-8-
-Nie wierzę! Po prostu nie wierzę!
Głos Hidana głośno brzęczał mi do ucha. Pierwsze wypowiedziane przez niego zdanie wystarczyło, abym szczerze pożałował decyzji o opowiedzeniu mu o moich perypetiach poprzedniego dnia.
Z czarną dziurą w głowie, z początkami hipotermii, stałem pod marketem i w wolnej ręce przewracałem małą paczkę podpasek, po którą wysłała mnie Kuro. Różowo- błękitne opakowanie okraszone florystycznymi wzorami nijak przystawało do nastroju dziewczyny, która od poprzedniego wieczora miała wyłącznie mord w oczach.
-Dziękuję, że mnie wspierasz w trudnej sytuacji życiowej - mruknąłem do telefonu.
Mój ufarbowany na siwo kumpel, zamiast udzielić mi realnego, emocjonalnego oparcia, najzwyczajniej w świecie wyśmiał mnie, że rzekomo przepuściłem szansę wygrania życia na loterii, co czyni mnie przysłowiowym stulejarzem.
-Deidara, to nie jest żadna trudna sytuacja -wygłosił rozemocjonowany- Tutaj jest wszystko, stary, dosłownie wszystko, proste jak...
-Na Boga, Hidan, nie kończ - warknąłem zirytowany - Nie o to mi do cholery chodzi! To jest mój nauczyciel, nie jakiś typ z przypadku - podkreśliłem ponownie największy szkopuł mojego położenia i stanu emocjonalnego.
-Za niedługo kończysz szkołę i typ już nie będzie twoim nauczycielem. Przebolejecie te parę miesięcy bez publicznego trzymania się za rączkę - mój przyjaciel jak zwykle nie widział w niczym problemu.
-A co, jak zostanie na uczelni i będzie moim wykładowcą?
-No to jeszcze lepiej, będziesz miał gwarantowany indeks przed egzaminami wstępnymi.
-Naprawdę twoja wiara we mnie jest tak mała, że uważasz, że muszę użyć własnej dupy, aby dostać się na uczelnię? - zapytałem z wyrzutem.
-Jesteś jak baba z tym łapaniem za słówka... - chłopak burknął wymownie - Słońce, muszę kończyć. Kuzu właśnie wraca, a dzisiaj jest po jakimś strasznym dyżurze... - Hidan, co zdarzało mu się naprawdę rzadko, brzmiał na zasmuconego i przejętego.
-Dobra, rozumiem... - mruknąłem posępnie.
-Głowa do góry Dei. I pamiętaj, co ci mówiłem.
-Ta... Push-pull... - powtórzyłem po raz nie wiadomo który to idiotyczne wyrażenie - Pozdrów męża.
-Ty swojego przyszłego też. Pa pa, kochasiu - osobnik zdążył się rozłączyć, zanim jakkolwiek skomentowałem jego puentę.
-Szlag by to wszystko trafił... - powiedziałem sam do siebie i wepchnąłem ręce, razem z trzymanymi przedmiotami, do kieszeni.
Szybko stawiałem kolejne kroki, chcąc jak najprędzej schować się w ciepłym mieszkaniu przed przeszywającym chłodem. Byłem gotów przetrwać nawet spędzanie czasu z adopcyjną familią, byleby tylko móc ogrzać się przy kaloryferze.
Nienawidziłem zimna i jeśli miałbym poddać tą swoją przypadłość głębszej analizie, to okazałoby się, że był to jedyny powód, dla jakiego wciąż znosiłem przedmiotowe, w gruncie rzeczy, traktowanie przez Kuro. Po prostu zbyt nie lubiłem marznąć, żeby zostać bezdomnym.
Im bliżej jednak swojego bloku byłem, tym bardziej pragnąłem zawrócić i pójść w przeciwną stronę. A powód tego również był oczywisty. Z każdym krokiem, zbliżającym mnie pod mój adres, wzrastało prawdopodobieństwo natknięcia się na pewnego rudzielca, którego osoba zachwiała podstawami mojego mizernie układanego życia.
