-9-

Cześć!

Oto jest i ciąg dalszy mojej wesołej twórczości. Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu.

Z tego miejsca chciałabym jeszcze nawiązać do swojego ostatniego, rozpaczliwego komunikatu. Początkowo miałam zamiar zawiesić swoją literacką działalność, jak i aktywność w innych życiowych obszarach na czas bliżej nieokreślony, ale potem zaczęłam dostawać od Was wiadomości zwrotne...

Misie moje kochane, nie macie pojęcia, ile siły dały mi Wasze słowa wsparcia. Dziękuję Wam z całego serca. No kocham Was po prostu <3

~Charlie

Ciepłe światło w końcu wygrało nierówną walkę z moimi powiekami, przedarło się przez nie do oczu i wybudziło mnie z głębokiego snu. Skrzywiłem się, gdy odczułem ciężar swojej głowy. Łóżko wydawało się być twardsze niż zazwyczaj, a pościel cieplejsza.

Zanim otworzyłem ślepia, odtworzyłem przebieg minionej nocy, albo raczej, usiłowałem to zrobić. Pojedyncze obrazy, przewijające się w mojej głowie jak taśma w starej kasecie, nie za bardzo chciały się ułożyć w kompletną historię, mającą sens i chronologiczny porządek. Nie mogłem sobie nawet przypomnieć, ile dokładnie wypiłem, ale wiedziałem, że dużo. Za dużo...

Początek posiadówki pamiętałem dość dobrze. Napięta atmosfera została skutecznie rozładowana przez Zetsu i Hidana, którzy to zabawiali resztę towarzystwa głupimi żartami i rozlewanym ochoczo alkoholem. Dość szybko ze strony Akasuny padła propozycja, żeby odpuścić sobie te grzecznościowe formy i żeby przejść na ty. Zajście to oczywiście zostało przypieczętowane kieliszkiem wódki.

No i się zaczęło...

Od momentu, w którym rozpoczęliśmy z Sasorim burzliwą dyskusję na temat antycznego kanonu piękna i jego antytezach, w moich wspomnieniach zaczęły pojawiać się co raz większe dziury. Nie byłem pewien, jak ta rozmowa w ogóle się skończyła.

Pamiętałem, że tańczyłem z Hidanem na stole, wypiłem bruderszafta z Itachim, a na koniec wskoczyłem do basenu na tyłach willi. Jak do tego doszło, że był wypełniony wodą, i to dość ciepłą, nie miałem pojęcia, ale mogłem się domyślać, że ja, Hidan i Zetsu mieliśmy z tym coś wspólnego. Wychodząc z brodzika, przez niską temperaturę otoczenia, doznałem chwilowego otrzeźwienia, także co do szczegółów mogłem odtworzyć, jak Sasori, wykrzykując w panice, że się przeziębię, dostanę zapalenia płuc i umrę, energicznie wycierał mi włosy ręcznikiem i co chwila naciągał mi na ramiona koc, który, z nie do końca jasnych mi przyczyn, ciągle z siebie ściągałem. Z Sasorim też wróciłem taksówką pod blok. Od momentu wejścia na klatkę schodową, nie pamiętałem już nic. Skoro jednak byłem pod opieką Akasuny, mogłem być pewien, że żadne zło mnie nie spotkało i dalej miałem obie nerki.

Z postanowieniem przespania jeszcze paru godzinek mocniej wtuliłem twarz w poduszkę. Poszewka miała wyjątkowo przyjemny, korzenny zapach. Przez dość silny drzewny aromat wymieszany z goździkami przebijała się delikatna nutka różowego pieprzu. Nie mogłem skojarzyć tej kompozycji z żadnymi perfumami, chociaż byłem pewien, że już kiedyś miałem styczność z takim pachnidłem. Olśnienie przyszło dość prędko. Przecież dokładnie tak samo pachniał Sasori.

Gdy mój odwodniony mózg przetworzył otrzymaną informację, otworzyłem szeroko oczy i zerwałem się z łóżka na równe nogi. Byłem w mieszkaniu Akasuny. Dobra wiadomość była taka, że nie było go w pokoju, zła, że byłem nagi. Czym prędzej zawinąłem się w prześcieradło, pod którym spałem i usiadłem z powrotem na materacu, wciąż jeszcze mając nadzieję, że to tylko zły sen, z którego zaraz się wybudzę.

Zanim zdążyłem złapać się za głowę i wezwać siły wyższe o ratunek, drzwi od łazienki otworzyły się na oścież i przed oczami stanął mi Sasori odziany jedynie w granatowe bokserki. Spojrzał na mnie z politowaniem, co zasugerowało mi wyjątkowo czarne myśli.

-Dlaczego ja jestem goły? - zapytałem cienkim, łamiącym się głosem.

-Bo się rozebrałeś, geniuszu - odparł wyjątkowo spokojnie, ze swoją firmową, kpiącą manierą, jakby nigdy nic podszedł do szafy i zaczął się ubierać.

