-25-
Witajcie kochani!
Z tego miejsca pragnę bardzo Wam wszystkim podziękować za cierpliwość i nadzieję, że kiedyś tu wrócę. Wreszcie, po ponad dwóch latach (!!!) przerwy udało mi się zmobilizować ostatni swój neuron i popełnić ciąg dalszy tego opka.
Wiele się u mnie przez ten czas działo rzeczy, które skutecznie odbierały chęci do czegokolwiek, nawet kontynuowania własnej egzystencji. Sufit zawalił mi się na łeb, zdrowie siadło, uczelnia dowaliła, związek jebnął, praca napluła w mordę, a na zakończenie ponurej serii był pogrzeb. After all, tomorrow is another day, jak to zostało powiedziane na końcu "Przeminęło z wiatrem". Jako tako się otrząsnęłam po ciągu osobistych tragedii i zaczęłam powoli wracać do aktywności, które dawały mi radość, a pisanie o uroczych chłopcach bez wątpienia się do nich zalicza. Czuję, że wypadłam z formy, proszę się zatem nie krępować przy krytycznej analizie tego literackiego tworu.
A to jest Zmorka, moje ukochane kocie dzieciątko, które od jesieni 2020 zapobiega totalnej dezintegracji mojego zdrowia psychicznego.
Cóż, tyle zatem ode mnie. Mam nadzieję, że żyćko mnie już nigdy więcej aż tak nie dojedzie i dobrniemy wspólnie do końca tej historii w ciągu nadchodzącego roku.
Dobrej zabawy <3
~ Charlie
***
- Na pewno dobrze zrobiłaś ten test? - zapytałem zgryźliwym tonem, obserwując jak moja towarzyszka szarpie zębami ciągnący się na kawałku pizzy ser. - Bo jesz jakbyś miała trojaczki.
- Łebne hi - wybełkotała Ino, zupełnie nie przejmując się tłuszczem i sosem cieknącym po jej podbródku.
Westchnąłem ciężko i podarowałem sobie jakiekolwiek komentarze na temat wątpliwej estetyki tego widowiska. Zamiast tego przysunąłem talerz zasypany frytkami bliżej siebie i począłem również wpierdalać jak świnia.
Nie było mowy, żebyśmy zostali w mieszkaniu po torturach, jakie przeżyłem w czasie rozmowy z Akasuną. Ale ponieważ nie chciało nam się też szlajać po mieście w czasie mrozów, udaliśmy się do najbliższej knajpy.
Lokal nie był wyszukany, nie był nawet przeciętny. Zakład gastronomii, bo restauracją tego miejsca nazwać nie można, mieścił się w niewielkiej budzie, która nie wiem jakim cudem przeszła przez machinę nadzoru budowlanego. Na wielkich oknach zlepiony tłuszczem kurz osadził się grubą warstwą. Na stoliczkach o pożółkłych, popękanych plastikowych blatach stały prowizoryczne solniczki i pieprzniczki sklecone ze słoiczków po koncentracie pomidorowym, w których zakrętkach wybito gwoździem, zapewne zardzewiałym, dziurki. Cała sala tonęła w mdłym zapachu przypalonego, jełczejącego oleju, być może nigdy nie wymienionego na nowy. Dzięki panującemu w tym miejscu ciepłemu mikroklimatowi muchy miały się świetnie nawet w środku zimy, dowodem czego było wesołe bzyczenie dobiegające z okolic wiszących pod sufitem jarzeniowych lamp. Mimo tych wszystkich faktów, które inspektora sanitarnego doprowadziłyby do omdlenia, nie bałem się zbytnio zatrucia pokarmowego po degustacji specjałów tutejszej kuchni. Byłem pewien, że kilkuminutowa kąpiel w skwierczącej fryturze zabiła wszelkie formy życia mikrobiologicznego.
- Deiu-geju, powiedz mi - odezwała się Ino, gdy już przełknęła przeżute ciasto - o co chodzi z tobą i Akasuną? - zapytała bez ogródek.
- Długo by opowiadać - mruknąłem, agresywnie wbijając plastikowy widelczyk w Bogu ducha winną frytkę.
- Aż tak się przejął tym drobnym nieporozumieniem? - Moja przyjaciółka najwyraźniej bardzo beztrosko podchodziła do kwestii swojego niedoszłego macierzyństwa.
- To nieporozumienie to chyba ostateczny gwóźdź do trumny... - odparłem posępnie i w akcie nieludzkiego zmęczenia oparłem podbródek o blat.
- Skoro ten jest ostateczny, to muszą być też jakieś wcześniejsze - wydedukowała. - Co się stało przez ten tydzień, Dei? Opowiadaj!
- Pokłóciliśmy się - przyznałem. - Wyrzuciłem mu marionetkę przez balkon.
Dziewczyna aż zachłysnęła się z wrażenia, objawem czego było głośne odkasływanie. Dopiero gdy, z trudem, zaczerpnęła powietrza, odezwała się.
