieszczenia, zamknął ostrożnie drzwi, podszedł do łóżka i przyklęknął tuż przy nim. Wiedział, że nie śpię. Zawsze potrafił to stwierdzić. Wiedząc, że nie odejdzie zbyt prędko, jeśli nie dam mu powodu, otworzyłem oczy i od razu napotkałem jego wzrok.

Widziałem go doskonale mimo panującego w pomieszczeniu półmroku. Wciąż był taki sam. Pełen smutku i troski. Wciąż także był mi obojętny. Wiedziałem, że to moja wina. Że to przeze mnie alfa tak się czuje. I to także było mi obojętne. Potrafiłem przewidzieć, co powie. Chociaż 'przewidzieć' to być może nieodpowiednie słowo. W końcu od ostatnich dwóch dni za każdym razem powtarzał to samo. Słowa były inne. Przekaz wciąż ten sam.

- Dyara... Kochany... Proszę... Proszę, zjedz coś. Choć odrobinę. Proszę. Zrobię, cokolwiek zechcesz, ale proszę, zjedz coś.

Nie miałem ochoty się z nim kłócić. Nie czułem się na siłach, by odpowiadać. To wszystko było niepotrzebne. Dlaczego nie mógł zostawić mnie w spokoju? Chciałem jedynie ciszy i spokoju. Tylko tego. Chciałem leżeć w łóżku i nie musieć na niego patrzeć. Nie potrafiłem znieść tego wzroku. Wiedziałem, że powinienem coś czuć, ale nie mogłem wykrzesać z siebie nawet iskry. Ta świadomość sprawiała, że jeszcze bardziej pragnąłem po prostu zniknąć.

Nasir delikatnie pogładził mój policzek. Leżałem na boku zwrócony w jego stronę i gdybym tylko znalazł w sobie siłę odwróciłbym się. Być może to lepiej, że nie jestem w stanie. To by go zraniło.

- Dyara... mój najdroższy... wiem, że cierpisz. Wiem, że ból rozrywa twoje serce. Proszę, nie kryj tego w sobie. Pomogę ci. Będę dzielił ten ból z tobą, więc błagam, nie odrzucaj mnie. Pozwól mi pomóc.

- ... Chcę spać. Odejdź.

- ... Nie możesz tak robić. Nie możesz. To niszczy cię od środka. Nie możesz tak tego tłumić.

- Odejdź.

W złotych oczach pojawił się ból. Równie dobrze mogłem wbić mu nóż prosto w serce. Zraniłem go. Zraniłem go głęboko. Za każdym razem, gdy wyciągał dłoń w moją stronę, ja ją odtrącałem. Nie chciałem pomocy. Niczego już nie chciałem. Tylko ciszy i spokoju.

Nasir nachylił się nade mną i delikatnie ucałował w czoło, po czym wyszedł, zabierając ze sobą nietknięte śniadanie, które przyniósł kilka godzin temu. Gdy drzwi się zamknęły, zostałem sam. Przez dłuższą chwilę wsłuchiwałem się w ciche odgłosy dobiegające z głównej izby. Stukanie naczyń, gdy Nasir odkładał wszytko na swoje miejsce, jego kroki, szuranie krzesła, gdy siadał przy stole. A później cisza.

Nasir także był sam. Zostawiłem go. Byłem samolubny. Jednak nie miałem siły, by być inny. Dlatego zamknąłem oczy i czekałem na sen.

***

Nasir był wściekły. Nie na mnie. Przeze mnie, ale nie na mnie. Na mnie nigdy się nie wściekał.

Trzeciego dnia zaczął tracić opanowanie. Dzisiaj rano wychodząc, trzasnął drzwiami. Słyszałem, jak warczy, jak przewraca coś w głównej izbie. Cisza, która po tym nastąpiła była wyjątkowo ciężka.

