Rozdział LXVI
Nie byłem w stanie zasnąć. Nie potrafiłem także odciąć się od słów Nasira. Alfa błagał mnie na kolanach... ronił łzy z mojego powodu. I jak bardzo nie pragnąłbym być na to obojętny, nie mogłem. Nasir cierpiał z mojej winy. Raniłem go... Nie chciałem go ranić. Nasir był jedyną bliską mi osobą... moim alfą... moją bratnią duszą. Jak mogłem traktować go w ten sposób? Przecież on niczym nie zawinił. Nie zasłużył na takie traktowanie z mojej strony. W końcu robił dla mnie wszystko, co mógł.
Jednak nie wiedziałem, jak inaczej miałbym postąpić. Tak było łatwiej. Łatwiej było po prostu... odciąć się od tego wszystkiego. Jednak teraz... teraz nie mogłem wrócić do tej pustki. Czułem ucisk w sercu. Po prostu... czułem. I miałem dość tego pokoju. Tej ciszy. Tej samotności. Tego wszystkiego.
Znalazłem w sobie nieco siły i powoli, ostrożnie usiadłem. Moje stopy dotknęły chłodnych desek podłogi. Przez dłuższą chwilę kręciło mi się w głowie. Całe pomieszczenie wirowało. Uparcie wpatrywałem się w dół i mrugałem, próbując uspokoić ów chaos.
W końcu byłem w stanie skupić wzrok. A pierwszą rzeczą, na którą padł, była niewielka drewniana figurka. Musiała stać na półce. Tak... Pamiętam. Postawiłem ją tam... wieki temu. Musiała spaść, gdy Nasir wpadł w furię i cisnął krzesłem.
Sięgnąłem po nią. Poruszałem się powoli i z trudem, ale w końcu moje palce zacisnęły się na drewnie. Chwyciłem ją pewniej. Przyjrzałem się wyżłobionym oczom zwierzęcia. Obracałem ją w dłoniach. Sunąłem palcami po żłobieniach i wypukłościach.
W moich rękach wydawała się taka... niewielka. Jednak w drobnych rączkach dziecka byłaby doskonała. Nim się spostrzegłem, ułożyłem dłoń na swoim brzuchu. Jeszcze niedawno... był tu mój syn lub córka. To dla tego dziecka powstała ta zabawka. Ale jego już nie ma. Straciłem je. Zabrali mi je. Odebrali mi je... Zabili moje dziecko.
Ten mężczyzna... nie współczuł mi. Nie był pewien czy zabija wilka czy człowieka. Tylko stąd wynikała niepewność w jego oczach. Gdyby wiedział... strzeliłby jeszcze raz. Nie wahałby się. Chciał zabić mnie, moją alfę... całą moją rodzinę... i na pewno nie pożałowałby mojego dziecka. Morderca.
Niemal czułem krew na swoich rękach. Tak jak wtedy. Krew moja... i mojego dziecka na moich rękach. Kropla wody spadła na drewnianą zabawkę. Nie... Nie wody. To była łza. Pierwsza od tamtego feralnego dnia, bo od tamtej chwili nie płakałem. Kolejne łzy płynęły po moich policzkach.
Ten wilczek miał należeć do mojego dziecka. Pragnąłem patrzeć, jak bawi się nim, jak się śmieje, jak śpi, trzymając go w swojej drobnej rączce, jak ja niegdyś małego drewnianego konika. A oni mi to odebrali.
Z moich ust wyrwał się szloch. Moje dłonie zaczęły się trząść a serce... serce bolało mnie, jakby ktoś wyrywał je z mojej piersi. Zacisnąłem mocniej dłoń, wbijając paznokcie w drewno. Ten pokój był jak trumna. Ta cisza... była przytłaczająca. Nie mogłem spędzić tu ani sekundy dłużej. Nie kompletnie sam. Nie chciałem zostać sam.
Moje nogi drżały i uginały się pode mną, ale wstałem. Zrobiłem kilka powolnych i niepewnych kroków. Chwyciłem za klamkę i ledwo udało mi się pociągnąć ją w dół. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem znajome wnętrze. Ogień palił się w palenisku, oświetlając wszystko ciepłym blaskiem. Jedno z krzeseł było przewrócone, jednak poza tym panował tu porządek. Mój wzrok był jednak w pełni skupiony na postaci siedzącej przy stole.