- Że co zrobiłeś?! Ale dlaczego?!
- To bardzo długa historia - mruknąłem. - Zaczęło się w sumie w święta - oznajmiłem nie do końca świadomie. - Byłem u niego w rodzinnym domu razem z grupką znajomych.
- Och, jak romantycznie! - stwierdziła.
- Polemizowałbym.
- Mam nie dopytywać, czy chcesz się czymś podzielić z przyjaciółką? - zapytała, podbierając mi z talerza frytkę.
Westchnąłem ciężko. Swój brudny sekrecik chciałem zabrać do grobu i nie dopuścić nigdy aby ktokolwiek dowiedział się, co zaszło między mną a Sasorim. Z drugiej strony jednak czułem potrzebę wygadania się i wylania żali oraz otrzymania sensownej rady. Miałem niby do tych celów Hidana, ale on z racji naszej niemal braterskiej relacji nie potrafił spojrzeć na moje wybryki chłodnym okiem.
- Prawie się ze sobą przespaliśmy - wyrzuciłem z siebie.
W pierwszej chwili poczułem jak ogromny ciężar ulatuje z mojego ciała. Ulga niestety prędko ustąpiła miejsca stokroć uciążliwszej niepewności co do tego, jak moje wyznanie przyjmie Ino. Mogła przekazać wieści szkolnej społeczności, mogła mnie wyśmiać. W ciągu tych raptem paru sekund ułożyłem setki dramatyczno-katastroficznych scenariuszy, a ostatecznie żaden nie spełnił się nawet połowicznie.
- Coś tak czułam - odparła, po czym sięgnęła po kolejną frytkę. - Wyhać he na hebe lehicie - wybełkotała, nie przerywając sobie przeżuwania kartoflanej pulpy.
- Ale... Nie jesteś tym... Zgorszona? - wymamrotałem bezrozumnie, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów dla wyrażenia swych wątłych myśli.
- Jestem - odparła prędko. - Akasuna może i jest przystojny, ale to nie znaczy, że wolno mu robić, co chce. Jest dorosły i powinien ponosić konsekwencje swoich wybryków. - Ino mówiła spokojnie, powoli kierując dłoń do frytkowego stosiku. - Dobrze dla niego, że w porę mu odmówiłeś - stwierdziła na koniec.
- Tylko... - zacząłem niepewnie - to on mi odmówił...
Dziewczyna podniosła na mnie swoje niebieskie oczęta. Nie wiem, co chciała wyrazić swoją mimiką, ale po zaciśniętych, siniejących wargach mogłem wnioskować, że w jej umyśle wybrzmiewa burza głębokiego oburzenia.
- Chcesz szczerej porady czy pocieszenia? - zapytała po chwili ciszy.
- Porady.
- Daj sobie z nim spokój. Cokolwiek do niego czujesz, dla własnego dobra zabij to - powiedziała, dalej utrzymując obojętny wyraz twarzy. - No chyba, że chcesz go tylko przelecieć, w takim wypadku go for it, girl - dodała, już zdecydowanie weselej.
- Ino! - zawyłem zażenowany.
- No co? - Wzruszyła beztrosko ramionami. - Zbieramy się? Jest już trochę późno.
- No tak, zeżarła i do domu - mruknąłem, lustrując pusty talerz po frytkach, z których udało mi się uszczknąć raptem tylko kilka sztuk.
Ino jedynie posłała mi uśmiech niewiniątka zanim zaczęła zakładać swój zimowy płaszcz. Mogłem jedynie westchnąć ciężko, pogodzić się z faktem niezaspokojenia uczucia głodu i również zacząć się ubierać. Kulturalnie pożegnaliśmy się z umęczoną załogą gastronomicznego Titanica i wyszliśmy na syberyjski mróz. Ku mej wielkiej radości przestało wiać i sypać śniegiem.
- Odprowadzić cię na przystanek? - zapytałem.
- Nie trzeba, wracaj do siebie, nie będę cię ciągać po mieście w tak parszywy dzień - odparła koleżanka. - Odpocznij i powodzenia z tym rudym gnojkiem - dodała, na pożegnanie przytulając mnie jednym ramieniem.
- Trzymaj się, Ino. Do następnego - odpowiedziałem, odwzajemniając uścisk.
I pognała przed siebie, zostawiając mnie z myślami jeszcze bardziej zagmatwanymi, niż były rano.
Czułem się wyczerpany. Nie miałem chęci ni siły na absolutnie nic, nawet na kontynuowanie swego jestestwa. W trybie autopilota stawiałem kolejne kroki w kierunku domu i czekających mnie tam ciepłych pieleszy, w które miałem zamiar wypłakać słone łzy swego egzystencjalnego cierpienia. Całe szczęście nie miałem tam daleko.
