-7-

Droga do domu była dla mnie niczym wejście na Golgotę. Powłóczyłem nogami, jakby każda z nich ważyła po pół tony. Do tego urażony wyzwiskami mojego autorstwa praktykant zasugerował się nazbyt żartem, który swego razu mu podsunąłem i w połowie trasy zostałem elegancko ochlapany brudną wodą z kałuży, w którą to jegomość celowo wjechał, gdy mijał mnie swoim autem. W myślach ułożyłem jeszcze więcej epitetów, którymi z wielką chęcią obsypałbym go publicznie.

Zmarznięty i przemoczony doczłapałem jakoś pod blok. Na korytarzu i w windzie zostawiłem za sobą masę mokrych śladów. Wizja rychłego spotkania z Kurotsuchi twarzą w twarz dodatkowo pogarszała moją ogólną kondycję psychiczną.

-Cześć Dei!

Wysoki głos wydobywający się zza drzwi łazienki zawiercił mi boleśnie w czaszce, gdy tylko przekroczyłem próg mieszkania.

-Hej... - mruknąłem posępnie.

-Coś się stało? - Kuro zapytała, wychylając się z pomieszczenia, z którego buchnęły kłęby pary.

Dziewczyna miała nałożony mocny, staranny makijaż. Z ubrań za to założyła tylko bieliznę w śliwkowym kolorze i cienki, czarny szlafroczek.

-Wychodzisz gdzieś? - odpowiedziałem pytaniem, mając nadzieję, że moja zmora umówiła się z kimś i będę miał wieczór dla siebie.

-Tak, umówiłam się z koleżankami... - odparła, wiążąc pasek w talii i mierząc mnie dokładnie wzrokiem – A tobie co się stało, że jesteś przemoczony do suchej nitki?

-Jakiś skończony kutas obryzgał mnie wodą spod koła – odpowiedziałem, w głowie słysząc ten złowieszczy, pełen prymitywnej satysfakcji śmiech Akasuny.

-Och... - czarnowłosa westchnęła zmartwiona – Przebierz się szybko w takim razie, bo się przeziębisz – zaleciła troskliwie.

Uwagę, że sam bym na to wpadł, zostawiłem dla siebie. Klnąc pod nosem w pięknym, matczynym języku na wszystko i wszystkich, przeszedłem do pokoju. W pierwszej kolejności zrzuciłem przemoczone ubrania, dopiero potem zacząłem skanować szafę w poszukiwaniu swoich ulubionych dresów. Drzwi zaskrzypiały, a w polu widzenia mignęła mi oparta o futrynę Kuro. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mnie wzdłuż kręgosłupa.

-Jak dla mnie to możesz tak zostać... - dziewczyna zachichotała cicho.

Bolesny skurcz objął mój żołądek. Modliłem się, żeby dziewczyna nie wymyśliła czegoś głupiego. Niestety, czarna seria miała swój ciąg dalszy. Kuro zupełnie nie przejmując się niczym, podeszła bliżej, zamknęła szafę i oparła się plecami o jej drzwi. Potem położyła swoje chłodne dłonie na moich barkach i nieskrępowanie, jakby głaskała kota, zaczęła powoli przeciągać je w dół.

Doskonale wiedziałem, że powinienem ją powstrzymać. Wiedziałem też, że miałem do tego święte prawo. Mimo to, paraliż objął zarówno moje ciało, jak i umysł, dlatego też po prostu stałem tak nieruchomo, dopóki drżące palce nie dotarły na wysokość pępka. Dopiero wtedy chwyciłem Kuro za nadgarstki i szarpnąłem je do góry.

-Nie rób tak – wymamrotałem drżącym głosem.

Dziewczyna najpierw zamrugała kilka razy, najwidoczniej nie rozumiejąc, co właśnie się stało. Potem zmarszczyła brwi w akcie skrajnego niezadowolenia.

-Co, do cholery, jest z tobą nie tak?! - warknęła, wyrywając ręce ze spazmatycznego uścisku.

Zrobiła jeszcze minę, jakby chciała mnie opluć, po czym pośpiesznie wyszła z pokoju, zostawiając mnie samego.

Wykończony emocjonalnie walnąłem czołem o szafę. Miałem wyrzuty sumienia, że jeszcze nie powiedziałem Kuro wprost, że ani ona, ani żadna inna dziewczyna nie jest w stanie wzbudzić mojego zainteresowania. Zamiast tego od paru ładnych lat skutecznie wzbraniałem się przed jej zalotami, udając po prostu nieśmiałego chłopca. Niestety wraz z wiekiem robiła się coraz odważniejsza, a nawet, powiedziałbym, agresywniejsza. Odnosiłem wrażenie, że jest przekonana, że dotykanie mnie, wymaganie pocałunków i spania w jednym łóżku, czy innych tego typu czynności jest jej prawem, a spełnianie jej zachcianek moim zasranym obowiązkiem.