Choć bardzo nie chciałem, musiałem to przyznać. Sasori był przystojny. Chociaż był rudy. Wściekałem się na samego siebie, że dałem się zauroczyć tak jak te tępe dzidy z mojej klasy. Ale ja przynajmniej nie oszalałem na jego punkcie tak jak one. Tak przynajmniej mi się wydawało...
Miałem istny burdel w głowie. Nie potrafiłem jednoznacznie określić, a nawet stworzyć ogólnego zarysu, czy Akasuna wzbudzał moją sympatię, czy bardziej mnie wnerwiał i uprzykrzał życie. Czasem był naprawdę miły, że aż chciałbym się z niego wtulić jak w pluszowego misia, a czasem był wredny jak stereotypowy rudzielec. Zmniejszający się między nami dystans absolutnie niczego mi w tym stanie rzeczy nie ułatwiał, a nawet komplikował życie jeszcze bardziej.
Na parkingu nie było jego samochodu, na co odetchnąłem z ulgą. Z sercem lekkim jak piórko wklepałem kod do zamka i wszedłem na cieplejszą przynajmniej o kilkanaście stopni klatkę schodową. Spokojnie przeszedłem na koniec korytarza i równie bez pośpiechu wcisnąłem okrągły guzik na ścianie. Czerwone numerki zaczęły się stopniowo zmieniać od ósemki w dół. Przy zerze metalowe drzwi rozsunęły się z cichym zgrzytem i wszedłem do windy. Wybrałem numer swojego piętra i z głową opartą o ścianę oczekiwałem ponownego ich zamknięcia. Kiedy dwie matowe płyty dzieliło pół centymetra, w wąskiej szparze mignął mi cień i drzwi otworzyły się na powrót. Nie robiłem sobie nawet nadziei, że ten koszmar jest tylko snem, z którego w każdej chwili mogę się wybudzić.
-Dzień dobry - rzuciłem, ze wszystkich sił starając się grać, że wydarzenia poprzedniego wieczora absolutnie mnie nie dotykają.
-Cześć - równie krótka i pełna obojętności odpowiedź dotarła do mnie niemal natychmiast.
W myślach jak mantrę powtarzałem sobie porady otrzymane od Hidana. Miałem być zimny i nieugięty jak moja matushka Rossija.
Niby od niechcenia zerknąłem, co sąsiad ma w trzymanych torbach. Oprócz typowych domowych pierdół, jak płyn do naczyń czy mleko, przez siatki prześwitywało kilka paczek mielonej kawy, którą Akasuna zalewał się chyba litrami. Jeszcze bardziej interesującym zakupem była butelka wódki i karton soku pomarańczowego. Mimowolnie westchnąłem, mając świadomość, jak ciężko wstaje się następnego dnia po takich budżetowych drinach.
Mężczyzna spojrzał na mnie z bolesnym grymasem. Wciągnął głośno powietrze, jakby przymierzał się do wypowiedzenia kilku mało przyjemnych słów. Nic takiego jednak nie nastąpiło. W zupełnej ciszy, którą zakłócał jedynie szum wentylatora, dojechaliśmy na nasze piętro. Jeszcze na korytarzu biłem się z własnym myślami, czy nie odezwać się chociażby z jakąś pierdołą. Nie odważyłem się. Dziwny skurcz objął moje gardło.
Nie zabrałem ze sobą kluczy, dlatego musiałem zapukać do drzwi i czekać, aż Kuro mi otworzy. Tym czasem rudzielec przewierał kluczem przy zamku.
-Hej maluśka, stęskniłaś się? - zapytał wielce czule moją kotkę, która równie wesoła, wychyliła się zza futryny.
Księżniczka przystanęła na tylnych łapkach, wyraźnie domagając się wzięcia na ręce. Sąsiad westchnął cicho i niczym troskliwy ojciec podniósł przybrane, kocie dziecko, które to mrucząc z aprobatą, wtuliło się w jego klatkę piersiową. Szalałem z zazdrości, to pewne, nie mogłem jednak określić jednoznacznie, czy to przez kotkę, czy może przez Sasoriego.