Nie wiem dokładnie, co było źródłem tej wściekłości. To ja odmawiałem jedzenia. To ja nie chciałem wyjść z pokoju. To ja kazałem zasłonić okna i to ja wypowiadałem w jego stronę te zimne i okrutne słowa. A jednak to nie na mnie skierowany był ten gniew. To nie moje działanie były jego bezpośrednim źródłem.

Nie wiem dokładnie, ile czasu minęło, nim ponownie usłyszałem skrzypienie drzwi. Nasir w ciszy wszedł do pomieszczenia. Przez chwilę po prostu stał, opierając się o zamknięte drzwi i wpatrywał się w swoje stopy w głębokim zamyśleniu. W końcu z jakąś nową determinacją wypisaną na twarzy, podszedł do okna. Szybkim ruchem odsłonił je, a do pomieszczenia wpadły promienie słońca. Zmrużyłem oczy, bo nawet ta odrobina światła wydawała się zbyt intensywna po pięciu dniach przebywania w półmroku lub całkowitych ciemnościach.

Chciałem powiedzieć mu, by natychmiast ponownie przysłonił okno, jednak nie miałem na to siły. Wiedziałem, że alfa był teraz zdeterminowany i nie ulegnie tak łatwo. Usiadł na krześle stojącym obok łóżka. Wsunął dłoń pod kołdrę, chwycił za moją dłoń i wyciągnął ją spod przykrycia.

- Spójrz tylko. Dyara zabijasz się. Spójrz na swoją dłoń. Z dnia na dzień jest coraz gorzej. Nikniesz na moich oczach. Od pięciu dni nie wziąłeś niczego do ust. Pijesz niewiele wody i to tylko, gdy cię do tego zmuszam. Twoja rana nie zagoiła się jeszcze w pełni. Jeśli dalej będziesz tak postępował, umrzesz. A ja ci na to nie pozwolę. Słyszysz? Nie pozwolę na to.

Spojrzałem na nasze splecione dłonie. Nasir unosił delikatnie moją rękę. Sam nie miałem siły, by chociażby unieść dłoń.

Miał rację. Zawsze byłem drobniejszy, szczuplejszy i mniej umięśniony. Jednak moja dłoń jeszcze nigdy nie wyglądała na tak kruchą. Obrączka zsuwała się z mojego palca, jednak zazwyczaj zaciskałem dłoń i pilnowałem, by nie spadła. Tylko dlatego wciąż była na swoim miejscu. Wszystko, co mówił alfa, było prawdą. To jednak niczego nie zmieniało.

- Dyara... Zjedz coś. Teraz.

Wilkołak puścił moją dłoń a ta bezwiednie opadła na materac. Nie reagowałem, gdy mnie podnosił i układał w pozycji półsiedzącej. Przyglądałem się, jak sięga po miseczkę z gęstą zupą, którą zostawił, gdy był tu ostatnim razem. Nabrał odrobinę na drewnianą łyżkę i przysunął do moich ust. Nie doczekał się żadnej reakcji z mojej strony, był chyba jednak na to przygotowany.

- Proszę cię... Dyara, jeśli ci na mnie choć odrobinę zależy... zrób chociaż jeden krok, wykaż, choć odrobinę chęci przetrwania.

Był cierpliwy. Czekał. Ja jednak nawet nie drgnąłem. Nie umknęło mojej uwadze, iż mocniej zacisnął szczękę. Po chwili w jego głosie pojawiła się stal.

- Jeśli nie będziesz jadł... zmuszę cię.

Niech to zrobi. Niech spróbuje. Ja nie zamierzałem mu tego ułatwiać, a on chyba to zrozumiał.

Przez chwilę w jego oczach płonęła czysta furia. W innych okolicznościach czułbym przerażenie. Teraz jego gniew nie robił na mnie najmniejszego wrażenia. Jednak zrobił coś, czego się nie spodziewałem. Coś, co... na ułamek sekundy tknęło coś głęboko we mnie.