Byłem zawieszony gdzieś między załamaniem nerwowym, a wybuchem szału. Bez większego namysłu chwyciłem jedną z poduszek i wściekle rzuciłem nią w nagie plecy Akasuny.

-Co ty mi zrobiłeś?! - zawyłem tak głośno, że aż drzemiąca w koszyku kotka podniosła z zaniepokojeniem łebek i rozejrzała się po pokoju.

-Uspokój się - warknął, odwracając się w moją stronę i marszcząc brwi.

-Ja mam się uspokoić?!- wrzasnąłem i zacząłem wymachiwać ramionami - Wydaje ci się, że jak się opiłem, to ci wolno, tak? Jak mogłeś?! Ty myślałeś w ogóle, jak ja teraz będę się czuł?

Sasori zaklął pod nosem, chwycił mnie za nadgarstki, zanim zdążyłbym go uderzyć i popchnął mnie mocno na łóżko.

-Nic ci nie zrobiłem, gówniarzu - warknął, pochylając się nad moją twarzą - Opiłeś się, nie mogłeś znaleźć klucza od swojego mieszkania i musiałem zabrać cię do siebie. Ale skoro aż tak to przeżywasz, to następnym razem zostawię cię na korytarzu.

-To czemu jestem cały goły? - zapytałem podejrzliwie.

-Mówiłem już, sam żeś się rozebrał - powtórzył rozwścieczony moich zachowaniem.

-Czyli... Do niczego nie doszło..? - wydusiłem słabym głosem pełnym nadziei.

-Nie przeleciałem cię, jeśli o to ci chodzi - mruknął i puścił w końcu moje przedramiona - Za kogo ty mnie uważasz, że w ogóle o czymś takim pomyślałeś? - zapytał z wyrzutem.

Skuliłem się w kłębek niczym moja kotka. Było mi tak cholernie wstyd. Nie chciałem nawet wiedzieć, co wyprawiałem minionej nocy i jak bardzo uwłaczyłem swojemu honorowi. Jedyne czego wtedy pragnąłem, to spłonąć albo zapaść się pod ziemię.

-Odwaliłem coś? - zapytałem, chociaż byłem niemal pewien odpowiedzi.

-Tak - Sasori potwierdził moje domysły i to wyraźnie zirytowany - Zachowywałeś się skandalicznie - doprecyzował i wściekły trzasnął drzwiami szafy.

-Przepraszam... - mruknąłem zza zasłony ze swoich potarganych kłaków.

-Ta... Nawet nie wiesz, za co przepraszasz - odparł nieprzyjemnym tonem - Idź się ogarnij w łazience, a ja zrobię ci coś na kaca, bo pewnie czujesz się tak samo paskudnie, jak wyglądasz.

-Yhm - westchnąłem smętnie, zabierając podarowany ręcznik i złożone ciuszki.

Dalej szczelnie zawinięty w cienkie prześcieradło przeczłapałem do łazienki. W lustrze dokładnie oglądnąłem swoje ciało, czy nie ma na nim żadnych siniaków, zadrapań ani innych niepokojących śladów. Byłem cały. Pod prysznic wszedłem jak do rytualnej kąpieli mającej zmyć ze mnie wszystkie grzechy. Niestety dalej czułem się beznadziejnie.

Założyłem pożyczone od Sasoriego ubrania. Czułem się naprawdę dziwnie z jego bokserkami na tyłku. Po wciągnięciu na siebie podkoszulka i spojrzeniu w lustro zrozumiałem, dlaczego swego razu stwierdził, że ubrany wyglądam na chudszego. Spodnie były na mnie tak luźnie, że w nogawkach aż hulał mi wiatr.

-Masz, wypij. Poczujesz się lepiej - rudzielec, od razu jak tylko wyszedłem z łazienki, wręczył mi kubek z podejrzaną zawartością.

-Co to? - zapytałem, wąchając unoszące się z naczynia opary.

-Takie tam, elektrolity - odparł, wzruszając ramionami.

-Ohydne - skomentowałem, gdy upiłem nieco ciepłej, mętnej cieczy.

-Nie chcesz, to nie pij, tylko nie jęcz potem, że kac cię wykańcza - otrzymałem mało uprzejmą odpowiedź - I radzę ci się pospieszyć, bo jest już po dwunastej, a z tego co wiem, twoja rodzinka miała przyjechać na pierwszą po walizki.

Spojrzałem przerażony na zegarek. Rzeczywiście, było cholernie późno, nawet jak na moje poimprezowe standardy.

-Boże, jak ja im drzwi otworzę, jak zgubiłem klucz? - jęknąłem, łapiąc się za głowę.

-Nie zgubiłeś, tylko nie mogłeś znaleźć. Ostatecznie wypadł ci z kieszeni spodni, jak się rozbierałeś - mruknął mało wesoło.

-Heh, najciemniej pod latarnią... - uśmiechnąłem się krzywo, kiedy wręczył mi zgubę do ręki.

-Ta, idź już do siebie, bo będziesz miał problemy, dziecko - odparł nieco łagodniejszym tonem i wskazał mi drzwi.