-Masz te podpaski? - czarnowłosa zapytała zachrypniętym głosem, gdy tylko uchyliła drzwi.
-Oczywiście, kochanie - celowo zaakcentowałem mocno drugie słowo.
Dałbym uciąć sobie rękę, że usłyszałem ciche, krótkie prychnięcie Akasuny. Cena tej słodkiej satysfakcji była ogromna. Dziewczyna zupełnie nieświadoma celowości mojego gestu, zarumieniła się mocno na policzkach. Było już za późno, żebym mógł cofnąć ten strzał w stopę.
-Dzięki - Kuro odpowiedziała ciepło, przystanęła na palcach i cmoknęła mnie w lodowaty policzek.
-Proszę - mruknąłem chłodno, wciskając jej w rękę szeleszczące opakowanie i wchodząc do mieszkania.
-Zrobić ci herbatę? - zaproponowała, co było do niej niepodobne.
-Jeśli to nie problem...
-Oczywiście, że nie jest...- odpowiedziała tak słodko, że aż zrobiło mi się mdło - Rodzice będą za jakąś godzinę - zawołała z kuchni.
Wewnętrznie wybuchłem rzewnym płaczem, że tak niewiele zostało mi spokoju i wolności od tych ludzi. O ile moja obecność dla ojca Kuro była niemalże obojętna, to jej matka traktowała mnie jak intruza, jak zwierzątko swojej córki, które oprócz radości właścicielki generuje same tylko problemy i koszty. Co prawda nie gryzłem kanapy i nie sikałem na dywan, ale w sumie miała w tym trochę racji. Utrzymanie mieszkania o niemałym metrażu było zdecydowanie droższe i bardziej kłopotliwe niż chociażby klatki dla chomika.
Gdybym mógł się cofnąć w czasie i doradzić coś samemu sobie w wieku czternastu lat, to żeby nie zgadzać się na adopcję i nie zakładać się z Hidanem, że dam radę wypić szklankę wódki bez popijania sokiem.
Czarnowłosa postawiła dwie filiżanki na stoliku w salonie i usiadła na kanapie. Zająłem miejsce obok niej, szczerze obawiając się, że przekaże mi jakieś hiobowe wieści.
-Mama i tata prosili mnie, żebym o czymś z tobą porozmawiała - zaczęła nieco poddenerwowana.
-O co chodzi? - zapytałem, kiedy nie odzywała się niepokojąco długo.
-O to mieszkanie... - odparła, rozglądając się po pokoju - Tata wpadł w lekkie tarapaty finansowe i musimy je sprzedać jak najszybciej. W zasadzie to już to zrobiliśmy. Musisz się stąd wyprowadzić.
-Boże... - wydusiłem przez ściśnięte gardło - Kiedy?
-Nowy właściciel się zgodził, żebyśmy korzystali z mieszkania do kwietnia, żebyś na spokojnie skończył szkołę. Potem wprowadzisz się do nas - oznajmiła spokojnie i oparła się o moje ramię.
-Wiesz, mogę znaleźć tutaj jakąś robotę, wynająć kawalerkę... - zacząłem, starając się zachować pogodę ducha - Nie chcę się wam tak wpraszać i być wrzodem na dupie...
-Ale ja chcę, żebyś mieszkał z nami.
Zabrakło mi argumentów. Z Kuro dyskusja, jeszcze w takim temacie, nie miała absolutnie żadnego sensu. Jeśli czegoś chciała, nie było sposobu, aby tego uniknąć. Decyzja już zapadła. To, że chciałbym studiować na uczelni w mieście, w którym już mieszkałem, a nie w stolicy, absolutnie nikogo nie obchodziło.
-Kiedy to w ogóle się stało? - zapytałem, próbując jakoś podtrzymać rozmowę.
-Jakoś pod koniec września - mruknęła i wtuliła się we mnie ciaśniej.
-Kuro, jest grudzień - zauważyłem, czując, jak podnosi mi się ciśnienie - Dlaczego nie powiedzieliście mi nic wcześniej?