Pod blok dotarłem po paru raptem minutach, nie zdążyły nawet zmarznąć mi uszy. Gdybym miał do przejścia dłuższą drogę mógłbym zrzucić to, co zobaczyłem, na garb halucynacji z powodu głębokiego wyziębienia. Niestety, bolid Hidana zaparkowany jak zwykle niezgodnie z przepisami ruchu drogowego pod klatką schodową należał do rzeczywistości.
W normalnych okolicznościach przyrody ucieszyłbym się na jego niezapowiedziane przybycie, ale nie tego dnia. To nie była dobra pora na odwiedziny. To nie była dobra pora w ogóle na cokolwiek oprócz zachlania się w samotności i zgnicia pod kołdrą w akompaniamencie mruku kotka.
Jakaś część mnie pragnęła bez względu na koszty uniknąć konfrontacji i pozostać dokładnie w tym miejscu, w którym właśnie przystanąłem. Inna natomiast domagała się jak najszybszego wyjaśnienia, co właściwie się stało, dlaczego ten siwy jełop przyjechał bez zapowiedzi i to akurat, dziwnym zbiegiem okoliczności, krótko po tym jak pożarłem się z pewnym piegowatym wysłannikiem piekieł.
Nogi niczym autopilot poniosły mnie w kierunku wejścia, a następnie do windy. Gdy tylko dojechałem na swoje piętro, rzuciłem się do drzwi sąsiada. Nacisnąłem klamkę. Było otwarte. Pchnąłem skrzydło.
I pożałowałem.
Widoki, jakie ukazały się moim oczom, przyprawiły mnie o skręt żołądka, a następnie atak palpitacji serca. Na wprost przy progu kącika małego marionetkarza pobłyskiwała sporych w mojej ocenie rozmiarów kałuża bordowej cieczy. Bardzo chciałem w tamtej chwili myśleć, że to jakiś lakier do drewna, ale niestety, ewidentnie była to krew.
Już zacząłem układać najczarniejsze scenariusze, w jakich okolicznościach owa plama powstała, kiedy to moje mroczne myśli zostały przerwane przepełnionym bólem okrzykiem dobiegającym z pokoju.
- Kurwa, niech to już się skończy...
Tak, to ewidentnie był głos Sasoriego.
- Masz trociny wbite w skórę, muszę ci to oczyścić. - Usłyszałem odpowiedź Kakuzu.
- A bardzo to boli? - Głupkowate pytanie padło oczywiście z ust Hidana.
Jeśli miałbym czekać na odpowiedni moment, żeby przekroczyć próg domostwa i zaanonsować swoją obecność, to bym się nigdy nie doczekał. Nie ściągnąłem nawet butów ani kurtki. Po prostu wszedłem do środka i stanąłem w przejściu.
- Co tu się dzieje? - zapytałem automatycznie, zanim zdążyłem się choćby rozejrzeć.
Ale gdybym się rozejrzał, moje pytanie byłoby jeszcze bardziej zasadne.
Akasuna leżał na sofie zasłaniając oczy przedramieniem, z wielką, krwawiącą raną na łydce. Łydkę ową trzymał znajomy mi chirurg i dłubał w niej odzianymi w gumowe rękawiczki palcami. Siwy osobnik stał pochylony nad dantejską scenką, wyraźnie zaintrygowany okolicznościami przyrody.
- Deidara? - Lekarz niby zapytał, ale wcale nie oczekiwał odpowiedzi ani jakiejkolwiek innej reakcji z mojej strony. - Ściągaj kurtkę, myj ręce i mi pomożesz - zaordynował tonem takim, że nawet przez myśl mi nie przeszło odmówić.
- Deiuś-gejuś, gdzie byłeś, jak cię nie było? - Hidan zagadnął jak gdyby nigdy nic, kiedy stałem już przy zlewie i szorowałem swoje zziębnięte dłonie. - Bo twój rudy lowelas coś bredzi, że niby wyszedłeś ze swoja dziewczyną - wyrechotał.
- Nie odpowiadam za treści jego urojeń - burknąłem. - Wyszedłem z Ino pogadać w spokojnym miejscu, gdzie nikt nie podsłuchuje cudzych rozmów. - Mówiłem na tyle głośno, żeby mieć pewność, że Sasori usłyszy moje słowa.
- To nie było podsłu... Ała! - Zainteresowany chciał się obronić, na jego nieszczęście uniemożliwił to kolega dłubiący mu paluchem w otwartej ranie.
- Sas, dostałeś już potrójną dawkę, to nie może cię boleć. - Kakuzu burknął mało przejęty narzekaniami pacjenta.
- Sam mówiłeś, że rudzi mają inny metabolizm leków przeciwbólowych.
- Tak, tak, ból bycia rudym - odparł od niechcenia. - Chodź tu młody, weź ten ręcznik z krzesła i przytrzymaj - zwrócił się do mnie, zwalniając mi równocześnie miejsce, na którym sam do tej pory siedział.