-Dobrze... Przyjdę później po kotkę - rzuciłem jeszcze w progu.

Po wejściu do swojego mieszkania pierwsze co, to skierowałem się do sypialni, padłem na łóżko, przykryłem twarz poduszką i wydałem z siebie głośny okrzyk upodlenia. Mój stan został dodatkowo pogorszony dzwonkiem do drzwi.

-Niech was wszystkich piekło pochłonie - burknąłem pod nosem, powłócząc nogami do przedpokoju.

-Cześć Dei - Kuro od razu po przekroczeniu progu rzuciła mi się na szyję.

-Hej. Jak się czujesz? - zapytałem z czystej grzeczności.

-Już dobrze - powiedziała wesoło i cmoknęła mnie w policzek - Mama i tata musieli jeszcze po coś pojechać na miasto, więc mamy dla siebie jakieś pół godziny.

-Fajnie... - odparłem, starając się wykrzesać z siebie resztki entuzjazmu - Cieszę się.

Dziewczyna rozsiadła się w salonie. Skinieniem dała mi znać, że mam jej zrobić herbaty. W głębi ducha cieszyłem się, że te kilka minut spędzonych w kuchni byłem wolny od Kurotsuchi.

-Na przerwę noworoczną jedziemy w Alpy - dziewczyna poinformowała mnie podekscytowana, gdy postawiłem przed nią filiżankę.

-Tak daleko?

-A czemu by nie? Zobaczymy przy okazji trochę Europy. Rodzice się zgodzili, że mogę sobie wybrać jakieś dwa, trzy miasta, które zwiedzimy. Co prawda zimowa pora nie sprzyja zwiedzaniu...

-I jakie wybrałaś? - wszedłem jej w słowo, w głębi serca mając nadzieję, że wymieni któreś z tych ze wschodu Starego Kontynentu.

-Na pewno Paryż, będzie tak romantycznie, może jeszcze Wenecję i Wiedeń...

-A może Petersburg? - zaproponowałem - Może udałoby mi się znaleźć rodzinny dom mojej matki i...

-Eee, za zimno... - czarnowłosa przerwała mi w pół zdania - Ale w Paryżu będziemy mieć własny pokój - powiedziała trochę ciszej, a jej okrągłą buzię zalał rumieniec.

Westchnąłem wewnętrznie, doskonale wiedząc już, co kłębi się w myślach tej czarnowłosej dziewoi. Byłem jednak w tak beznadziejnym stanie, że nie miałem siły na stawianie oporu i byłem skłonny zgodzić się spełnić zachcianki Kuro, bylebym tylko mógł się przed wszystkim upić, tak jak poprzedniej nocy, i niczego z tego nie pamiętać.

-Dei... - dziewczyna szepnęła, opierając się na moim ramieniu - Też cię kocham - powiedziała wesoło i wykorzystując moje odrętwienie, pocałowała mnie w usta.

Absolutnie nie wiedziałem, jak miałem skomentować to idiotyczne też. O ile dobrze pamiętałem, nigdy nie wyznawałem jej miłości. Minionej, przeklętej nocy, ani do niej nie dzwoniłem, ani nie pisałem, więc opcja palnięcia takiej głupoty po pijaku również odpadała.

-Kuro, ja... - wyjąkałem, chcąc jak najszybciej wyjaśnić nieporozumienie.

-Cii... - dziewczyna położyła palec na moich wargach - Nic nie mów - nakazała mi, najwyraźniej nie chcąc sobie psuć dobrej zabawy.

Jedyne co mogłem, to pomodlić się o jak najszybszy przyjazd jej rodziców i ich wspólny powrót do siebie.

***

Przez cały poniedziałek świetnie szło mi unikanie Akasuny. Gdy tylko zauważałem jego czerwoną czuprynę na horyzoncie, natychmiast zawracałem na korytarzu albo skręcałem do toalety i tam czekałem, aż jegomość sobie pójdzie. O dziwo Itachi nie dogadywał mi w wiadomym temacie, a jedynie ograniczył się do krótkich, rozbawionych spojrzeń, którymi obdarzał mnie, kiedy mijaliśmy się na korytarzach. Oprócz tego, nie wchodził ze mną w żadne inne interakcje.

Konsultacja z Hidanem, która na celu miała ustalenie, co dokładnie działo się ze mną w rezydencji Uchihów jak i po opuszczeniu niej, niewiele mi dała. Mój najdroższy przyjaciel, który wielokrotnie zarzekał się, że będzie mnie bronił przed całym złem tego świata, upił się tak bardzo, że pamiętał jeszcze mniej niż ja. Stwierdził tylko, że wszyscy członkowie imprezy byli nawaleni, więc na dobrą sprawę i tak niczego od nikogo bym się nie dowiedział. Na koniec poradził mi po prostu porozmawiać z Sasorim, ale to z wiadomych względów nie wchodziło w grę. Oczywiście fakt, że obudziłem się golusieńki w jego łóżku pozostawiłem dla siebie. Nie miałem siły słuchać komentarzy Hidana.