-A po co niby mielibyśmy ci mówić? - wzruszyła ramionami - Cieszę się, że będziemy więcej czasu spędzać razem... - szepnęła, łapiąc mnie za rękę i całkowicie ignorując moje pretensje.
Miałem szczerą ochotę wstać, wyjść na balkon i rzucić się z wysokości. Właśnie zaczęły się spełniać moje największe koszmary.
***
Byłem gotów sprzedać duszę diabłu, byleby tylko móc się wrócić do mieszkania i nie musieć spędzić tej nocy w otoczeniu nieprzyzwoicie bogatych snobów, których jedynym zajęciem jest palenie cygar, popijanie brandy i gratulowanie sobie, że są panami świata. Nawet możliwość opicia się w trupa roznoszonym przez kelnerów alkoholem nie zrekompensowałaby psychicznych tortur, jakich spodziewałem się zaznać. Kiedy zatrzymaliśmy się pod willą jednego z najbardziej szanowanych rodów w regionie, podjąłem ostatnią próbę ewakuacji.
-Czy to na pewno dobry pomysł, żebym ja też tam szedł?- zapytałem niepewnie.
-Też w to wątpię...- moja adopcyjna matka zdawała się po raz pierwszy od stworzenia świata podzielać moją opinię na jakikolwiek temat.
-Och, dajcie spokój... - głowa rodu jak zwykle westchnęła boleśnie na ten przejaw pasywnej agresji- Deidara, jesteś członkiem naszej rodziny. Oczywiście, że to dobry pomysł, żebyś się pojawił razem z nami w tak ważnym miejscu przy tak ważnej okazji.
-Dei, nie dramatyzuj tak. Będzie fajnie- Kuro szepnęła ciepło i mocno ścisnęła mnie za ramię.
Już doskonale wiedziałem, jak to się wszystko skończy. Cały wieczór spodziewałem się spędzić przyklejony do mojej bardzo niechcianej adoratorki, słuchając mimo chodem ploteczek jej i przetaczających się towarzyszek. Miałem nadzieję, że uda mi się choć kilka razy zdezerterować w okolice barku i tam oddać się swojemu alkoholowemu hobby, bo na trzeźwo bym tego nie zdzierżył.
Porzucając już próby ucieczki, grzecznie wyszedłem na zewnątrz, podałem czarnowłosej ramię niczym rasowy gentlemen i naszą pseudo-rodzinką przeparadowaliśmy pod wielkie frontowe drzwi rezydencji Uchihów.
Państwo mieli kasy po sufit i absolutnie nie mieli zamiaru się z tym kryć, o czym mówiła już sama fasada domostwa. Jasny tynk, kute gzymsy, kolumny, eklektyczne schody, krzewy przycięte z precyzją i dokładnością do setnych części milimetra. Dalej było tylko gorzej. Od tego przepychu aż robiło mi się mdło. Nie każdy w końcu mógł sobie pozwolić na wydzielenie w domu szatni dla gości i opłacenie portiera odbierającego płaszcze. Światło tysiąca żarówek odbijało się od moich wypolerowanych lakierek, których stukot miękko wygłuszał bordowy dywan, za którego koszt samego tylko czyszczenia mógłbym się utrzymać z kotką przez miesiąc.
-Dei, proszę cię, wiem, że nie dogadujecie się dobrze z Itachim, ale postaraj się nie generować żadnych nieprzyjemnych sytuacji- Kurotsuchi przytulia się do mnie ciaśniej, czym podniosła moje ciśnienie jeszcze bardziej, niż swoją wypowiedzią.