Poniekąd sam byłem sobie winien. Utrzymywałem ją w takiej niepewności, aby móc czerpać profity z jej sympatii. Cała ta maskarada zaszła jednak za daleko, Kuro traciła już cierpliwość. Miałem dwa wyjścia, albo wyłożyć karty na stół, przyznać się, że przez lata utrzymywałem ją w iluzji i doprowadzić ją tym do szału, którego konsekwencją byłaby eksmisja pod most, albo pożegnać się z poczuciem własnej godności, upić się któregoś wieczora, pójść w ślady matki i dać Kurotsuchi to, czego ode mnie oczekiwała, przespać się z nią.

-Wychodzę. Wrócę późno. Nie musisz na mnie czekać.

Z głębokiego zamysłu wyrwał mnie naburmuszony ton czarnowłosej. Szczęśliwie postanowiła się już ubrać. W odpowiedzi jedynie pokiwałem łbem. Potem usłyszałem już tylko stukot obcasów o posadzkę i trzaskanie drzwiami. Odetchnąłem z ulgą.

-Boże, za jakie grzechy mnie to spotyka? - zapytałem, zerkając w sufit.

Bez siły opadłem plecami na łóżko, dalej gapiąc się w ten sam punkt. Chciałem jak najszybciej zasnąć i obudzić się w lepszym świecie, w którym nie byłoby Kurotsuchi, jej rodziców, Akasuny ani podatków, a zamiast tego piwo było rozdawane w bezpłatnych, publicznych dystrybutorach.

Pogrążenie się w pięknej wizji uniemożliwił mi głośny odgłos pukania. Pomyślałem, że to pewnie Kuro zapomniała czegoś z mieszkania i jeszcze się wróciła, dlatego podarowałem sobie pójcie do szafy i ubranie chociaż spodni. Otworzyłem machinalnie drzwi.

-Cóż, rozumiem, że chcesz mi jakoś zadośćuczynić, ale wystarczy samo słowo „przepraszam" - komentarz okraszony jawną wrednością padł z ust stojącego przed wycieraczką rudzielca.

Na rękach trzymał moją kotkę, co, w połączeniu z tym swoistym sobie błyskiem w oczach, nadawało mu aurę książkowego złoczyńcy pragnącego przejąć władzę nad światem.

-Bardzo śmieszne – burknąłem i przymknąłem w odruchu drzwi, wystawiając za futrynę jedynie głowę - Po co pan przyszedł?

-Po pierwsze, chyba przyszła pora na widzenie z dzieckiem – odparł, głaszcząc Księżniczkę po grzbiecie – A po drugie, chciałem najmocniej przeprosić za to całkowicie nieumyślne ochlapanie wodą spod koła. Uniżenie błagam o wybaczenie.

-Wybaczam – burknąłem, szczerze pragnąc zrzucić kowadło na ten rudy łeb - Ubiorę się i zaraz przyjdę do kotki – rzuciłem umęczony.

Ponoć to, jak się ubieramy na różne okazje, świadczy o naszym szacunku do ludzi, z którymi w danej sytuacji obcujemy, dlatego ubrałem swoje najwygodniejsze dresy, które nawet Kuro pożyczała ode mnie, kiedy dopadała ją krwawa, comiesięczna klątwa. W stroju szarym jak moje życie wybyłem na korytarz i pierwsze co, to wziąłem na ręce swoje ukochane zwierzątko. Kicia zamruczała głośno, ocierając się pyszczkiem o materiał mojej bluzy.

-W ubraniach wyglądasz na chudszego - sąsiad mruknął niekontrolowanie, mierząc mnie spojrzeniem od stóp po ostatni odstający włos na głowie.

-Słucham? To jakaś sugestia? - zapytałem oburzony – Proszę się zdecydować, czy jestem według pana chucherkiem, które może porwać wiatr, czy może ulanym tłuszczem wieprzem.

Kotka w mig wyczuła nagromadzone we mnie złe emocje i zeskoczyła czym prędzej na posadzkę, a następnie w kilku susach dotarła pod drzwi sąsiada, które to zaczęła maltretować pazurami.

-Widzisz? Nawet kot nie chce mieć z tobą nic wspólnego, jak robisz się agresywny – Akasuna oznajmił, wzruszając ramionami.

-Jest tylko jedna przyczyna takiego mojego nastroju – warknąłem i wbiłem wściekłe spojrzenie w przymrużone, piwne oczy rozmówcy.

-Daj spokój... - mruknął, klepiąc mnie po głowie, co jeszcze bardziej zachwiało moją konstrukcją psychiczną – Jeśli ty odpuścisz, to ja też tak zrobię. Zgoda?

-Zastanowię się – mruknąłem naburmuszony.

-Zachowujesz się jak pięcioletnie dziecko.

-Dobrze, że pan zachowuje się stosownie do wieku. Ochlapanie kogoś wodą z kałuży rzeczywiście przystaje osobie dobijającej do trzydziestki.

-Na pewno przystawało do nazwania mnie rudym chujem – odparł, uśmiechając się wrednie.