Niestety, we wtorek rano nie mogłem zrobić nic, aby uniknąć konfrontacji z Akasuną. Siedziałem jak dziecko z chorobą sierocą przy ławce i w napięciu oczekiwałem wejścia smoka, a raczej skorpiona.

-Można się przysiąść? - ciepły, dziewczęcy głos rozbrzmiał tuż nad moim złocistym łbem.

-Ino? - zdziwiłem się na widok koleżanki - No możesz, siadaj - odparłem, wskazując wzrokiem wolne krzesło obok.

-Dzięki - blondynka uśmiechnęła się ciepło i zajęła miejsce - Co tam słychać u ciebie tak w ogóle?

-Jakoś leci... - odparłem bez ujawniania szczegółów - A u ciebie jak tam?

-Nie narzekam - również odpowiedziała ogólnikiem.

Drzwi sali otworzyły się i swą obecnością zaszczycił nas Sasori Akasuna. Oprócz teczki i dziennika pod pachą miał jeszcze w ręce swój stały atrybut, kubek z kawą. Przywitaliśmy się nad wyraz formalnie i rudzielec rozpoczął lekcję.

-Coś nie w sosie jest - Ino szepnęła, nachylając się nieco w moją stronę.

Rzeczywiście, coś niepokojącego było w tonie i gestach naszego nauczyciela. Na jego czole odcisnęła się zdecydowanie zbyt głęboka jak na ten wiek zmarszczka, a oczy kierowały się co chwila na inny punkt. Odniosłem wrażenie, że sam do końca nie myśli o tym, co mówi, dlatego też zamiast skupić się na toku lekcji, zapatrzyłem się na stojącego w rogu sali usychającego kwiatka i odpłynąłem w swój wewnętrzny świat, w którym to już trzeci z rzędu dzień usiłowałem znaleźć wyjście ze swojego krytycznego położenia.

-Deidara, mówię to w szczególności do ciebie.

Zimny ton przywołał wspomnienia pierwszej lekcji, jaką Akasuna prowadził w naszej klasie i jego uwagę co do moich nieistniejących notatek. Musiałem jak najszybciej się nauczyć, że nie znosił ignorowania swojej osoby. Odruchowo spojrzałem na zegar. Nie wiadomo gdzie uciekła mi prawie cała godzina lekcyjna.

-Przepraszam, zamyśliłem się... - wymamrotałem, spuszczając wzrok.

-Ciekawe nad czym - burknął, patrząc na mnie z góry - Nie lubię się powtarzać, bo to strata czasu, ale niestety muszę. Mówiłem o konkursie organizowanym przez moją uczelnię- mruknął, wyraźnie urażony moją apatią.

Powoli przytaknąłem, komunikując powrót swojej uwagi, jednak nie uzyskałem żadnych dalszych, bardziej szczegółowych informacji.

-Kto w takim razie byłby zainteresowany? - zapytał, rozglądając się po sali.

Najwyraźniej dziewczęta dostrzegły w tym wypadku okazję na zbliżenie się do swojego bożyszcza, nic więc dziwnego, że wszystkie, z wyjątkiem Ino, podniosły ręce w powietrze. Pewnie tylko ja zauważyłem, jak naszemu praktykantowi drga powieka.

-W takim razie przyniosę wam jeszcze dzisiaj na którejś lekcji rozpiski z zakresem materiału - westchnął ciężko na samą tylko myśl, ile będzie musiał wystać się przy kserokopiarce - Mam dla was jeszcze jedno ogłoszenie. Z ważnych przyczyn rodzinnych zmuszony jestem wziąć parę dni urlopu, także w przyszłym tygodniu będziecie mieć zastępstwa z panią profesor, która prowadzi zajęcia artystyczne.

Przełknąłem gęstą ślinę i skrzywiłem usta w bolesnym grymasie. Akasuna miewał gorsze dni i był wtedy naprawdę nieznośny, ale wolałbym już mieć zajęcia z jego najgorszą wersją, niż z tym szatanem w kobiecej skórze.

Z owym szatanem mieliśmy się spotkać jeszcze tego samego dnia. Zajęcia artystyczne były dla mnie istnym koszmarem. Nie wynikało to z tego, że miałem problem ze swoimi plastycznymi zdolnościami, o nie. Pani profesor najzwyczajniej w świecie się na mnie uwzięła. Nie miałem pojęcia, czym sobie zawiniłem, ale czego bym nie zrobił, to zawsze obdarzała mnie jedynie krytyką. Być może to była jej nienawiść do Rosjan? Nie wiem...

Lekcja zakończyła się wraz z dzwonkiem. Z ciężkim sercem spakowałem zeszyt do historii sztuki, tym razem nie uzupełniony o żadne nowe notatki ani rysunki.

***

-Dzisiaj zaczniemy sobie cykl o witrażach - wnerwiający mnie głos odbijał się od ścian obszernej sali - Na początek, parę słów o barwnikach...