Już miałem odpowiedzieć, że nieprzyjemne sytuacje generuje tylko i wyłącznie krzywy ryj Uchihy, a nie moje zachowanie, ale nie zdążyłem, ponieważ zostałem przez nią mocno szarpnięty w stronę obszernego salonu, w którym rezydowała właśnie nasza lokalna creme de la creme. W głębi ducha cieszyłem się, że przynajmniej udało mi się przepchnąć własną wizję na swoją stylizację i uniknąć duszenia się w garniturze. Czarne spodnie, biała koszula, bordowe szelki i mucha pod kolor były na skraju akceptacji pani Kamizuru. Ostatecznej akredytacji dokonała jednak Kuro za sprawą swojej sukienki w barwie ciężkiego wina. Uznała, że będziemy świetnie razem wyglądać. Uwagę, że wolałbym wyglądać gorzej, ale sam, zostawiłem dla siebie.
Głowa rodziny poinformowała nas szybko i oszczędnie, że niezwłocznie musi udać się do gospodarza imprezy, po czym rzeczywiście zostawił mnie samego w towarzystwie dwóch kobiet, które śmiało mógłbym porównać do młota i kowadła. Automatycznie stawiałem kolejne kroki i rozglądałem się dyskretnie za życiodajnym wodopojem, do którego tak bardzo pragnąłem uciec. Zamiast tego spostrzegłem coś, co ścięło mnie z nóg prędzej niż samogon. Liczyłem się z faktem, że w końcu natknę się na Akasunę, ale nie pomyślałbym, że tragedia nastąpi tak prędko. Do tego miał nie byle jakiego towarzysza. Itachi we własnej osobie stał tuż obok niego i panowie wymieniali się między sobą jakimiś uwagami, najpewniej dotyczącymi wspaniałości sztuki średniowiecza. Gdy tylko mnie zauważyli, a ze względu na moje wyróżniające się w tłumie jasne włosy nie było to trudne, ruszyli w moim i moich towarzyszek kierunku.
-Sasori, mój drogi, jak dobrze cię wiedzieć po tylu latach- pani Kamizuru rozpromieniła się nagle na sam tylko widok krwistowłosego - Itachi, z tobą też się dość dawno nie widziałam.
-Cała przyjemność po naszej stronie- mężczyzna odpowiedział uprzejmie, delikatnie się kłaniając.
-Z moją córką, Kurotsuchi już się znacie obaj- kobieta westchnęła jakby od niechcenia i objęła dziewczynę ramieniem, co przyniosło wolność mojej kończynie górnej, ściskanej do tej pory kurczowo przez przybrana siostrę- A to jest Deidara, nowy członek naszej rodziny – zaśmiała się nerwowo, kładąc rękę na moim barku.
W oczach Sasoriego zaświeciły się dwa dzikie ogniki, a na twarzy na moment wstąpił grymas niesmaku. Obdarzył mnie takim spojrzeniem, jakbym przyszedł na pogrzeb ubrany w karnawałowy strój brazylijskiej tancerki. Uchiha za to wyglądał na niepokojąco rozweselonego.
-Zdążyliśmy się już poznać i to dość dobrze- Akasuna świetnie grał zadowolenie z tego faktu- Szczęśliwym zbiegiem okoliczności odbywam właśnie praktykę z dydaktyki w klasie chłopaków- powiedział sporo za dużo.
Oczy pani Kamizuru zaświeciły się w głodzie informacji. Oblizała dyskretnie wargi i wzięła kieliszek szampana ze srebrnej tacy, którą jeden z kelnerów właśnie jej podsunął. Upiła prędko nieco musującego trunku. Po jej szyderczym uśmieszku pozostał jedynie lekki cień szminki na krawędzi cienkiego szkła.
-Och, doprawdy? - wyraziła swoje niedowierzanie- Powiedz mi, mój drogi, jak Deidara się sprawuje. I przede wszystkim, jak oceniasz jego artystyczne osiągnięcia. Chciałabym wiedzieć, czy dostanie się na te swoje wymarzone studia.
Sztucznie miły głos odbijał się rezonansem w mojej czaszce. Czułem, że pobladłem na twarzy. Rzuciłem rudzielcowi krótkie, pełne rozpaczy i błagania spojrzenie. W myślach modliłem się, żeby nie wspominał o moich problemach z niektórymi nauczycielami ani moich występkach, których był naocznym świadkiem. Chociaż nawet gdyby on siedział cicho, to zawsze Itachi mógł wypaplać moje niechlubne sekrety.