Dalszy ciąg rozmowy niespodziewanie przerwała kotka. Mianowicie wydała z siebie jakiś dziwny dźwięk, który w zamyśle chyba miał naśladować ryk lwa, po czym naprężyła nienaturalnie grzbiet i obsikała drzwi. Całość rytuału trwała na tyle krótko, że żaden z nas nie był w stanie zareagować. Księżniczka wyglądała na wyjątkowo dumną ze swojego wyczynu.

-Ech... Za jakie grzechy? - krwistowłosy westchnął boleśnie.

-Pójdę może po mopa... - zaproponowałem nieśmiało.

-Po kojec dla tego małego diabelstwa – warknął, patrząc na liżącą sobie łapki kotkę z odrazą większą niż tą, jaką darzył moją osobę.

Mała tygrysica odgryzła się złowrogim miauknięciem i na powrót podbiegła do moich nóg.

-Mnie też obsikasz? - zapytałem ją, gdy wycelowała we mnie swoje złote oczy.

Odpowiedziała mi jedynie ziewnięciem i zaczęła wycierać się o nogawki dresów.

-Dobraliście się z tym zwierzakiem, nie ma co...

-Przepraszamy najmocniej... - odparłem, biorąc kotkę z powrotem na ramiona i robiąc minę ostatniego niewiniątka.

Akasuna spojrzał na nas z pewno rodzaju rozczuleniem. Nie dane było nam jednak zaznać tego błogosławieństwa przez dłuższy czas. Po dosłownie kilku sekundach wciągnął głośno powietrze nosem i omijając cuchnąca kałużę, wszedł do swojego mieszkania w wiadomym celu.

-Brawo kiciu, trzymaj tak dalej – szepnąłem do nic nie rozumiejącego kudłatego zwierzątka.

Szum wody dobiegający z naznaczonego już lokalu ustał i za próg wychylił się jego właściciel, z wiadrem i mopem w ręku. Nie potrzebowałem żadnych słów, aby zrozumieć, że to na mnie ciąży obowiązek usunięcia kociego moczu z drzwi i podłogi. Kotka prewencyjnie zeskoczyła na płytki i schowała się na drugim końcu korytarza, obserwując z bezpiecznej odległości moje poczynania.

-Tutaj jeszcze nie domyłeś – rudzielec wskazał mi palcem fragment framugi.

-Myłem już tu... - jęknąłem, wywracając oczami.

-Zesrałeś, a nie umyłeś. Dawaj to – mruknął, wyrywając mi z rąk narzędzie pracy – Wszystko sam muszę robić, bo inni to tylko na odpierdol... - złorzeczył pod nosem.

-Ależ pan upierdliwy... Niech pan sobie strzeli piwo – zaproponowałem, obserwując, z jaką zawziętością sąsiad pucuje drzwi.

Mop wylądował w wiadrze, a przenikliwe spojrzenie utkwiło w moich oczach. Spodziewałem się wykładu na temat szkodliwości picia alkoholu.

-Mogę sobie wziąć to twoje? - rudzielec zapytał po chwili zastanowienia.

-No kto by pomyślał? Żeby nauczyciel podbierał swojemu uczniowi browary? Oj, nieładnie, nieładnie... - udałem teatralnie oburzenie – Napijemy się razem – zaznaczyłem, zacierając w odruchu ręce.

-Nie jesteś za młody na alkohol?

-Piwo to nie alkohol.

-W twoich rodzinnych stronach, być może... - mruknął, otwierając świeżo umyte drzwi i skinął lekko w zapraszającym geście.

Pierwsza do mieszkania weszła oczywiście kotka, dopiero za nią ja, a na szarym końcu gospodarz z wiadrem przeznaczonym do utylizacji.

-A propos rodzinnych stron... Skąd zna pan rosyjski? - zapytałem, mając nadzieję, że poruszenie tego tematu nie poskutkuje natychmiastową jego zmianą na moje skandaliczne słownictwo.

-Moja mama pochodziła z Odessy– odparł z cieniem uśmiechu na ustach- Wiesz w ogóle, gdzie to jest? - zapytał, mając mnie za skończonego ignoranta.

-Tak, wiem gdzie leży Odessa – mruknąłem urażony – Pana mama też była Rosjanką?

-Poniekąd...

-A ojciec? Jak w ogóle poznali się pana rodzice?

Akasuna westchnął głośno i spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Było już po dziewiętnastej.

-Naprawdę cię to interesuje, czy tak tylko pytasz? - zapytał, przenosząc wzrok na mnie.

Wzruszyłem lekko ramionami, będąc już pogodzonym z faktem, że niewiele się dowiem na temat drzewa genealogicznego sąsiada. W nerwowym geście trąciłem palcem jedną z wiszących na ścianie, przekrzywionych ramek ze zdjęciem.

Fotografia swą słodkością przekraczała wszelkie dopuszczalne normy. Uwieczniona scenka przedstawiała dumnego ojca wraz z synkiem, który to skoncentrowany patrzył na swoje małe stópki stawiane na trawie i kurczowo ściskał tłuściutkimi rączkami palce asekurującego go rodzica.