Z chęcią zwymiotowania na stoły w pracowni, zamiast notowaniu poświęciłem się rysowaniu w zeszycie kółek, z którymi kojarzyłem sylwetkę pani profesor. Jej monolog przerwało ciche skrzypnięcie drzwi. I rude, rozwiane włosy, wychylające się zza futryny.

-Przepraszam najmocniej... - Akasuna zaczął uniżenie, dosłownie kłaniając się swojej starej belferce.

-Ach, Sasori, to ty - kobieta odpowiedziała wyjątkowo radośnie - Wejdź - zaprosiła go ciepło - A wy zacznijcie ucierać barwniki na proszek, żeby można je było dalej obrobić.

Klasowa wspólnota posłusznie rozpoczęła zalecone zajęcie. Wziąłem sobie metalowe naczynko, tłuczek i czarne kryształki leżące w pudełku na środku stołu.

Rudzielec podszedł do biurka pani profesor i wdał się z nią w krótką pogawędkę. Nauczycielka szepnęła mu kilka słów o co bardziej rzucających się w oczy personach. O Itachim wypowiedziała się w samych superlatywach, wiele pochwał zebrała też nasza różowowłosa przewodnicząca. Ja zostałem określony jako trudny i niereformowalny, na co Akasuna, rzecz jasna, przytaknął. Wściekle dociskałem tłuczek do moździerza, aż drobne kamyczki trzaskały o metal.

Nagle zaistniało osobliwe zjawisko. Poczułem dość silny ból w rękach, usłyszałem głośny trzask, zrobiło się na moment jasno, po czym moje oczy zasnuła początkowo fioletowa chmura, która z każdą sekundą robiła się co raz bardziej brunatna. Następnie zapanowała zupełna cisza.

-Czy ty rozcierałeś nadmanganian w aluminiowym naczyniu? - usłyszałem nad sobą ni to wściekły, ni to zatroskany głos nikogo innego, jak swojego osobistego piastuna.

-Co? - zapytałem, nie rozumiejąc za bardzo, o czym się do mnie mówi.

-Chodź, trzeba ci opatrzyć ręce - Sasori zarządził, strzepując ze mnie kolorowy pył i przyglądając się moim poranionym nieco dłoniom.

Mężczyzna, za niemym przyzwoleniem nauczycielki, wyprowadził mnie z sali i zaciągnął do łazienki, gdzie w pierwszej kolejności wsadził moje ręce pod zimną, bieżącą wodę.

Czułem dziwne podekscytowanie. Nie potrafiłem jednak jednoznacznie zinterpretować, co było tego bezpośrednią przyczyną. Odtworzyłem jeszcze raz przebieg wydarzeń. Gdy pomyślałem ponownie o wybuchającym w moich rekach przedmiocie, moje serce przyśpieszyło.

-I masz, kuźwa, tą swoją sztukę pojedynczego, ulotnego momentu, pieprzoną eksplozję - Akasuna warczał pod nosem, próbując zmyć z mojej skóry brązowiejące plamy.

-Sasori! - wykrzyknąłem i aż się zapowietrzyłem z podekscytowania - Ty cholerny geniuszu! - zawołałem, łapiąc go mokrymi rękami za barki i mocno potrząsając jego ciałem - To jest właśnie forma dla mojej sztuki!

Rudzielec spojrzał na mnie, jak na ciężko chorego i przyłożył mi dłoń do czoła. Zmarszczył brwi, gdy nie wyczuł znamion gorączki.

-Dobrze się czujesz? - zapytał dla pewności.

-Tak - odpowiedziałem, kiwając energicznie głową - Dlaczego to coś wybuchnęło? - zapytałem głodny wiedzy.

-Glin z moździerza zareagował z solami manganu, które miałeś za barwnik - wyjaśnił prędko - Ale po co...?

-Co jeszcze może tak wybuchnąć? - zadałem kolejne pytanie, wchodząc mu w słowo.

-Przepraszam bardzo, ty chcesz wysadzić coś w powietrze?

Przytaknąłem energicznie, uśmiechając się szeroko.

-Upadłeś na głowę - Sasori skomentował moje pomysły głośnym westchnieniem - Wracamy do domu, trzeba ci położyć coś gojącego na te dłonie i dać coś na uspokojenie - zaordynował.

-Nic mi nie jest... - odparłem, wzruszając ramionami.

-Ta, właśnie widzę - burknął i złapał mnie za nadgarstek - Idź do szatni, a ja rozdam szybko te materiały na konkurs i powiem pani profesor, że cię zwolniłem do domu.

-To ty masz taką moc sprawczą? - zapytałem, nie dowierzając, że ta stara prukwa ot tak puści mnie do domu.

-Ja dużo mogę, Dei - rudzielec odparł dumnie, kiedy rozeszliśmy się na korytarzu.

Rzeczywiście, moje dłonie były w nie najlepszym stanie. Zasznurowanie butów sprawiło mi sporo trudności i zajęło dużo czasu. Nic więc dziwnego, że Akasuna zdążył się zniecierpliwić oczekiwaniem na mnie przy głównym wejściu szkoły.