-Mówi się, że nie powinno się chwalić na głos kwiatów, które pięknie kwitną- piwnooki oznajmił po chwili namysłu, rzucając mi króciutkie, niemal niezauważalne spojrzenie – Deidara to zdolny i bystry chłopak. Jedyne czego mu trzeba, to dopracować warsztat pod okiem kogoś bardziej doświadczonego- dodał, klepiąc mnie po przyjacielsku w plecy i uśmiechając się szeroko do swojej rozmówczyni.
-Już wiem, czyje oko byś polecił - Itachi wtrącił się, unosząc wysoko kącik ust i szturchając lekko swojego rudego towarzysza łokciem - Proszę pani, Deidara nie mógł lepiej trafić - zwrócił się do matki Kuro.
-Sasori, naprawdę zgodziłbyś się go podszkolić do tych całych egzaminów? - kobieta uśmiechnęła się słodko.
-To żaden problem, zaręczam. Współpraca z Deiem to czysta przyjemność - rudzielec odparł, prezentując swój talent aktorski w pełnej krasie.
Byłem tak zaskoczony i zdezorientowany dyskrecją ze strony Akasuny i Itachiego, że nie byłem w stanie nawet drgnąć. W życiu bym się nie spodziewał takiego gestu po kimś, kogo nazwałem publicznie rudym chujem, nawet jeśli potem wspólnie wychyliliśmy po cztery piwa.
-Chodź córciu, miałyśmy się rozmówić z panią Uchiha, pamiętasz? - pani Kamizuru szepnęła do Kuro, głaskając ją po ramieniu.
Dziewczyna przytaknęła grzecznie, po czym Scylla i Charybda oddaliły się na bezpieczną w moim odczuci odległość.
-Czemuś taki blady, co?- troskliwe zapytanie połączone z lekkim szarpnięciem za rękaw zmusiło mnie do odwrócenia się w stronę wybawcy.
-Uratował mi pan dupę – przyznałem, ostatecznie uzmysławiając sobie, jak dramatyczny bieg mogła obrać pogawędka Akasuny i pani Kamizuru – Dziękuję. Tobie też, Itachi - dodałem nieco mniej uprzejmie.
-Ech, Dei... Beze mnie zginąłbyś marnie... - mężczyzna westchnął ciężko i poklepał mnie w niemal ojcowskim geście po głowie – Chodź, dziecino – skinął na mnie w geście nakazującym, żebym poszedł za nim.
-Proszę nie traktować mnie jak małego dziecka – burknąłem, co ironicznie nadało mi charakteru pięciolatka.
-Musicie się tak przegadywać? To robi się męczące... - Uchiha mruknął, masując sobie skronie.
Rudzielec westchnął boleśnie, a ja wywróciłem oczami. Szliśmy ramię w ramię w kierunku końca sali i klatki schodowej. Zatrzymałem się dopiero obok stołu zastawionego szklankami z grubego szkła i butelkami rozmaitych ciężkich trunków. Prędko odnalazłem swój ulubiony i wyciągnąłem rękę w stronę litrowego bourbona. Uśmiech dziecięcej radości znikł z mojej twarzy, gdy chłodne palce zacisnęły się na moim nadgarstku.
-Dla ciebie jest przewidziany tylko soczek – rudzielec uświadomił mnie z niemałym rozbawieniem.
-Naprawdę nie mogę się napić? - zapytałem oburzony.
-Teraz absolutnie nie. Najlepiej nawet tego nie wąchaj. Ludzie patrzą- mruknął i pociągnął mnie za dalej trzymany nadgarstek – Tak nie można.
-Już trochę za późno na próby wychowywania mnie – warknąłem, próbując dyskretnie się wyrwać.
-Jak na razie, nie idzie mi źle.
-To absurd... - westchnąłem i tęsknie spojrzałem w stronę barku- Naprawdę nie mogę strzelić nawet jednej małpki? Przecież się nie opiję tak małą ilością alkoholu!