Widok tego wrednego momentami rudzielca jako słodkiego, pucułowatego, uczącego się chodzić bobasa rozczulił mnie do granic możliwości. Spojrzałem ponownie na mężczyznę i zastanawiałem się, gdzie uleciał cały ten urok topiący serca.

-Z czego się tak cieszysz? - warknął na mnie mało uprzejmie.

-Z tego słodkiego chłopczyka... - odparłem, ponownie odwracając się do rozwieszonych zdjęć.

-Ja słodki? Ja?! - zapytał z niemałym oburzeniem.

-No a nie? O tutaj na przykład. Mały Sasori tworzy model pierwszej marionetki – zaśmiałem się i wskazałem paluchem na zdjęcie, na którym rudy malec, z lekko wystawionym językiem za kącik ust i w skupieniu porównywalnym do radzieckiego szachisty rozgrywającego finałową partię, zlepia ze sobą dwa kawałki modeliny, które swoim kształtem przypominały co najwyżej psią kupę.

Za wygłoszone opinie zostałem zdzielony otwartą ręką w potylicę.

-Rzeczywiście lepiej będzie się napić, bo na trzeźwo cię nie zdzierżę – Akasuna mruknął, wywracając oczami.

Pozwoliłem sobie wejść wgłąb mieszkania i rozsiadłem się na sofie, tuż obok skulonej w kłębek kotki. Gospodarz skomentował moje zachowanie wymownym spojrzeniem. Mimo wyraźnego niezadowolenia z mojej obecności i malującego się na twarzy wahania, czy aby dawanie mi czegokolwiek, zawierającego etanol, jest dobrym pomysłem, wyciągnął z lodówki dwie puszki piwa i z łoskotem postawił je na stoliku. W odruchu bezwarunkowym otworzyłem jedną i wlałem w siebie ćwierć jej objętości.

-Zgłoś się do ośrodka AA – życiowa porada poprzedziła trzask kapsla i syk ulatującego gazu.

-Nie widzę takiej potrzeby.

-Ale ja widzę.

-Ja za to widzę, że powinien pan się zgłosić do fryzjera na farbowanie.

Jedna z poduszek leżących na sofie spotkała się z moją twarzą.

-Jesteś bezczelny... - rudzielec fuknął urażony.

-Tylko dla wybranych - burknąłem.

-Czym sobie zasłużyłem na taki zaszczyt? - zapytał - Bo aż nie chce mi się wierzyć, że chodzi tylko o to, że jestem rudy.

-Rudość nie radość... - westchnąłem z teatralnym smutkiem.

-Czasem mam ochotę cię udusić gołymi rękami - mężczyzna wyznał, przysuwając się bliżej mnie.

-Proszę bardzo, tylko najpierw proszę dać mi się opić. Chcę umrzeć szczęśliwy - odparłem, z bezczelnym uśmieszkiem dopijając zimne piwo.

-Stąpasz po cienkim lodzie, dziecino... - krwistowłosy spojrzał na mnie nienawistnie.

Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mnie po plecach i pierwotny instynkt nakazał mi jak najszybciej opróżnić jeszcze jedną puszkę browaru. Powoli podniosłem się z sofy i w towarzystwie kotki pałętającej mi się koło stóp, podszedłem do lodówki.

-Ty w ogóle nie masz instynktu samozachowawczego. Upijasz się w mieszkaniu człowieka, którego jeszcze kilka godzin wcześniej zwyzywałeś i w zasadzie dalej go obrażasz. Czy ty, dziecko drogie, się nie boisz?

-A czego mam się bać? - zapytałem retorycznie, trzymając już w ręce pół litra napoju bogów.

-Mi też podaj jedno – rudzielec zwrócił się do mnie z gorącą prośbą, zgniatając pustą puszkę i rzucając ją niedbale na stolik.

Kolejna porcja alkoholu znalazła się na blacie. Kotka z pewnego rodzaju zaciekawieniem przyglądała się, jak wgniatam kapsel do środka, a następnie zalewam się złocistym trunkiem.

-Raczyłeś przeczytać mój komentarz do swojej pracy z literatury? - mężczyzna zapytał ni z tego ni z owego po chwili całkowitej ciszy.

-Jeszcze nie, nie zdążyłem... - odparłem, drapiąc się w skroń.

-Ech, po cholerę ja w ogóle cokolwiek dla ciebie robię? - zapytał sam siebie.

-Bo jestem śliczny? - zaproponowałem najlogiczniejsze wytłumaczenie, zarzucając pasmo włosów w tył.

-Wystarczy. Jesteś nawalony – rudzielec, niezbyt rozweselony moim żartem, zabrał mi puszkę z rąk i postawił ją możliwie najdalej ode mnie.

-Wcale nie – oburzyłem się – To pan za mało wypił – zaśmiałem się i lekko podchmielony przyjąłem bardziej komfortową, zbliżoną do leżącej, pozycję na sofie.

-Nie za wygodnie ci? Może jeszcze przynieść ci kocyk?

-Bardzo chętnie. Poproszę jeszcze misia i ciepłe mleko – odparłem z przekąsem.