Nie do końca wiedziałem, co właściwie się dzieje i co mam robić. Nie mam pojęcia, czy tak to miało ostatecznie wyglądać, ale skończyłem w położeniu, w którym stopa rudzielca opierała się na moim udzie, a ja trzymałem go przez ręcznik nad kostką. Sama rana była wyżej, bliżej kolana, na przedniej stronie goleni. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na stan garderoby rannego. Podkoszulek, choć pomięty niemiłosiernie, prezentował się jeszcze w miarę przyzwoicie. Spodnie natomiast, szare dresy, bez dwóch zdań spisane były na straty, z jedną nogawką całą uwaloną posoką i rozdartą aż do wysokości uda.
- Czy ktoś może mi wyjaśnić, co tu się stało? - zapytałem raz jeszcze, kiedy chirurg-domokrążca przystawił sobie już krzesełko bliżej przyszłego pola operacyjnego.
- Zrzucił se, ciapa, piłę na nogę - wyjaśnił zwięźle przyglądający się wszystkiemu siwowłosy obserwator. - Ale biedny boi się szpitali, więc zawraca dupę mojemu chłopakowi, który właśnie skończył dobowy dyżur - burknął, wyraźnie niezadowolony.
- Hidan, daruj sobie. - Równie nieprzyjemnym tonem odpowiedział Kakuzu, zakładając świeżą parę rękawiczek. - Jak tak bardzo ci przeszkadza, że ja też mam przyjaciół, którym pomogę zawsze kiedy poproszą, to po prostu wyjdź i wracaj do domu.
Pomimo, że ogrzewanie działało na pełną moc, zmroziło mnie. Hidan wspominał, że mają z Kuzu gorszy czas, ale nie zdawałem sobie sprawy, że wieje aż takim chłodem.
Chłopak, o dziwo, nie rzucił żadnej zaczepnej riposty, a jedynie rzeczywiście wyszedł, z tym, że na balkon, a nie z mieszkania. Zza szyby widziałem, jak nerwowo odpalił papierosa i oddał się nikotynowemu nałogowi.
- Może ty wiesz, dlaczego się tak zachowuje... - zagadnął zabiegowiec, kopiąc mnie lekko w goleń.
W odpowiedzi wzruszyłem ramionami, dając do zrozumienia tym gestem, że nie wiem. I naprawdę nie wiedziałem, dlaczego po takim czasie, to tych wszystkich zawirowaniach jakie razem z Hidanem przeszli, nagle zaczęło się między nimi psuć.
- Dlatego, że romantyczna miłość - rozbrzmiał lekko przyduszony głos Akasuny - nie istnieje.
- Tak, tak, panie katastrofisto. - Kuzu prychnął jakby rozbawiony. - Nie słuchaj go, jest trochę przyćpany lekami i bredzi - zwrócił się do mnie.
- To jest jakaś niedorzeczna bujda. Jeszcze te durne teksty rodem z powieści o wampirach dla nastalotek, że miłość przetrwa wszystko. Gówno prawda. Nie ma nic bardziej kruchego. Wystarczy jeden zgrzyt, jedna rysa, aby cała ta ułuda rozleciała się jak domek z kart. Największy bzdet jaki kiedykol... Ała! - Gorzki monolog przerwany został przez okrzyk boleści, głośniejszy niż te dotychczasowe.
- Przepraszam, igła mi zjechała.
Zerknąłem na Kuzu. Po jego oczach widziałem, że zrobił to specjalnie. Celowo wbił ostre narzędzie w takie miejsce, żeby zabolało, byleby tylko Sasori przestał gadać. Wziął jeden głębszy wdech i wrócił do chirurgicznej pracy.
- Domyślam się, Sasori, kto cię tak skrzywdził - kontynuował rozmowę - ale może najwyższa pora pójść na terapię, co?
- Strata czasu - prychnął. - Do lepszych wniosków dotrę...
- Siedząc rano na kiblu - dokończył Kuzu. - Tak, wiem, już znam ten twój błyskotliwy tekst do znudzenia.
Nieprzyjemne ciarki przeszły mi po plecach. Tocząca się między mężczyznami pogawędka brzmiała co najmniej niepokojąco i absolutnie nie pomagała ogarnąć mi bajzlu w głowie. Niby Sasori był w nieco odmiennym stanie świadomości za sprawą zaordynowanych przez pana chirurga leków przeciwbólowych, jednak nawet mimo tego faktu czułem się skrajnie niekomfortowo wysłuchując takich deklaracji z jego strony. Ze wszystkich sił starałem się nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Dla ochrony swojego komfortu powtarzałem sobie w myślach, że po prostu, jak to ujął Kakuzu, bredził.
- Czemu muszę tak cierpieć? - Z przemyśleń wyrwało mnie filozoficzne pytanie wygłoszone przez łkającego już rudzielca.
Spojrzałem na ten obraz nędzy i rozpaczy. Akasuna bezapelacyjnie cierpiał. Przy każdym wbiciu igły i przeciąganiu nici chirurgicznej jego zaciśnięte wargi wyginały się w podkówkę a ciało wzdrygało w krótkim skurczu. Łez nie widziałem, ale to tylko dzięki wciąż przyciskanemu do powiek przedramieniu. Westchnąłem ciężko. Nie mogłem zrobić inaczej. Wsunąłem palce wolnej ręki w jego własną, w którą do tej pory kurczowo łapał brzeg koca.