-Wiesz, że to co właśnie prezentujesz, to kliniczne objawy alkoholizmu? - uświadomił mnie, pochylając się nieco nad moją twarzą i przeszywając mnie na wskroś mrożącym spojrzeniem.
-Sasori, odpuść - Uchiha wtrącił się między mnie a niego, odkręcił butelkę i nalał nam wszystkim po pół szklanki.
-Wy jesteście ze sobą po imieniu? - zapytałem, nie wiedząc, czy bardziej szokuje mnie to, co widzę, czy to co słyszę.
-No tak... - Akasuna odpowiedział tak, jakby to było coś oczywistego - To ty nic nie wiesz... - dodał z rozbawieniem, gdy zauważył mój całkowicie zdezorientowany wyraz twarzy.
Nie zdążyłem zapytać, o czym niby nie wiem. Z drugiego końca sali dobiegły mnie niepokojące odgłosy. Odwróciłem łeb w stronę zgiełku. Jak się szybko przekonałem, nie był to dobry pomysł. Sinofioletowa Kuro słaniała się w ramionach spanikowanej matki. Szybko spostrzegłem w pobliżu szwedzki stół, na nim ciastka, a na ciastkach beżową, kremową masę. Orzechy...
-Ma alergię! Niech ktoś zadzwoni po karetkę!- spanikowane krzyki niosły się po salonie.
Kilka osób rzuciło się dziewczynie z pomocą. W naturalnym odruchu chciałem zrobić to samo, ale gdy tylko postawiłem pierwszy krok, Akasuna złapał nie za rękaw.
-I tak jej nie pomożesz, a nawet będziesz robił tylko sztuczny tłum i zabierał jej tlen - wytłumaczył szybko swoje postępowanie, zanim ja o to zapytałem.
To uzasadnienie wydawało mi się być logiczne. Stałem więc w miejscu, z dudniącym sercem obserwując, jak roztrzęsiona matka podaje córce steryd w inhalatorze, zanim jej krtań całkiem się zamknie.
-Sas, trzeba go stąd wyprowadzić... - monotonny głos Itachiego dobiegał do mnie jak zza grubego szkła.
Niewiele mogłem zrobić, gdy zostałem chwycony za ramiona przez wyjątkowo sympatycznych kompanów i zaciągnięty pod klatkę schodową. Z antresoli, właściwie schowany za winklem, obserwowałem dalszy rozwój zdarzeń. Pogotowie przyjechało niemal natychmiast, w końcu to dom Uchihów. Panowie w odblaskowych kurtkach podali Kuro jakiś zastrzyk, opatulili ją złotym kocykiem i na noszach, pomimo relatywnie dobrego stanu, wynieśli do karetki. Dopiero w tym momencie z rozmów z gospodarzem wrócił pan Kamizuru. Żona, nie przejmując się obecnością ratowników jak i innych świadków, zrobiła mu sromotną awanturę, że absolutnie nie interesuje się zdrowiem ich dziecka. Z przejęciem czekałem na moment, w którym i na mój temat padną jakieś gorzkie słowa. Szczęśliwie nie doczekałem się tego przed ich wyjściem. Dopiero kiedy rodzinka Adamsów opuściła mury rezydencji, dotarło do mnie, co właśnie się stało. Podobnie jak i fakt, że oto właśnie pozostawiono mnie samego sobie.
-Jesteś bardzo opanowany, jak na kogoś, kogo narzeczona przed chwilą o mało się nie udusiła - Uchiha oznajmił, szturchając mnie lekko łokciem w bok.
-To nie jest moja narzeczona - warknąłem.
-Jak zwał tak zwał... - mruknął pod nosem.
-Czujesz się na siłach tutaj zostać, czy chcesz wracać do domu? - Sasori zapytał mnie z ojcowską troską- Mogę cię odwieźć, jeszcze nie piłem.
Propozycja zaskoczyła mnie niebotycznie. Do tego jego palce delikatnie muskały mnie po ramieniu w czułym geście, co jeszcze bardziej spowalniało pracę mojego mózgu.