Odsunął łyżkę od moich ust. Odstawił miseczkę na szafkę i przez chwilę wpatrywał się we mnie płonącymi oczami. W końcu jego gniew wybuchł. Wstał gwałtownie, niemal przewracając krzesło. Wziął kilka oddechów, które chyba miały pomóc mu się uspokoić. Nie podziałały. Z jego gardła wydarło się zwierzęce warczenie i nim zdążyłem uświadomić sobie, że działo się coś złego, chwycił za oparcie krzesła i cisnął nim o ścianę, trafiając w półkę. Krzesło rozpadło się, półka spadła wraz z ustawionymi na niej książkami i różnymi drobiazgami, które nie pasowały nigdzie indziej.

Nasir wyglądał jak... jak wściekła bestia. Jakby lada moment miał zmienić się w wilka. Miałem wręcz wrażenie, że coś pod jego skórą wije się i próbuję uwolnić. Wypuściłem powietrze i dopiero wówczas zorientowałem się, że wstrzymałem oddech. Oczy alfy przeniosły się ze zniszczeń, których dokonał na mnie. Oddychał ciężko. W mojej głowie pojawiła się myśl, że rozszarpie mnie na strzępy. Nie przerażała mnie. Po prostu... była zaskakująca. Ja jednak poza początkowym szokiem nie potrafiłem wykrzesać nawet odrobiny emocji.

Ale Nasir nie krzyknął. Nie rzucił się na mnie. Nie. Spojrzał na mnie... i załkał.

Padł na kolana, złapał moją dłoń i pochylił głowę. Nie byłem w stanie dostrzec jego twarzy, ale... on płakał. Nasir... płakał. Jego ciało poruszało się delikatnie w rytmie jego szlochu. A ja... nie byłem w stanie drgnąć. Wpatrywałem się w niego w niemym szoku i... i to wszystko. W końcu uniósł twarz i spojrzał na mnie. Po jego policzkach spływały łzy.

- Dyara.... Błagam... Błagam, nie rób mi tego... Błagam cię.

Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Nawet gdybym potrafił... nie byłbym w stanie tego zrobić.

- Przeżyłeś... Próbowali cię zabić, ale przeżyłeś... A teraz zamierzasz zginąć? Oni zabili nasze dziecko... Wiem, że to boli. Ja także cierpię, ale... ty przeżyłeś. Jeśli się poddasz... to tak jakby twoja dotychczasowa walka straciła wartość. To tak jakbyś zginął z ich ręki nad rzeką. Nie pozwól na to! Błagam... błagam, nie pozwól by i ciebie mi zabrali. Dyara... Błagam cię... Jeśli mnie kochasz... Jeśli kiedykolwiek mnie kochałeś... nie opuszczaj mnie... Proszę, walcz... żyj... Błagam... Pozwolisz im wygrać? Naprawdę poddasz się i pozwolisz im cieszyć się zwycięstwem? Dyara... miłości mojego życia... Nie jesteś tchórzem. Jesteś silny... Jesteś... nieustępliwy. Więc nie poddawaj się... błagam. Nie dla mnie... dla naszego dziecka.

Przez chwilę wpatrywałem się w niego w ciszy. Spoglądał na mnie z nadzieją... Nie. Z desperacją w oczach. Poczułem ucisk w sercu. Poczułem... coś. Cokolwiek. To był szok... gdyż od dłuższego czasu nie czułem nic i przypomniałem sobie, jak to jest czuć. Nie chciałem tego. Wiedziałem, co to oznacza i nie chciałem tego.

- ... Odejdź.

- Dyara...

- Odejdź.

Włożyłem w to jedno słowo resztkę moich sił, wkładając w nie tyle stanowczości, ile byłem w stanie. W oczach mojego alfy spostrzegłem ból tak ogromny, że nie byłem w stanie w pełni go pojąć. Zwłaszcza że puścił moją dłoń i spełnił moje żądanie. A gdy nagle zostałem kompletnie sam... cisza była nie do zniesienia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top