-24-

Pulpeciki i inne mięska <3

Niedawno to arcydzieło polskiej literatury osiągnęło symboliczną tysięczną gwiazdkę. Jestem Wam kochani niezmiernie wdzięczna za te wszystkie wyrazy sympatii i pozytywne komentarze. Miodek na moje obolałe serduszko.

Ostatnio wylałam swoje żale i powiedziałam, co uważam o swoich "samogłoskach". Porozmawiałam z paroma osobami co się na tym znają, przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że będę pchać ten metafizyczny wózek ze złomem dalej. Z jakim efektem? To już do oceny pozostawiam Wam, bo ja osobiście w skali od 1 do 10 przyznałabym tym wypocinom majonez winiary. XD

Mimo wszystko życzę dobrej zabawy. Kocham Was. <3

~Charlie

***

Czasami zastanawiałem się, czy moje życie nie jest przypadkiem wyreżyserowaną przez kogoś telenowelą. Podobnie jak w przypadku wenezuelskich Marii Hose i innych Rodrigezów mój żywot był niekończącym się ciągiem przygód pełnych zwrotów akcji i dziur fabularnych, jednakże wszystkie z nich kończyły się stosunkowo dobrze i nawet z największego bagna zawsze udawało mi się wybrnąć.

Tak samo stało się i tym razem. Albo przynajmniej tak mi się wydawało.

Wojenka między mną a Akasuną ucichła równie prędko, co się rozpętała. Nie była to jednak całkowita kapitulacja którejś ze stron i pakt o dożywotniej nieagresji, a jedynie zawieszenie broni, do tego na ściśle określony czas. Odbyliśmy z Sasorim niebywale krótką, jednakże rzeczową rozmowę, w trakcie której ustaliliśmy, a raczej on ustalił, że dopóki nie napiszę egzaminów, będziemy żyć obok siebie „po staremu" i nie będę poruszał niewygodnych tematów, jakim była jego znajomość z dawną przyjaciółka mojej matki oraz cała dziwaczna jej otoczka. Syf został zatem zamieciony nogą pod dywan. Niby się pogodziliśmy, niby było stabilnie, ale niesmak pozostał, tak samo jak smród spalonego drewna, wydzielany przez zwłoki zniszczonej przeze mnie marionetki, którą Akasuna schował do swojego składzika jak do mauzoleum.

Rudzielec trzymał mnie na dystans i nie było sposobu, abym go pokonał, ponownie zbliżył się na tyle, na ile blisko byliśmy jeszcze kilka dni wcześniej. Na początku próbowałem. Starałem się rozładować atmosferę, zainicjować rozmowę dłuższą niż na trzy zdania, ale bez skutku. Zaproponowałem nawet, że pomogę posprzątać mu kawalerkę, której wyposażeniem również rzucaliśmy w siebie podczas burzliwej kłótni. Spotkałem się z grzeczną acz dosadną odmową. Polecił mi, żebym zamiast układaniem szpargałów po pudłach zajął się czymś istotniejszym, na przykład swoją nauką.

A miałem co robić w tej materii. Powrót do szkoły zbliżał się nieuchronnie, a wraz z nim przeklęty konkurs. Dokonałem dogłębnego przeglądu swych dotychczasowych osiągnięć edukacyjnych i jego wyniki, choć rozczarowujące, nie były zaskoczeniem. Moją jedyną szansą dostania się na akademię w pierwszym naborze bez konieczności poprawy egzaminów w przyszłym roku była właśnie olimpiada o obsikany indeks.

Było to postanowienie trudne i bolesne, lecz zdecydowałem spiąć tyłek i ostatnie tygodnie, które mi pozostały, poświęcić tylko i wyłącznie ryciu na blachę podarowanych przez Akasunę notatek. Nie było to może źródło wiedzy zalecane przez uniwersytet, ale za to przynajmniej dwudziestokrotnie mniejsze pod względem objętości niż stos podręczników, z których należało się przygotować. W sumie to powinienem był bić Sasoriemu pokłony i całować go po stopach, że mimo moich skandalicznych występków i barbarzyńskiego ataku na najwyższą formę sztuki, zgodził się dalej mi pomagać i udzielać lekcji w ramach wolontariatu, nawet jeśli tłumaczył to faktem tak prozaicznym, że zainwestował już we mnie tyle czasu i energii, że szkoda by było je zaprzepaścić.