- Jak będzie bolało, to ściśnij - rzuciłem niby od niechcenia.
Tak też zrobił. Ścisnął mocno i nie puszczał. To znaczyło, że bolało cały czas.
- Aww, uroczo - odezwał się Hidan, który właśnie w tym momencie wrócił z tytoniowej przerwy. - Ale nie uważam, żeby sobie zasłużył na taki luksus.
Nawet jeśli siwus miał rację, czułem się zobowiązany jakkolwiek pomóc. Gdyby chodziło na przykład o różowego mopa albo o tych dwóch pacanów obrzucających mnie śnieżkami, to stałbym nad nimi, śmiał się z nich i jeszcze napluł im w mordy. Ale Akasuna... On był po prostu dla mnie ważny. Po tym całym zamieszaniu, które odbyło się po świętach, po tych okrutnych kłótniach, podczas których o mało się nie pobiliśmy, nie miałem pojęcia, czy było to uczucie miłości, ale jakieś wiążące uczucie wciąż między mną a nim istniało.
- Już prawie koniec - obwieścił chirurg. - Muszę coś sprawdzić i zrobić jeszcze jedną nieprzyjemną rzecz. Włożę tutaj palec, będzie bolało.
- Mnie tak nie ostrzegasz. - Siwus mruknął udając obrazę.
W odpowiedzi lekarz spojrzał na życiowego partnera jak na skończonego ułoma, którym ten niewątpliwie był, po czym zatopił wskazujący palec w uszkodzonej tkance, zanim pacjent zdążył werbalnie wyrazić swój sprzeciw. Moja ręka została ściśnięta tak mocno, że aż krew przestała mi do niej dopływać. Sasori wydał z siebie dziwny dźwięk, przypominający skowyt psa, któremu odmawia się otwarcia drzwi na taras. Czegokolwiek niepokojącego Kuzu szukał w łydce kolegi, raczej tego nie znalazł, bo z uczoną miną wyciągnął swój palec, złapał prędko za narzędzia i założył ostatnie dwa szwy.
- No i po krzyku - obwieścił, ściągając z charakterystycznym trzaskiem gumowe rękawiczki. - Do wesela się zagoi, ale w weekend nie szalej za bardzo na parkiecie, szwy do ściągnięcia za dwa tygodnie
Miałem zamiar zapytać, oczywiście tonem pełnym oburzenia, czy Akasuna rzeczywiście ma zamiar iść na studencką imprezę z nogą w takim stanie, ale stało się coś, co absolutnie mnie rozproszyło. Swą obecnością postanowiła zaszczycić nas Księżniczka. Wkroczyła do pomieszczenia węsząc przy podłodze i natychmiast skierowała swoje kocie łapki do podsychającej kałuży.
- Kitku, nie! - Zdążyłem krzyknąć.
Ale szylkretka nic sobie nie robiła z moich okrzyków. Wcisnęła pyszczek w juchę i zaczęła ją chliptać jak kocięta mleko.
- Może brakuje jej żelaza? - Kuzu skomentował zachowanie zwierzęcia wzruszeniem ramionami.
- Może jest wampirem? - dodał Hidan, również mało przejęty.
- Psik, Księżniczko, psik! - Starałem się ją przegonić. - Hidan, jełopie, zabierz ją, bo jeszcze mi się otruje!
- Kup jej wątróbki albo coś - mruknął, ruszając w stronę kota.
Dopiero on, nacierający wielki dwunożny zwierz, skłonił Księżniczkę do odwrotu. Odetchnąłem z ulgą.
Swoją uwagę skierowałem z powrotem na rudzielca, który to nadal wyglądał na cierpiącego nieludzkie katusze.
- Ej, Sasori, już po wszystkim, możesz puścić - oznajmiłem, potrząsając lekko ręką.
- Yhm - mruknął i tylko nieznacznie zwolnił uścisk.
- Wszystko w porządku? - zapytałem.
- Kręci mi się w głowie - odparł i dopiero wtedy zabrał przedramię ze swojej twarzy. Teraz już miałem pewność, że płakał.
- To od leków. Do wieczora może cię trochę mdlić, ale jutro rano powinno być już normalnie. Gdyby coś się działo, szwy się rozeszły, to dzwoń. A jak nie odbiorę, to szpital - instruował chirurg. - Niech Deidara zrobi ci opatrunek, na to niestety już nie mam czasu - oznajmił, pospiesznie wstając z krzesła i zbierając swoje narzędzia.
- Ale ja nie umiem - jęknąłem przestraszony, że mam robić cokolwiek związanego z medycyną.