O dziwo gospodarz nie rzucił we mnie poduszką, a zamiast tego rzeczywiście wstał, podszedł do szafy i podał mi szary koc. Opatuliłem się ciepłym polarem i z błogim uśmiechem przymknąłem oczy.

-To jeszcze poczytamy sobie bajki... - rudzielec oznajmił i przysiadł koło mnie.

Usłyszałem cichy szelest kartek, zanim nie dobiegł mnie niski, melodyjny głos.

-A czerń, E biel, I czerwień, U zieleń, O błękit. Tajony wasz rodowód któregoś dnia ustalę- przeczytał pierwsze dwa wersy doskonale znanego mi wiersza – Coś ty z tym najlepszego zrobił? Profesor wpadł w szał, jak zaczął czytać twoją interpretację. Akurat, na swoje nieszczęście, byłem tego świadkiem.

-Nie moja wina, że ten stary gbur jest taki pruderyjny – mruknąłem i sięgnąłem po puszkę.

Szczęśliwie Akasuna nie wyrywał mi jej z rąk.

-Ciekawe było nawiązanie do wyrazów dźwiękonaśladowczych, do tych wszystkich, jak to ująłeś, westchnięć – belfer odniósł się do pracy, którą popełniłem – Warto byłoby też wskazać na samogłoski jako podstawę języka i komunikacji w ogóle. Samogłoska jest centrum sylaby i wyznacza rytm.

Przytaknąłem w odruchu na otrzymaną poradę. Mężczyzna podał mi otwarty tomik i skinieniem nakazał, żebym czytał dalej.

-A, czarny i włochaty gorset lśniących wspaniale much, co brzęczą w odorze, cień w zatokę zaszyty. Ciekaw jestem, jaka, według pana dyrektora, była słuszna interpretacja tych słów... - westchnąłem ciężko, gdy zdałem sobie sprawę z niemożności dopasowania innych sensów naddanych, niż tych odnoszących się do cielesnego aktu.

-Cóż, kiedy ja jeszcze chodziłem do liceum, to zapewniano nas, że ten fragment prawi o ciąży i narodzinach. Z twoją wersją to pokrywa się tylko rejon anatomiczny – zaśmiał się pod nosem.

-Bawi to pana?- zapytałem, patrząc na niego spod byka.

-Tak – odparł, uśmiechając się mocniej – Ale tylko ta część dotycząca szanownego nauczyciela literaturoznawstwa.

-Dlaczego niby? Dla mnie to jest cholernie przykre, że nie możemy mówić czy pisać tego, co rzeczywiście uważamy.

-Możecie, tylko poskutkuje to niezaliczeniem pracy, albo wyrzuceniem z zajęć, tak jak to było w moim przypadku...

-Wyleciał pan kiedyś z zajęć?! - zapytałem, nie dowierzając, że to ucieleśnienie wszelkich cnót mogło kiedykolwiek aż tak podpaść dyrektorowi mojej szkoły.

-Zdarzyło się parę razy. Jak był omawiany Baudelaire, to nawet nie byłem wpuszczany do sali. Może to i lepiej. To szkółkowe pieprzenie tylko by mnie wyprowadziło z równowagi, a tak mogłem się zająć czymś pożytecznym... - wygłosił kontrowersyjną jak na niego opinię i upił nieco piwa – Czytaj dalej... - zalecił mi, ucinając równocześnie wcześniejszy wątek.

-E, blask pary, namiotów, lance w lodowej skale, biali królowie, dreszcz pod baldaszkami ukryty.

-Tutaj już w zdecydowanie mniejszym stopniu rozbudowałeś symbolikę koloru – Akasuna przybrał nieco bardziej szorstki ton i rozpoczął swój pełen krytycyzmu wywód – O ile w przypadku czerni rozwinąłeś jej symbolikę w naprawdę wysokim stopniu, przywołałeś ją w znaczeniu grzechu, ciemności, tego, co nieczyste, ale też jako esencję tajemnicy, czegoś nadprzyrodzonego, co wkracza już w strefę sacrum, to biel potraktowałeś bardziej jak alegorię, a nie symbol...

-W kontekście poprzedniej strofy, wykorzystanie bieli, jako znaku czystości, wydawało mi się być najbardziej poprawnym i że właśnie to autor miał na myśli – odparłem, próbując obronić swoją tezę.

Mężczyzna westchnął ciężko, potrząsnął puszką, która okazała się być już pusta i poszedł do lodówki po kolejne piwo. Dopiero po kilku łykach odezwał się do mnie.

-Słuchaj Dei. W poezji i w ogóle w sztuce piękne jest to, że każdy jej szczegół charakteryzuje się mnogością znaczeń. Nie możesz opierać się w analizie dzieła na tylko jednym aspekcie. W pewnym momencie, to, co autor konkretnie miał na myśli, staje się kwestią drugorzędną, powiedziałbym, nieistotną, a na pierwszy plan wychodzą indywidualne przemyślenia odbiorcy.

-Czyli artysta to niby taki psycholog, tak? - zapytałem mało przekonany.