-Pokaż - zażądał, wskazując wzrokiem na moje ręce - Niczego nie dotykaj - polecił mi, gdy pokazałem swoje poparzenia.

Przytaknąłem i posłusznie poszedłem za nim na parking. To, że otworzył mi drzwi samochodu, jeszcze jakoś przetrwałem, ale to, że zapiął mi pasy jak dziecku w foteliku, przyprawiło mnie o nagłe rozeźlenie.

-Dzięki, tato - burknąłem.

Sasori prychnął pod nosem i zajął szybko miejsce za kierownicą.

-Nie przeszliście żadnego kursu BHP? - zapytał, jeszcze raz zerkając na moje zaczerwienione dłonie.

-Nie, po co? - wzruszyłem ramionami - W sumie, to dobrze się stało - skomentowałem, uśmiechając się dumnie- Zrobię z tego formę idealną. Taką, która jest nietrwała, chwilowa, nieuchwytna, której nawet fakt zaistnienia jest wątpliwy...

-Masz na myśli, że z wybuchów chcesz zrobić swoją pseudo-sztukę?

-Tak - stwierdziłem hardo, już rozmyślając nad tym, co jeszcze mógłbym wysadzić w powietrze, aby tym razem miało to prawdziwie artystyczny wymiar.

-Rób sobie co chcesz, tylko nie miej do nikogo pretensji, jak stracisz od tego ręce - Sasori warknął wściekle.

-Dramatyzujesz - odburknąłem - Ty też możesz sobie uciąć palec na tej swojej pile tarczowej. A do tego jeszcze wbijasz sobie drzazgi w dłonie.

-Przy eksperymentowaniu z materiałami wybuchowymi prawdopodobieństwo amputacji kończyny jest zdecydowanie większe, niż w przypadku piły

-Sztuka wymaga takich poświęceń.

-Nie nazywaj tego sztuką!

-Będę! Sztuka to wybuch! Eksplozja jest piękna! - wykrzyknąłem na całe gardło.

-Deidara, nie! Zniszczenie nie może być piękne - Sasori oznajmił podniesionym głosem, mocniej zaciskając palce na kierownicy.

-Udowodnię ci, że się mylisz - warknąłem, celując w niego palcem.

-A udowadniaj sobie, tylko rób to z dala od mojego passata i z podpisanym oświadczeniem woli dawstwa narządów w kieszeni, o ile coś zostanie z twojego ciała, jeśli zginiesz od tych swoich wybuchów.

-Jesteś bezczelny - mruknąłem urażony.

-To nie jest bezczelność, tylko instynkt samozachowawczy, który się jeszcze u ciebie nie rozwinął, dzieciaku.

-U ciebie się za to rozwinęła zgryzota, staruchu.

Za niemiłą uwagę zostałem zdzielony po głowie.

-Mogłem cię zostawić w tym cholernym basenie, żebyś tam dostał hipotermii. Ja to jednak lubię sobie komplikować życie... - Sasori warczał pod nosem - Jeszcze cię wpuściłem nawalonego do swojego mieszkania...

-Nie prosiłem o to - odpowiedziałem, krzyżując ramiona.

-Nie, wcale. Tylko żeś padł na kolana na klatce schodowej i zacząłeś jęczeć: "Sasori, Sasori, nie mam gdzie spać, przenocuj mnie, proszę" - zacytował piskliwym głosem.

-Serio klęczałem na korytarzu? - zapytałem zdecydowanie mniej pewnie.

-Tak - odparł nieco rozbawiony.

-Boże... A co było dalej?

-Wtoczyłeś się do pokoju, rozebrałeś do naga i padłeś na łóżko - rudzielec opowiedział pokrótce, absolutnie nie kryjąc swojego kpiącego uśmieszku - No i zasnąłeś.

Moja twarz zapewne przybrała kolor buraka. Świadomość, że świeciłem gołą dupą przed siedzącym obok osobnikiem, przyprawiała mnie o palpitacje serca. Poważnie zastanawiałem się, czy nie otworzyć drzwi i nie wyskoczyć na jezdnię pod koła jadącego obok tira. ale wtedy nie mógłbym rozwinąć swojej artystycznej wizji, na która tyle co wpadłem.

-Wybacz... - wymamrotałem, chowając się za włosami jak za peleryną niewidką.

-Nie było aż tak źle, nawet się nie zrzygałeś. Jeśli nie trzeba było po tobie sprzątać, to można uznać, że nic złego się nie stało.

-Polemizowałbym - mruknąłem cholernie mało wesoło.

-Och, Dei, daj już spokój. Każdemu zdarzyło się przegiąć z alkoholem i zrobić coś głupiego, nawet mnie - piwnooki próbował mnie pocieszyć.

-Tak? - wyraziłem swoją wątpliwość, jakoby ten skrajny przykład introwertyzmu popełnił w swoim życiu szaleństwo większe, niż zmieszanie płatków śniadaniowych z zimnym mlekiem - Opowiedz mi o tym.

-Gdybym tylko pamiętał...