Siedziałem sobie zatem w mieszkanku i popijając herbatkę, z kotką przyklejoną do nogi zaczytywałem się w odręcznych zapiskach ostatniej osoby, na której barkach ciążyły trudy wyprowadzenia mnie na ludzi. Nic nie mąciło otaczającej mnie idealnej ciszy. Akasuna wybył rano, żeby spotkać się z Konan i dopomóc jej w kwestii wyboru kreacji na okazję wizyty w urzędzie stanu cywilnego, która to układałaby się przyzwoicie na jej ciążowym brzuchu. Miało go nie być aż do późnego popołudnia.

Nikogo innego się tego dnia nie spodziewałem. Dlatego też omal nie dostałem zawału, gdy od ścian odbiło się echo piszczącego dzwonka domofonu. Powodem mojej reakcji nie był jednak sam nagły hałas, a Księżniczka, która zbudzona z głębokiego snu i zaniepokojona nagłym hałasem wbiła pazurki w moją stopę. Poderwałem się z fotela tak gwałtownie, że aż uderzyłem biodrem o kant stoliczka, co poskutkowało jego znacznym przechyleniem i upadkiem zeń na podłogę, szczęśliwie pustej, filiżanki. Ceramika rozbiła się w drobny mak, ale zanim zająłbym się sprzątaniem, musiałem ustalić, kogo licho niosło. Potruchtałem do przedpokoju i podniosłem słuchawkę.

- Słucham – mruknąłem.

- Kurier.

W pierwszym odruchu zmarszczyłem brwi, bo nie przypominałem sobie, abym cokolwiek zamawiał. Dopiero po chwili odpowiednie zębatki zarzęziły w moim mózgu i doznałem oświecenia. Ino i jej podejrzana paczka, która miała przyjść na mój adres właśnie w poniedziałek. Nie zadając więc żadnych zbędnych pytań, nacisnąłem guzik otwierający drzwi na klatkę schodową. Następne, co uczyniłem, to wyciągnąłem z kieszeni telefon i wybrałem numer do koleżanki. Odebrała już po pierwszym sygnale.

- Halo? - W słuchawce usłyszałem jakby zaspany głos koleżanki.

- Przyszła twoja paczka – odpowiedziałem zwięźle. - Obudziłem cię?

- Nie... - odparła przeciągle. - O której mogę po nią przyjść? - zapytała markotnym tonem.

- W sumie, to nawet teraz. Nie robię nic ważnego. - Minąłem się nieco z prawdą.

- Okej. To ogarnę się i będę za jakieś pół godziny – mruknęła i bez żadnej pożegnalnej formułki rozłączyła się.

Odruchowo zmarszczyłem brwi. Coś było ewidentnie nie tak. Ino raczej nie miała skłonności do popadania w kiepski nastrój z byle powodu, musiało więc stać się coś naprawdę poważnego, skoro brzmiała tak, jakby ktoś umarł. Westchnąłem ciężko, wciskając telefon z powrotem do kieszeni. Podejrzewałem, że w zamyśle ekspresowe przekazanie przesyłki zakończy się kilkugodzinną posiadówą. Z racji ogromu nauki, jaki przed sobą miałem, martwiło mnie to podwójnie.

Nagle rozległo się głośne, uporczywe pukanie do drzwi. Uchyliłem skrzydło i zmierzyłem wzrokiem stojącego na korytarzu chłopaka. Mimowolnie skrzywiłem się na widok jego ucieszonej gęby.

- Dzień dobry. Mam dwie paczuszki na ten adres – zagaił, szczerząc się jeszcze szerzej.