-Możesz to sobie tak porównać. Tak czy siak, nie zastanawiaj się, co miał w głowie Rimbaud, pisząc o bieli, tylko co ty sam, w odniesieniu do pozostałych znanych ci tekstów kultury, widzisz w tym kolorze - odparł, uderzając lekko palcem w przerabiany aktualnie wers.

-No to oprócz tego nieszczęsnego dziewictwa, biel to też światło, symbol świętości, ale też chłód, przez proste skojarzenie ze śniegiem, który nawet jest wymieniony w tekście – oznajmiłem niepewny co do poprawności swojej tezy.

-Skonsoliduj to teraz z poprzednią strofą.

-W sensie, że te kolory? - mruknąłem, odwracając się w stronę rozmówcy.

-Kolory i te ich znaczenia, które wymieniłeś.

-Em, są swoimi całkowitymi przeciwieństwami. Można je porównać tylko na zasadzie kontrastu... - odparłem, wbijając wzrok w tekst – Mimo to, są wymienione obok siebie. Wskazywałoby to na to, że jest to podkreślenie pewnej wewnętrznej niespójności w naturze miłości, że jest ona przeciwieństwem samej siebie.

-Ciekawa teza, być przeciwieństwem samego siebie - mój prywatny korepetytor mruknął nieco rozbawiony – To trochę jak przy chorobie dwubiegunowej.

-Jestem po dwóch piwach, mam prawo troszkę bredzić– burknąłem, wywracając oczami.

-W sumie, chyba ująłeś w swoich słowach meritum... - odparł i wyciągnął ramię do zawalonego książkami stołu, zabierając z niego ostatecznie jakiś podręcznik w szarej, rozpadającej się okładce i otwierając go na stronie zaznaczonej błękitną karteczką– Autor, korzystając z kontrastu barw, wskazuje na sprzeczne ze sobą, lecz przeplatające się wartości. Egzystencja jest tu równocześnie przekleństwem i błogosławieństwem, grzechem i świętością, ciemnością i światłością.

-Kto to napisał? - zapytałem, zaglądając Akasunie przez ramię.

-Jeden z moich wykładowców – odparł, zamykając książkę i wskazując na okładkę – Doktor habilitowany nauk humanistycznych. Gratuluję, doszliście do tych samych wniosków.

-Dziękuję – odpowiedziałem wesoło, otwierając sobie kolejną puszkę browaru.

Przyjemnie szumiało mi w głowie, a ciało ogarniało kojące ciepło. Mocno podchmielony oparłem się plecami o podłokietnik, a nogi, siłą rzeczy, zarzuciłem na uda niczego niespodziewającego się rozmówcy.

-Mogę? - zapytałem dopiero, gdy zauważyłem malująca się na jego twarzy konsternację.

-No możesz... - mruknął zmieszany i jakby w odruchu naciągnął brzeg koca na moje stopy – Czytaj dalej...

Przytaknąłem prędko i przepłukałem zaschnięte gardło chłodną goryczą, mającą jak najszybciej wprowadzić mnie w stan alkoholowego upojenia, w którym przestałbym czuć jakikolwiek emocjonalny dyskomfort w obecności goszczącego mnie nauczyciela. Wciągnąłem głośno powietrze, gdy mój wzrok znalazł się na kolejnych wersach omawianego sonetu. Zrobiło mi się cholernie nieswojo, a nieprzyjemne ciarki przeszły mnie po plecach. Wielce niepewnie wyartykułowałem pierwsze słowa.

-I, purpura, krwi struga z ust, pięknych warg rozkwity, kiedy śmieją się w gniewie lub pokutniczym szale.

-O, przy tym fragmencie myślałem, że do dyrektora będzie trzeba wzywać karetkę – krwistowłosy zaśmiał się głośno – To chyba był najmocniejszy punkt twojej interpretacji.

-Starałem się – odparłem nieskromnie i zarzuciłem włosy do tyłu – Rzadko korzystam z konstrukcji wiersza, jako z punktu wyjścia, ale tutaj akurat pasowało mi to, jak jeszcze nigdy wcześniej. To jest sam jego środek, siódmy i ósmy wers z czternastu. W połączeniu z czerwienią, będącą najcieplejszym, powiedziałbym, najbardziej erotycznym kolorem z wymienionych oraz z "I", przypominającym głośny pisk, stanowią one swego rodzaju punkt kulminacyjny.

Nie mogłem uwierzyć, że powiedziałem to na głos, zwłaszcza, że ruda czupryna, którą miałem w polu widzenia, była najbardziej czerwonym z czerwonych zjawisk, jakich w życiu zaznałem, a jakby tego było mało, na podkreśloną samogłoskę „I" kończyło się imię jej właściciela.

Nie wiem, co u licha skłoniło mnie do takiego zachowania, ale zamiast dalej grzecznie patrzeć w tekst, podniosłem spojrzenie na słuchającego mnie w zamyśle mężczyznę. Mój wzrok utkwił w jego wąskich, wygiętych w delikatnym uśmiechu wargach. Gdy piwne oczy skierowały się wprost na moją zarumienioną twarz, było już za późno na opamiętanie się.