Zarżałem tak głośno, że Sasori aż się wzdrygnął i zjechał nieco na przeciwległy pas. Zostaliśmy oczywiście otrąbieni i pewnie też zwyzywani przez pozostałych kierowców. Nie potrafiłem opanować głupawki, nawet pomimo spojrzenia Akasuny, którym mógłby zabić.

-Wiesz, czasem powiesz coś śmiesznego - oznajmiłem, ocierając łezki spod oczu.

-Ty za to cały czas jesteś zabawny - mruknął, wywracając oczami.

Zatrzymaliśmy się pod blokiem i zwiesiliśmy naszą rozmowę, dopóki nie dotarliśmy pod drzwi. Sasori wpuścił mnie do siebie i od razu posadził przy stole. Marszcząc brwi oglądnął moje dłonie i spryskał je jakimś płynem, od którego skóra zaczęła mnie przeraźliwie szczypać.

-Ała... - jęknąłem, krzywiąc się mocno.

-Bądź mężczyzną i nie histeryzuj. Trzeba to jakoś odkazić - Sasori mruknął nieco zirytowany.

-Dostanę chociaż naklejkę dzielnego pacjenta? - zapytałem, szczerząc się, kiedy pieczenie zelżało.

-Nie posiadam - mruknął i w skupieniu zaczął rozcierać na poranionej skórze mazisty, przeźroczysty specyfik.

-Co to? - zapytałem, przyglądając się chudym palcom delikatnie muskającym moje dłonie.

-Izolat białkowy z cielęcej krwi. Przyspiesza gojenie ran, zapobiega zbliznowaceniom.

-Wolałbym jednak tego nie wiedzieć... - wydusiłem, starając się nie myśleć, jak dokładnie wygląda proces technologiczny pozyskiwania tego cudu.

-Nie ruszaj tego przez jakieś pół godziny, aż się nie wchłonie - rudzielec polecił, kładąc moje dłonie na blacie - Przez ten czas powiem ci, co masz zrobić na ten konkurs.

-A skąd ta pewność, że będę chciał się do niego zgłosić? Muszę się uczyć do egzaminów, nie mam czasu na jakieś pierdołowate konkursy - burknąłem.

-Piętnastu laureatów z najwyższym wynikiem dostanie indeks na wszystkie kierunki, te międzywydziałowe też.

-Mów dalej... - poprosiłem nieco ściszonym głosem.

Sasori usiadł naprzeciwko mnie i wyciągnął kilkanaście spiętych razem kartek ze stosu piętrzącego się na blacie.

-To jest szczegółowy zakres materiału. Jak widzisz, jest tego dużo, a czasu niewiele.

Rzeczywiście, jeśli miałbym jakoś streścić, czego uczestnicy mieli się nauczyć, powiedziałbym, że wszystkiego, co związane jest ze sztuką, od jej historii, poprzez definicje i znaczenia w różnych ujęciach filozoficznych, aż po wykorzystywane w niej narzędzia i materiały.

-Przecież ja się tego nigdy nie nauczę... - jęknąłem, przeglądając długi spis.

-Pomogę ci się do tego przygotować. Wiem mniej więcej, co jest rzeczywiście istotne, a co można sobie podarować.

-Chce ci się?

-Cóż... - rudzielec westchnął głośno - Uważam, że jesteś warty tego wysiłku.

-Dziękuję... - wymamrotałem całkowicie zaskoczony taką odpowiedzią.

Dziwne ciepło ogarnęło moje ciało. Jeszcze nigdy nikt z nauczycieli nie powiedział mi, że jestem w ogóle cokolwiek wart, a co dopiero poświęcony czas, który dla Sasoriego był chyba najcenniejszy.

-Przy okazji postaram się wybić ci z głowy tą wybuchową niby-sztukę - mruknął, wracając do swojego naturalnego, oschłego tonu.

-Skatiertju doroga - odparłem mało przejęty.

-Zobaczysz, nie minie miesiąc, a docenisz piękno, które trwa na wieki - obwieścił, machając palcem w powietrzu.

-Ta, może jeszcze oczekujesz, że będę strugał lalki w drewnie? - zapytałem nieco kpiąco.

-To by było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe...

-Ja za to myślę, że za miesiąc będę miał już opracowaną moją sztukę zniszczenia od A do Z.

-Sztuka zniszczenia. To oksymoron - mężczyzna mruknął, opierając dłoń na czole.

-Zamiast mnie tak besztać, lepiej byś mi powiedział, co jeszcze może wybuchnąć - zaproponowałem z entuzjazmem pięciolatka, chcącego się dowiedzieć, dlaczego ludzie nie są z masła.

-Wykluczone.

-No proszę... - zrobiłem słodkie oczka i złożyłem dłonie.

-Nie. I nie ruszaj tych rąk - burknął, łapiąc mnie za nadgarstki.

-Bo zacznę sam eksperymentować - zagroziłem.

-Ech, z tobą to jak z dzieckiem - mruknął, wywracając oczami - Jak zmieszasz granulki do przytykania rur z folią aluminiową i zalejesz to wodą, to uwolni się z wodór, który wybuchnie po podpaleniu - wyjawił mi wielką tajemnicę.