O ile jeden z pakunków rzeczywiście był paczuszką mniejszą od zeszytu, to drugi był po prostu wielkim pudłem, w którym śmiało mógłby zmieścić się stary, radziecki telewizor. Zawartość musiała być jednak inna, z pewnością dużo lżejsza, ponieważ karton dało się utrzymać pod pachą.

Dostawca postawił pakunek w progu i wręczył mi długopis. Zanim jednak podstawił mi do podpisu kartkę z potwierdzeniem odbioru, spojrzał na nią wnikliwym wzrokiem i podrapał się po czole.

- A pan się nazywa Kurnushkin czy Akasuna? - zapytał, posyłając mi nieporadny uśmiech.

- Akasuna to w mieszkaniu obok – mruknąłem, pokazując ręką na sąsiednie drzwi.

Dostawca zrobił zdziwioną minę i ponownie zaglądnął do swojego notatniczka. Jeszcze raz podrapał się po głowie. Wyglądał jak uczeń klasy o profilu humanistycznym, patrzący na egzamin z zaawansowanego kursu matematyki.

- Ale tutaj jest wpisany ten sam adres... - odparł szeptem.

Zmarszczyłem brwi i niemal wyrwałem kurierowi jego zapiski. Nie chciało być inaczej. Przy nazwisku zarówno moim, jak i mieszkającego obok rudzielca, stał ten sam numerek lokalu.

- Może sąsiad się zakochał i przez roztargnienie się pomylił przy zamówieniu – prychnąłem – ale i tak go nie ma teraz w mieszkaniu, to mogę za niego odebrać – dodałem prędko.

- Wie pan... Nie powinienem...

- Adres masz pan ten sam? To w czym problem? - wyburczałem, wymalowując swoje nazwisko w obu rubryczkach.

Jegomość skomentował moje postępowanie krzywym uśmiechem. Odebrał podpisane pokwitowanie, pożegnał się uprzejmymi słowami i zniknął w windzie. A ja zostałem sam z dwoma paczkami, których zawartość mogła stanowić dosłownie wszystko, od narkotyków przez zabawki z sexshopu aż do ludzkich organów na przeszczep.

Mniejsze pudełeczko, grzechoczące jak marakasy, rzuciłem nonszalancko na komodę, a większy karton przepchnąłem nogą pod zastępczą ścianę. Przed przyjściem koleżanki musiałem jeszcze zlikwidować szczątki stłuczonej filiżanki. Uzbrojony w zmiotkę i szufelkę wkroczyłem do salonu. Niezbyt nadawał się on aktualnie do ugoszczenia kogokolwiek, jednakże nie miałem czasu na posprzątanie wszystkich swoich materiałów do nauki, chyba, że zebrałbym je w bezkształtne naręcze i wrzucił do sypialni, ukrywając za jej drzwiami dowody tej estetycznej zbrodni. Postanowiłem schować jedynie segregatory z notatkami mojego miłosiernego sąsiada, ponieważ okładki okraszone były jego imieniem i nazwiskiem, a nie chciałem, aby Ino zaczęła zadawać niewygodne pytania, w jaki sposób wszedłem w posiadanie tego arcydzieła studenckiej pracy. Skoroszyty znalazły swe miejsce na najniższej półce jednego z regałów, wśród starych zeszytów i poszarzałych teczek, zawierających dokumentację początków mej przygody z szeroko pojętym rysunkiem.

Nie miałem czasu ani siły, aby kontynuować walkę z wszechobecnym bajzlem. Udało mi się ogarnąć chlewik zaledwie pobieżnie, kiedy to po raz kolejny usłyszałem pipczący domofon. W drodze do przedpokoju potknąłem się dwukrotnie, najpierw o tajemnicze pudło Akasuny, następnie o swoje rzucone pod ścianę buciory. Nie podniosłem słuchawki, od razu wcisnąłem guziczek z kluczykiem. Po tym wyczynie zdążyłem jeszcze wyrzucić zebrane na szufelkę zwłoki filiżanki i oto poniosło się stukanie do drzwi.