Nasir wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami. Było w nich tyle emocji, iż nie byłem w stanie rozpoznać żadnej z nich. Mój alfa. Moja druga połówka. Moja bratnia dusza. Miłość mego życia.
Coś we mnie pękło. To wszystko... To wszystko, co próbowałem zamknąć gdzieś głęboko w sobie, wybuchło w chwili, gdy go zobaczyłem. Tak bardzo go kochałem... Tak bardzo chciałem go dotknąć... Tak bardzo chciałem poczuć jego ciepło... Pragnąłem, by mi pomógł, bo sam... sam nie byłem w stanie tego wytrzymać. Nie byłem w stanie znieść tego bólu w sercu.
Mój alfa niepewnie i powoli jakby bał się, że mnie wystraszy, odsunął się na krześle. Zachowywał się możliwe najciszej, jakbym był płochą zwierzyną. A gdy ledwo słyszalnie wypowiedział moje imię, łzy popłynęły niepowstrzymanie.
Zrobiłem jeden zbyt gwałtowny krok i padłem na ziemię... i po prostu łkałem. Całe moje ciało trzęsło się od niepowstrzymanego szlochu. Mój alfa błyskawicznie znalazł się tuż obok mnie. Klęknął tuż obok i byłem w stanie wyczuć jego zapach, za którym tak bardzo tęskniłem. Chwycił mnie w ramiona i przytulił mocno. Powtarzał moje imię w koło. Raz po raz. Przy tym delikatnie kołysał mnie w swoich ramionach.
Płakałem. Płakałem jak nigdy wcześniej. Jednak obecność Nasira przynosiła pewien rodzaj ulgi. Sprawiał, że to było łatwiejsze. Był silny. Taki... stabilny. Gdy wszystko się waliło, on był obok mnie. Tylko jego miałem. Mojego alfę. Trzymał mnie mocno, powstrzymując przed upadkiem głębiej w tę ciemność.
***
Moja omega płakała. Myślałem, że będę na to przygotowany. Widziałem to wielokrotnie. Pocieszałem mojego zdruzgotanego przyjaciela po tym, jak tracił kolejne dzieci. To zawsze było trudne dla delikatnych i wrażliwych omeg. Za każdym razem łzy, krzyki i ból wymalowany w oczach. Widziałem to tak wiele razy... A jednak nie byłem gotowy na rozpacz mojej omegi.
Chwyciłem go w ramiona i jedyne co mogłem zrobić, to trzymać mocno. Jego drobne, wychudzone dniami głodówki ciało trzęsło się gwałtownie. Jego głośny, przepełniony bólem płacz wwiercał się w moją czaszkę. Moja koszula stawała się wilgotna od jego łez. Paznokcie jego lewej dłoni wbijały się w skórę na moich plecach, trzymał się mnie bowiem tak kurczowo, jakby wisiał nad przepaścią. W lewej dłoni trzymał moją rzeźbę. Tę zabawkę, którą stworzyłem w wolnej chwili. Nie puścił jej nawet na chwilę.
Płakał długo. Wręcz zanosił się płaczem. Szlochał. Aż w końcu tylko trząsł się i łkał cicho. Trwało to, dopóki nie opadł z sił.
Zasnął w moich ramionach. Taki bezbronny i złamany. Wziąłem go na ręce i zaniosłem do łóżka. Nie wyciągałem figurki z jego dłoni, gdyż wciąż zaciskał na niej palce. Położyłem się obok niego i objąłem delikatnie. Ten wtulił się we mnie, niknąc w moich objęciach.
Ostatnie dni były piekłem. Myślałem, że oszaleję z desperacji i bezsilności. Nie mogłem pomóc mojej omedze. Patrzyłem, jak powoli umiera i nienawidziłem się za to, że byłem bezużyteczny. Nie byłem w stanie na to patrzeć. Na to, jak się poddaje. Na to, jak z dnia na dzień jest bliżej śmierci. Zamknął się w sobie, gdzieś głęboko. A ja jego alfa nie byłem w stanie go dosięgnąć.
Jednak w końcu coś się zmieniło. Dyara rozpaczał. Nosi żałobę. A to oznacza, że zaakceptował rzeczywistość i może... może w końcu będę w stanie jakoś mu pomóc.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top