- Nie ma w tym żadnej filozofii, nawet Hidan by sobie z tym poradził - mruknął pod nosem. - Dobra, nic tu po mnie. Sasor, wiesz, co masz robić, a ty - zwrócił się do mnie - pilnuj, żeby siedział na dupie.
Potrząsnąłem prędko głową, dając znak, że zrozumiałem na czym polega moje zadanie i zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji.
- To dziękujemy za gościnę, ale musimy już wracać do naszego domu i naszych problemów - wtrącił Hidan, ubierając kurtkę. - Trzymaj się Deiuś i powodzenia z rekonwalescentem.
- Jeszcze jedno... - Medyk przystanął przed progiem. - Może wam się wydaje, że to tylko ględzenie starego dziada, ale porozmawiajcie szczerze ze sobą.
Ani ja, ani Akasuna nie odpowiedzieliśmy na to, jakby nie patrzeć, lekarskie zalecenie. Obaj w ciszy z pokerowymi minami obserwowaliśmy, jak goście wychodzą i zamykają za sobą drzwi. Zostaliśmy sami i jeszcze przez chwilę trwaliśmy w milczeniu.
- Em, to... - zacząłem niepewnie. - Co ja mam z tym zrobić?
- Nic, sam sobie poradzę, możesz wracać do siebie - burknął rudzielec, podnosząc się na łokciach.
Szczerze wątpiłem, czy Sasori poradzi sobie z czymkolwiek. Wyglądał na splątanego, jego źrenice były wąskie jak szpileczki, a koordynacja ruchów, jak niebawem się przekonałem, marna.
Mężczyzna powziął zamiar, aby wstać. Był to plan zdecydowanie zbyt ambitny. Gdy tylko postawił uszkodzoną nogę na posadzce i spróbował się podnieść, stracił równowagę. Upadł bokiem na brzeg sofy, a następnie, po sekundzie nierównej walki z grawitacją, zsunął się na podłogę.
- Sasori, biedaku... - westchnąłem, klękając przy poszkodowanym i wyciągając do niego ręce.
- Zostaw. Mówiłem, że dam sobie radę - odburknął, faktycznie przymierzając się do kolejnej próby pionizacji.
- Właśnie widzę, jak fantastycznie ci idzie - skomentowałem. - Złap się mnie uparciuchu i wstajemy.
- Dlaczego nie możesz po prostu wyjść i mnie zostawić w spokoju? - zapytał zirytowany.
No właśnie... Dlaczego?
- Żebyś się głupio pytał. Nie zostawię cię przecież leżącego na podłodze, no chyba, że ci tak wygodnie - odparłem, mierząc wzrokiem jego wynędzniałą fizyczność.
Na twarzy Akasuny pojawił się dziwny grymas, podobny do tego, jakie wstępują na lica przedszkolaków, kiedy powie się im, że nie ma deseru dopóki gotowana marchewka nie zniknie z talerza. Rudzielec w końcu jednak uległ i położył rękę na moim ramieniu. Prędko, zanim zdążyłby się rozmyślić, objąłem go w pasie. Podniesienie się z nim w roli balastu okazało się trudniejsze niż przypuszczałem. Sasori był zaskakująco ciężki. Z tego też powodu bardziej został przeze mnie przepchnięty i wtargany na sofę niż na nią posadzony.
- I to niby ja się powinienem odchudzić, tak? - skwitowałem swe wysiłki. - Ważysz więcej ode mnie!
- Jestem wyższy - odparł dumnie - i mam więcej tkanki mięśniowej, a ona jest cięższa od tłuszczu.
Nawet ućpany lekami przeciwbólowymi Sasori nadal był wredny i uszczypliwy. Chociaż, jego teoria miała sens, choćby dlatego, że samo jego jedno udo miało w sobie więcej mięśni niż ja miałem w całym ciele.
- Dobrze, panie atleto. Dawaj tę girę, trzeba ci ten syf ogarnąć - oznajmiłem i nie czekając na przyzwolenie pacjenta, podniosłem uszkodzoną kończynę celem oparcia jej o taborecik.
Szczęśliwie nie musiałem przekopywać osobistych rzeczy poszkodowanego w poszukiwaniu materiałów opatrunkowych - apteczka leżała już otwarta na stoliku. Posiłkowałem się jedynie wiedzą nabytą podczas oglądania Grey's Anatomy. Wyciągnąłem z nesesera coś, co najpewniej było płynem do odkażania ran, gaziki i bandaż.
- Może trochę szczypać - ostrzegłem przed naciśnięciem rozpylacza.
- Chryste... - Akasuna wysyczał cicho.
Jak się domyśliłem po zapachu, antyseptyczny specyfik był najpewniej na bazie alkoholu. Cóż, mój umęczony pacjent niestety musiał wytrwać do końca pokracznie wykonywanej procedury.