Za nimi ukazał mi się jednakże obraz, jakiego absolutnie się nie spodziewałem. Owszem, dalej była to Ino, z tymi samymi długimi, jasnymi włosami i puszystym, różowym szalikiem przewieszonym przez ramiona, ale wyraz jej twarzy absolutnie nie pasował do wizerunku, jaki utrwaliłem sobie w pamięci. Dziewczyna była niepokojąco poważna, pod oczami miała pociemniałe placki, a zawsze zarumienione policzki straciły swą barwę i stały się blade jak u trupa.

- Cześć... - Przywitała się pierwsza.

- Co się stało? - zapytałem już na wstępie.

Blondynka westchnęła ciężko i wymijając mnie w progu, weszła do mieszkania. Jej uwagę, co było zupełnie naturalnym, przyciągnął stojący w nietypowym miejscu regał. Zmarszczyła mocno brwi. Brak ściany był zauważalny.

- A tutaj co się stało? - Wskazała ruchem głowy na niedosunięty mebel. - Robicie z twoim narzeczonym remont i łączycie mieszkania?

- To nie jest żaden mój narzeczony – warknąłem.

- Uderz w stół, a nożyce się odezwą – wyrecytowała ludowe porzekadło. Posłałem jej gniewne spojrzenie, ale zupełnie je zignorowała. - Gdzie jest paczka? - spytała wyraźnie zmęczona, rozpinając suwaki w swoich kozakach.

- Na komodzie za tobą - odparłem. - A co w niej takiego jest? Bo wyglądasz tak, jakbyś była na narkotykowym głodzie, a w środku była porcja chińskiej amfetaminy – zażartowałem, ułomnie starając się rozładować napiętą atmosferę.

Dziewczyna spojrzała na mnie spod byka, dając mi do zrozumienia, że zamiast poczuciem humoru wykazałem się nietaktem, po czym odwróciła się na pięcie do wskazanego przeze mnie mebla. Drżącymi palcami zdarła z kartonowego pudełeczka taśmę zabezpieczającą i zaglądnęła do jego wnętrza. Wypuściła ze świstem całe powietrze z płuc i sięgnęła po zawartość przesyłki. Następnie wyciągnęła rękę w moim kierunku, abym mógł lepiej się przyjrzeć, co takiego było w paczce.

Na prostokątnym opakowaniu na jasnoróżowym tle widniała podobizna roześmianego, bezzębnego bobasa. Nad jego łysą łepetyną błękitne litery układały się w wszystko tłumaczące wyrazy test ciążowy płytkowy.

- O kurwa... - wydusiłem, wspinając się na szczyty elokwencji.

- No, żebyś wiedział - mruknęła dziewczyna. - Nie mogłam mówić przez telefon, bo jeszcze starzy by niby niechcący podsłyszeli.

- Ale... Jak to się stało..? - zapytałem.

- Rozumiem, że jesteś gejem i problem ciąży cię nie dotyczy, ale powinieneś wiedzieć skąd się biorą dzieci - stwierdziła uszczypliwie.

- Bardzo zabawne - burknąłem, wywracając oczami. - Chodzi mi o to, kto jest twoim wybrańcem, bo nie wspominałaś mi, żebyś z kimś chadzała na romantyczne randki.

- To nawet nie była randka - westchnęła ciężko i zaczęła obracać pudełeczko z testem między palcami. - Byłam na imprezie, trochę wypiłam no i... No wiesz...

- Ale wiadomo kto jest kandydatem na ojca? - dopytywałem dalej.

- Mam pewne podejrzenia... Właściwie to kandydat jest tylko jeden. - Zawiesiła na moment głos, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. - Sai.

Otworzyłem szeroko oczy w akcie niedowierzania. Owszem, byłem świadkiem, jak Ino wymieniała z tym cichym, niepozornym kawalerem ukradkowe spojrzenia i gawędziła na szkolnych korytarzach, ba, nawet przyznała mi się między kolejnymi plotkami o różowym mopie, że darzy bruneta szczególnym rodzajem sympatii, ale nigdy nie pomyślałbym, że dojdzie między nimi do nawiązania głębszej relacji. A tutaj proszę... Przespali się ze sobą i do tego istniała możliwość, że spłodzili potomka.