-Zróbmy to! - zawołałem z demonicznym uśmiechem na ustach.

-Nie.

-Okej, zrobię to w takim razie sam.

-O nie, jeszcze zrobisz sobie krzywdę - wycofał się prędko pod wpływem szantażu.

Wyszczerzyłem się zwycięsko. Akasuna westchnął ciężko w odczuciu poniesionej wychowawczej porażki.

Poczułem się jak na korepetycjach z chemii. Sasori na kartce wyrwanej z zeszytu rozpisał mi reakcję wodorotlenku sodu z glinem w wodnym środowisku. Z jej produktów interesował mnie tylko wodór i fakt, że wybuchał. Po krótkiej burzy mózgów mieliśmy przygotowany projekt zaawansowanej technologicznie instalacji z komorą reakcyjną i zbiornikiem na ulatniający się gaz, który zamierzałem poddać detonacji za pośrednictwem skomplikowanego systemu zapłonu na odległość. W rzeczywistości mowa tu o słoiku z naciągniętą lateksową rękawiczką i skręconym niedbale bibułowym sznurku nasączonym rozpuszczalnikiem, żeby się szybciej palił.

Z obliczeń dokonanych przez Akasunę wynikało, że pierwszej próby można spokojnie dokonać na balkonie. Dostałem parę rękawiczek, żeby nie zapaprać sobie poparzonych dłoni i ze wszystkimi potrzebnymi sprzętami wyszliśmy na zewnątrz.

-Oto jest wschodnioeuropejska myśl technologiczna... - Sasori skomentował moje poczynania.

-Czuję się jak radziecki konstruktor bomby atomowej - odparłem wyszczerzony od ucha do ucha.

Wrzuciłem do słoika potarganą folię aluminiową i wsypałem do niej sporo granulek wodorotlenku. Całość dopełniłem wodą, prędko założyłem ekwiwalent balonika na szkło i jeszcze uszczelniłem całość recepturką, pod którą znalazł się też koniec zastępczego lontu.

-Szybciej - Sasori ponaglił mnie, przystawiając już zapalniczkę do nasączonej bibuły.

W popłochu przerzuciłem nogi przez barierkę i stanąłem przy rudzielcu za szybą otwartych drzwi balkonowych, będącą aktualnie jedyną ochroną przed ewentualnymi odłamkami szkła i bryzgającym ługiem. Z wypiekami na twarzy obserwowałem, jak ogień zbliża się do wypełniającego się gazem tworu.

-Hura! - zadarłem się tak głośno, że przekrzyczałem się przez huk eksplozji i trzaskającego słoika - I jak? - zapytałem rozradowany.

Akasuna spojrzał na mnie krzywo, jakby ktoś podstawił mu kocie szczyny do wąchania.

-Jeszcze to dopracuję - zastrzegłem.

-Cóż...- Sasori mruknął przeciągle - Jeśli to ci sprawia radość... Ale powtarzam, z dala od passata.

-Wiesz co? Sam podsunąłeś mi pomysł, a teraz kręcisz nosem?

-Nie czyń mnie proszę współwinnym zniszczeń, jakich dokonasz...- odparł i spojrzał z politowaniem na odłamki szkła - Nie zapomnij tego posprzątać, jak wystygnie.

-Mistrz nie powinien się tak zachowywać względem swojego ucznia- zarzuciłem mu i zaplotłem ramiona na piersi.

-Mistrz?- powtórzył za mną, a na jego policzkach pojawiły się wypieki- To ja jestem twoim mistrzem?- zaśmiał się głośno, wchodząc do ciepłego mieszkania.

-A nie? Jak chcesz się zrzec funkcji, to mogę znaleźć innego- odparłem z przekąsem i poszedłem za nim.

-Lepszego nie znajdziesz- odparł, dając mi lekkiego kuksańca w bok.

-Dzięki, mistrzu.

-Proszę cię bardzo, mój uczniu - odpowiedział z lekkim cieniem dumy w głosie - Skoro masz taki dobry humor, to możemy się zabrać za naukę - obwieścił, rozsiadając się przy stole.

-Tak szybko? - zdziwiłem się.

-Tak - mruknął, kładąc przede mną stos podręczników - Z tego przeczytaj pierwsze pięć rozdziałów, dziesiąty, dwunasty i ostatni. Z tej książki tylko rozdział o malarstwie flamandzkim... - zaczął wymieniać i podsuwać mi kolejne otwarte tomiszcza.

Posłusznie zaznaczałem ołówkiem odpowiednie strony i notowałem co ważniejsze uwagi. O dziwo, ogrom czekającej mnie pracy absolutnie nie pogorszył mojego wyśmienitego nastroju. Miałem przeczucie graniczące z pewnością, że oto dzieje się przełom w mojej szarej egzystencji. Wpatrujące się we mnie piwne oczy tylko mnie w tym utwierdzały. Mimo poparzonych dłoni czułem, że spotkało mnie w życiu coś dobrego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top