Zrobiło mi się gorąco, zapewne od chwilowego nadmiaru czerwieni. Zsunąłem koc z tułowia i rozpiąłem sobie bluzę. W panice zrobiłem to, czego absolutnie robić nie powinienem, czyli szybko wypiłem jeszcze więcej piwa.

-Czy w takim znaczeniu nie lepiej byłoby umieścić te wersy na samym końcu? - Akasuna zapytał, zupełnie ignorując to, jak nachalnie się w niego wpatrywałem.

Po poetyckim szczytowaniu, które miałem wątpliwą przyjemność tyle co analizować, jak i po ponad litrze browaru, mój mózg nie pracował już tak, jakbym sobie tego życzył. Pytanie skwitowałem tylko bezmyślnym wzruszeniem ramionami.

-Ty chyba po prostu lubisz ten kolor – zasugerował, ściszając nieco głos – Idźmy dalej – zalecił, przeczesując zmierzwione włosy palcami.

Przytaknąłem energicznie i przymglonym wzrokiem odnalazłem kolejne wersy.

-U, cykle, opalowa gra mórz, spokój pastwiska usiany zwierzętami, spokój, który odciska w skórze uczonych czół bruzda alchemii głęboka. Tutaj zieleń też można zinterpretować poprzez kontrast z czerwienią. Jedno to symbol życia, rozwoju, drugi to ogień, który będzie trawił wszystko to, co spotka na swojej drodze.

-I tak, i nie... - krwistowłosy odparł, nieco się krzywiąc – Owszem, można te dwa kolory sobie przeciwstawić, jako szalejący żywioł i utożsamienie spokoju. Ale jest to mało ciekawe, powtarzać ponownie ten sam schemat. Słyszałeś na pewno o addytywnej syntezie światła.

-No tak, to ma teraz sens... - odparłem, przykładając dłoń do ciepłego czoła – Czerwony, zielony i niebieski są w tym wypadku barwami podstawowymi. Łącząc ten fakt z tym, co mówił pan na początku o samogłoskach, jako podstawie dla słów, otrzymujemy bardzo elegancki twór o podstawach wszechświata.

-Świetnie – piwnooki zawołał, klaszcząc w dłonie – Napisz to w pracy poprawkowej, pomiń fragmenty o seksie i profesor będzie zachwycony – zalecił mi i dopił trzeci już browar.

-Osobiście wolałbym tylko uzupełnić oryginał o nowe spostrzeżenia – westchnąłem z bólem – Chyba, że według pana to rzeczywiście była tylko jakaś teoria narwanego nastolatka.

-Twoja teza była bardzo błyskotliwa i w odniesieniu do innych utworów Rimbauda, nawet dość prawdopodobna – odparł, rzucając zgniecioną puszkę na blat - O, trąba niebiańska, co dziwne świsty kołysze, Obszary, gdzie Anioły i Świat prują ciszę: - Omego, fioletowy promieniu Jego Oka! Dlaczego nie tutaj, tylko przy czerwieni i w środku wiersza? - zapytał w głębokim zamyśle.

-A co? Panu bardziej pasuje przy błękicie? - zachichotałem i podniosłem się z półleżącej pozycji, przysuwając się bliżej partnera w dyskusji.

-Ta strofa wydaje mi się mieć silniejszy transcendentalny charakter niż pozostałe.

-A mnie się wydaje, że po prostu lubi pan ten kolor – zasugerowałem tym samym tonem, jakim zostałem uraczony przy swoim wywodzie o czerwieni – Nawet ściany ma pan pomalowane na błękit – zauważyłem, rozglądając się po pokoju.

-Ta, być może... - odparł, wbijając wzrok w okładkę trzymanego przeze mnie tomiku.

Zapanowała między nami niezręczna cisza. Kotka nie wiadomo kiedy opuściła sofę, najpewniej zgorszona widokiem naszej alkoholizującej się dwójki i schowała się w swoim leżącym w przedpokoju pluszowym koszyku.

Czułem się nieźle wstawiony. Ogarniała mnie nieskomplikowana, pijacka radość. Nic mnie specjalnie nie martwiło, problemy wydawały się być błahe, a goniące terminy kolejnych sprawdzianów dość odległe. W tym całym rozluźnieniu zagalopowałem się na tyle, że ocknąłem się dopiero oparty, a właściwie wtulony w ramię siedzącego koło mnie rudzielca, którego jedynym komentarzem do mojego zachowania była wysoko uniesiona brew i usta wygięte w delikatnym uśmieszku.

Co ciekawe, po raz pierwszy, odkąd miałem przyjemność obcować z tym człowiekiem, widziałem go bez nawet cienia bolesnego grymasu. Byłbym to w stanie znieść przyzwoicie, gdyby chociaż wyrażał swoją mimiką obojętność. Ale nie... Lekkie zdziwienie, ale też i prosta radość, były widoczne na jego twarzy jak na dłoni.