-Nie trzeba, nie będę przecież pana ciągnął taki kawał... Wrócę taksówką - odparłem uprzejmie.
Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie i wymienił z czarnowłosym porozumiewawcze spojrzenie.
-Ty nogi, ja ręce - rzucił prędko.
Zdążyłem tylko zmarszczyć brwi, zanim kolega z klasy i nauczyciel nie złapali mnie za odpowiednie kończyny. Jak wór ziemniaków zanieśli mnie do najbliższego pokoju. Na moje darcie mordy nikt nie zareagował.
-Jest i nasza gwiazda estrady! - usłyszałem tylko znajome wołanie życiowego partnera mojego najlepszego kumpla.
Wylądowałem twardo na sofie, na którą zostałem rzucony. Potrzebowałem chwili, żeby podnieść się do pionu, odgarnąć wszechobecne włosy z twarzy i objąć umysłem sytuację, w której się znalazłem.
-Co wy tu robicie? - zawyłem spanikowany, przeskakując spojrzeniem po kolejnych twarzach.
Kisame był cały czerwony i dosłownie dusił się ze śmiechu, mina Hidana wyrażała zakłopotanie, Pain i siedząca na jego kolanach Konan cicho się podśmiechiwali, a Zetsu, przez stale utrzymywane stężenie kannabinoidów w ustroju, głupio się uśmiechał.
-To co zawsze - Kakuzu odparł wesoło, zamaszystym ruchem ręki wskazując na bogato zastawiony stoliczek - Siedzimy, pijemy, palimy i rozmawiamy.
Zamrugałem szybko i utkwiłem pełne pytań spojrzenie w swoim siwym kumplu, który bezradnie rozłożył ręce.
-Deiuś, ja cię chciałem, kuźwa, ostrzec. Dzwoniłem, pisałem, ale wyłączyłeś telefon - Hidan zaczął szybko wyrzucać z siebie kolejne słowa - Chciałem zejść na dół i ci powiedzieć, ale te cepy bardzo chciały sobie porobić żarciki - dodał, warcząc na swojego partnera.
-Puszku... Daj spokój, przecież to jest przezabawne - Kuzu odparł, rzeczywiście łapiąc się za brzuch, a potem w czułym geście obejmując swojego ukochanego ramieniem.
Reszta "cepów", czyli Sasori i Itachi przysiedli się do mnie na kanapie, tak, że siedziałem ściśnięty między nimi.
W mojej głowie jak w kotle mieszały się ze sobą kolejne pytania, na które potrzebowałem jak najprędzej uzyskać odpowiedź. Mimo to, gdy tylko Akasuna wyciągnął rękę po butelkę przejrzystej cieczy i zaczął rozlewać ją do kieliszków, z których jeden ewidentnie był przeznaczony dla mnie, byłem w stanie zapytać o tylko jedną oczywistość.
-Czy to wódka? - wymamrotałem słabym głosem, nie dowierzając, że oto mój nauczyciel, który jeszcze nie tak dawano wywracał oczami na moje praktykowane nałogi, podsuwa mi pod nos tak mocny alkohol.
-Pomiłujtie, korolewa - zaczął z teatralną manierą - Razwie ja pozwolił by siebie nalit damie wodki? Eto czistyj spirt.
Nagłym wybuchem śmiechu udało mi się zamaskować ogarniającą mnie histerię. Przez resztę nocy naprawdę czułem się tak, jakbym znalazł się w samym sercu Moskwy zbudowanej przez Bułhakowa, opętany przez diabelską trupę Wolanda. Brakowało tam jedynie mojej kotki, która przemówiłaby ludzkim głosem i ściętej głowy.
***
Uf, dotarłam. W przyszłym tygodniu zaczynam nowy semestr, w związku z tym będę musiała przystopować nieco z pisaniem. Wiem, że wątek urwałam w takim momencie z dupy, ale z przyczyn technicznych nie dało się inaczej. Oczekujcie mnie więc cierpliwie. Miłość dla Was <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top