Podeschnięta krew rozpuściła się prędko po kontakcie z roztworem etanolu i zaczęła zgodnie z prawem grawitacji cieknąć po skórze w dół. Zanim zaczęłaby kapać na podłogę, wziąłem kilka gazików i ostrożnie starłem brunatne ślady. Widoki, jakie przed sobą miałem, dalekie były od estetycznych, jednak jakoś nie odczuwałem z ich tytułu dyskomfortu. Tkanki, które traktowałem szorstką gazą były opuchnięte, zaczerwienione i z pewnością cholernie tkliwe, bo im bliżej miejsca szycia manewrowałem, tym głośniejsze posykiwania wydawał z siebie rudzielec.
- Już prawie koniec, Sasori. - Starałem się uspokoić nieszczęśliwca, kiedy uznałem pole operacyjne za oczyszczone.
Ale mężczyzna nic mi nie odpowiadał. Siedział cały spięty, znów z przedramieniem przyciśniętym do oczu. Najostrożniej jak tylko potrafiłem, obwiązywałem kolejnymi warstwami bandaża zmasakrowaną kończynę. Gdy niewiele zostało mi do końca, moją uwagę przykuł mały szczegół. Blada, szeroka blizna na zewnętrznym boku kolana.
- A tutaj co ci się stało? - zapytałem, dotykając szramy palcem.
- Nic. - Piwnooki odpowiedział natychmiast i poruszył się przy tym niespokojnie. - Znaczy, ech, spadłem kiedyś ze schodów i zwichnąłem kolano - mruknął, odwracając wzrok w kierunku okna. - A ta blizna to po artroskopii. Wiesz w ogóle, co to jest artroskopia? - zaczął mnie odpytywać nauczycielskim tonem.
- Że się taki jakby pręt do stawu wsadza? - wygłosiłem swoją wizję skomplikowanego zabiegu medycznego.
- Kuzu by dostał zawału jakby to usłyszał... - westchnął ciężko Sasori.
Ja również westchnąłem, tym razem był to wyraz wielkiej ulgi po wykonaniu eleganckiego supełka wieńczącego moje opatrunkowe arcydzieło.
- Hm, może jednak pójdę na medycynę zamiast na ASP? - zapytałem głośno samego siebie.
- Boże, uchroń - skomentował umęczenie Akasuna.
- Mógłbyś być choć odrobinę mniej niewdzięczny.
Mężczyzna spojrzał na mnie nienawistnie. Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund mordował mnie wzrokiem, po czym obwieścił:
- To twoja wina.
- Słucham? - Niemal krzyknąłem oburzony.
- Gdyby nie ta cała sytuacja z tą dziewczyną, do której doprowadziłeś... - zaczął podniesionym tonem.
- Ja doprowadziłem? - wtrąciłem mu się w pół zdania. - Sasori, na Boga, czy ty myślisz, że to miałby być mój dzieciak?! - zapytałem rozemocjonowany.
- No a niby czyj? - burknął
- No nie wiem. - Karykaturalnie rozłożyłem ręce. - Może chłopaka, który faktycznie z nią się przespał?
Rudzielec zrobił minę taką, jaką ja zwykłem robić podczas rozwiązywania równań na matematyce, z których wynikało mi, że bok trójkąta ma długość minus ośmiu pierwiastków z dwóch.
- Czyli... - począł dukać. - Wy nie jesteście parą?
- Sasori... - westchnąłem ciężko, łapiąc się za skronie. - Połącz kropki. Przecież ja jestem gejem, jak miałbym niby...
- Co?! - Mężczyzna wydał z siebie okrzyk taki, jakby wspomniany wcześniej trójkąt o ujemnym boku miał mieć pole powierzchni stadionu i okazał się być kołem.
- Chujów sto - warknąłem całkowicie już osłabiony poziomem toczonej dyskusji. - Naprawdę to jest dla ciebie taki szok? Po tym wszystkim, co z tobą robiłem przez święta?- zapytałem zniechęcony.
Mój rozmówca schował twarz w dłoniach, ale wystające spod potarganych włosów uszy zdradziły go. Był czerwony jak burak.
- Myślałem... - wydusił z siebie po chwili. - Myślałem...
- Co myślałeś? - burknąłem. - Bo coś ci chyba słabo to myślenie poszło.
- Że to była tylko taka niezobowiązująca zabawa...
Zamarłem. Chciałem odpowiedzi, to ją dostałem. Oto ostateczne potwierdzenie. Tylko taka niezobowiązująca zabawa. Tym cały ten cyrk był w jego oczach. Głupim wybrykiem. Teraz już wszystko składało się w jako tako spójną całość. Znalazłem logikę w tym konsekwentnym zwiększaniu dystansu, odkąd sprawy wymknęły się spod jego kontroli. Serduszko zakłuło mnie boleśnie. Poczułem się perfidnie oszukany. Sasori nigdy nie brał mojej osoby na poważnie. Zawsze byłem jedynie szukającym przygody gówniakiem, chłopcem niewartym większej uwagi czy zaangażowania. Choć ogarnął mną nieopisany żal, to nie uroniłem ani jednej łezki. Mój płacz i tak już niczego by nie zmienił.