Potrzebowałem kilku sekund, żeby ogarnąć umysłem, cóż najlepszego właśnie wyprawiam.

-Muszę na chwilę do łazienki- rzuciłem ułomną wymówką i prędko zerwałem się z sofy.

Był to pomysł poroniony. Jak się szybko zorientowałem, wszystko poszło mi w nogi. Zatoczyłem się niezgrabnie i tylko dzięki obejmującym mnie w locie ramionom, nie wylądowałem na podłodze. W istocie mój tyłek usytuował się w stokroć gorszym miejscu, mianowicie na kolanach rudzielca.

-Może cię zaprowadzić?- gospodarz zapytał nieco rozbawiony moim stanem.

-Nie trzeba...- mruknąłem zawstydzony i przeczesałem ręką włosy, tworząc z nich moją słynną zasłonę.

Kiedy kilka pasm spadło na moją zalaną rumieńcem twarz, Sasori, jakby specjalnie, na przekór mnie, wplótł w nie palce i założył mi je za ucho, niby nieumyślnie łaskocząc to, w moim przypadku wybitnie wrażliwe, miejsce. W odruchu przygryzłem wargi i po kilku chwilach walki z samym sobą, odważyłem się podnieść wzrok. Piwne, iskrzące się oczy przeszywały mnie na wskroś, boleśnie obnażając przede mną samym moją wielką słabość. Nie miałem siły ani chęci zrzucać z siebie oplatających mnie w talii ramion, czy zejść z drżących kolan, na których siedziałem. Dziwne uczucie ogarnęło moje ciało i umysł. Jakiś wewnętrzny głos, który później określiłem jako promile rozpuszczonego w krwi alkoholu, nakazał mi przysunąć się bliżej pięknej, oblanej rumieńcem twarzy i złożyć na niej tuzin pocałunków. Nim jednak zdążyłem wypełnić ten imperatyw, opatrzność po raz pierwszy od początków istnienia okazała mi łaskawość i zesłała na mnie głośno burczący w kieszeni telefon, który skutecznie powstrzymał mnie przed popełnieniem największego życiowego błędu.

-Halo? - odebrałem, nawet nie patrząc na nazwę kontaktu.

-Jesteś w mieszkaniu? - wysoki głos Kuro boleśnie zawiercił mi w mózgu.

-No tak, a co? - zapytałem, prędko schodząc Akasunie z ud.

-Wiesz, nie najlepiej się czuję i już wracam... - mruknęła posępnie – Masz może czyste te takie szare dresy?

Zacisnąłem mocno powieki i załkałem w głębi duszy nad swoim losem. Byłem nawalony, z czerwoną papką zamiast mózgu w głowie, a do tego czekała mnie konfrontacja z Kurotsuchi na samym początku miesiączki.

-Tych akurat nie, ale mam inne, które może się nadadzą...

-Dzięki. Będę tak do piętnastu minut – poinformowała i rozłączyła się.

Westchnąłem ciężko i przetarłem zaspane oczy.

-Coś się stało? - rudzielec zapytał, przekrzywiając lekko głowę w bok.

-Tsa, Kuro wraca wcześniej – mruknąłem niepocieszony – Muszę już iść.

Sasori przytaknął ze zrozumieniem i wstał odprowadzić mnie do drzwi. Stojąc w progu pogłaskałem jeszcze na pożegnanie śpiącą w przedpokoju kotkę.

-Dziękuję za gościnę – powiedziałem pogodnie, wychodzą już na korytarz.

-Nie ma za co... - piwnooki odpowiedział mi nieco posępnie – Tylko nie chwal się nikomu, że waliłeś browary ze swoim nauczycielem, dobrze?

-Oczywiście, to zostanie między nami – odparłem, puszczając mu jeszcze oczko – Dobranoc – pożegnałem się wesoło.

-Nie wywróć się po drodze... Dobranoc... - odpowiedział wyraźnie zmęczony i zamknął za mną drzwi.

Czym prędzej pognałem do siebie i wszedłem pod lodowaty prysznic, żeby przetrzeźwieć choć trochę.

-Nie, nie, nie, nie! - powtarzałem sam do siebie, unosząc w błagalnym geście ręce do góry – To przez alkohol, po prostu tylko się opiłem – zaklinałem rzeczywistość.

Zimna woda spływała wartko po moim ciele, ale nie przynosiło mi to spodziewanego ukojenia. Moje myśli nadal galopowały niekontrolowanie w kierunku scenariusza, który ziściłby się, gdyby Kuro nie zadzwoniła do mnie akurat w tym momencie, w którym to zrobiła. Zaczęlibyśmy się całować, rozbierać? Przeleciałby mnie? Cztery piwa to może nie jest dużo, ale najwidoczniej wystarczająco, aby nie być w stanie kontrolować w pożądanym stopniu swoich dzikich żądz.

Jedyne, co teraz mogłem, to mieć nadzieję, że Sasori nie zorientował się, co miałem zamiar mu uczynić i znacząco ograniczyć ilość alkoholu w diecie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top