- Nie była... - mruknąłem cicho.
Z emocjonalną odsieczą przybyła kotka. Zwęszywszy, że siwy małpolud opuścił jej terytorium, zdecydowała się wyjść ze swojej dotychczasowej kryjówki i zaszczycić nas swoją obecnością. Nieskrępowanie wskoczyła na sofę i ignorując rudzielca, zaczęła trącać łapką potarganą, zakrwawioną nogawkę dresu.
- Co mówiłeś? - zapytał Akasuna, niepewnym wzrokiem przyglądając się poczynaniom Księżniczki.
- Nic ważnego - odparłem, robiąc dobrą minę do złej gry. - Teraz to zabrzmi pewnie cholernie niezręcznie, ale trzeba ci te portki ściągnąć.
Sasori najpierw skierował swoje wciąż mętne spojrzenie na mnie, następnie na fragmenty materiału niepodobne już do spodni i znów na mnie.
- Tak, to rzeczywiście cholernie niezręczne... - potwierdził moje obawy.
Siedziałem więc tak przed nim jak ostatni ciul, nie mając pojęcia, co robić. Wyraźnie nie chciał mojej dalszej asysty, a mnie także opuściły chęci na pełnienie zaszczytnej funkcji jego osobistej pielęgniarki. W ogóle nie miałem ochoty przebywać w jego towarzystwie, nie mówiąc już o dotykaniu jego ciała czy nawet części garderoby. Najchętniej to bym wstał, wyszedł i zalał się piwem, które, jak sobie wówczas przypomniałem, otworzyłem jeszcze przy Ino. Posmutniałem jeszcze bardziej na myśl o zmarnowanym, wygazowanym i ciepłym lagerku stojącym na kuchennym blacie. W mieszkaniu Akasuny trzymały mnie tylko resztki jakiegoś dziwacznego poczucia obowiązku i strachu o to, że mimo zawrotów głowy postanowi wstać, upadnie i znów sobie coś uszkodzi.
- To mam już sobie iść? - zapytałem dla spokoju ducha.
W odpowiedzi tylko przytaknął. Podniosłem zatem swoje cztery litery z pragnieniem jak najszybszego znalezienia się po drugiej stronie drzwi.
- Dei. - Usłyszałem za sobą, gdy wyciągałem już rękę do swojej wiszącej na wieszaku kurtki. - Dziękuję.
Westchnąłem ciężko. W normalnych warunkach ucieszyłbym się niezmiernie z otrzymanych od niego wyrazów wdzięczności, ale po konwersacji, jaką przed chwilą odbyliśmy, każde jego słowo niezależnie od swojego znaczenia było niczym klocek lego wbijający się w podbicie stopy. Tak bardzo nie chciałem przy nim być, tak bardzo nie chciałem na niego patrzeć. Ale jakiś cichy głosik w mojej głowie nakazał mi, żeby się odwrócić. Miałem poważne podejrzenie co do siebie, że jestem masochistą.
- Nie mogę - szepnąłem bezwiednie.
Mogłem sobie pogratulować samozaparcia i konsekwencji w działaniu. Brawo, Deidara. Niespotykana wytrwałość we własnych postanowieniach. Upadłem. Osiągnąłem dno. Jak się przekonałem, zaraz miałem jeszcze zastukać od spodu.
- No nie mogę cię zostawić w tym syfie! - oznajmiłem z przejęciem, wskazując na podłogę i podsychającą kałużę krwi. - Ze sprzątaniem w takim stanie sobie nie poradzisz sam. Idę po mopa - obwieściłem.
- Dei, naprawdę nie trze...
- Cicho! - burknąłem, przeciskając się za regałem, który to bardziej już pełnił funkcję drzwi niż ściany.
W myślach wyklinałem samego siebie od tępych strzał i głupich cip, a gdy znalazłem w schowku mopa, zapragnąłem jebnąć się nim w swój pusty łeb. Zamiast tego zrobiłem coś innego, aczkolwiek czynność ta miała wiele wspólnego z otrzymaniem ciosu obuchem w skroń. Skierowałem swoje kroki do kuchni, bez zastanowienia chwyciłem za puszkę o temperaturze pokojowej i zaaplikowałem sobie budżetowy znieczulacz. Ciepłe, wygazowane piwo. Smakowało okropnie, jednak cierpienia fizyczne były niewielkim dyskomfortem w porównaniu do tego, jakich mentalnych tortur właśnie doświadczałem. Wyładowałem cząstkę agresji, zgniatając pustą już puszkę i następnie wrzucając ją do zlewu.
Absolutnie nie byłem gotów, a mimo to ruszyłem do sąsiada dokonać dalszej dekonstrukcji swojej psychiki, przy okazji wykonując zadania serwisu sprzątającego. Przechodząc przez przedpokój, zerknąłem jeszcze szybko w lustro.
- Żałosny desperat. - Zdiagnozowałem sam siebie, pogardliwie spoglądając na własne odbicie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top