- To co teraz zrobicie..? - zapytałem niepewnie, wpatrując się w wyraźnie zmęczone oblicze przyjaciółki.

- Raczej co ja z tym teraz zrobię. - Ino mruknęła posępnie, otwierając papierowe opakowanie i zaglądając do środka. - Deidara. Ja nie chcę dziecka. Nie teraz...

- Jeszcze nie zrobiłaś nawet testu, może nic się nie stało? - Starałem się ją jakoś pocieszyć.

- W sumie racja... - westchnęła ciężko. - Ale nie mam dobrych przeczuć.

Szukałem w myślach odpowiednich słów, które mógłbym jej w tym momencie powiedzieć, ale żadne nie zdawały się być odpowiednie. Nie czułem się absolutnie kompetentny w temacie niechcianej ciąży. Co miałem jej doradzić, gdyby test wyszedł pozytywny? Narodziny dziecka wywróciłyby jej świat do góry nogami. Na studiach może by jeszcze jakoś sobie poradziła z macierzyństwem, ale tuż przed maturami? Nie było szans. Jeśli przychodziłaby do szkoły z brzuchem, plotki i oszczerstwa wszechobecnej wredoty zniszczyłyby ją psychicznie. Dlatego oddanie gówniaka do adopcji też zdawało się nie wchodzić w grę. Jedyne dobre zakończenie całej historii widziałem w aborcji. Szybki zabieg gdzieś w gabinecie na obrzeżach miasta, po cichu i w tajemnicy przed całym światem. Nikt nawet by się nie zorientował!

Postanowiłem wyrazić się gestem. Podszedłem bliżej i mocno przytuliłem nieszczęśnicę, tak jak to mnie robił Hidan, kiedy znajdowałem się w dołku i chciał okazać mi bezwarunkowe wsparcie.

- Mogę zrobić ten test u ciebie? Nie chcę ryzykować, że rodzice się dowiedzą... - poprosiła nieśmiało, wgniatając twarz w moje ramię.

- Yhm - przytaknąłem. - No i od razu będziemy mogli się zastanowić, co robić dalej.

- Co robić dalej... - powtórzyła powoli, gorzko się uśmiechając. - Wiesz, Dei... Ja już wiem, co zrobić dalej. Pytanie tylko, skąd wezmę na to pieniądze.

Czyli jednak aborcja. Decyzja została podjęta. Jeden problem mieliśmy już z głowy. Pozostała jedynie kwestia pozyskania funduszy na imprezę eksmisji kłopotliwego lokatora z macicy. Niby rodzice Ino żyli w dostatku i niczego nigdy nie odmawiali córce, ale proszenie o kieszonkowe na nowe spodnie, a na skrobankę to dwie zupełnie inne książki, ba, inne gatunki literackie. Chociaż nie byłem jakoś przesadnie wierzący, w tamtej chwili gorąco dziękowałem Bogu, iż stworzył mnie facetem i nigdy, nawet czysto hipotetycznie, nie będę musiał się zastanawiać nad koniecznością usuwania embrionu w celu ratowania własnego życia i przyszłości.

Dziewczyna, dalej ściskając opakowanie z testem w dłoni, odsunęła się ode mnie i otwarła drzwi od łazienki.

- Dzięki - szepnęła - i trzymaj za mnie kciuki.

Dopiero w chwili, kiedy usłyszałem zgrzyt zamka, dotarło do mnie w pełni, co właśnie się dzieje. Zostałem wciągnięty w kolejne życiowe bagno pełne moralnych dylematów, którego jeszcze aspekt legalności nie był klarowny. Mechanicznie skierowałem kroki do kuchni, otworzyłem lodówkę i wydobyłem z niej puszkę piwa. Drżącymi palcami wgniotłem kapsel. Nie znalazłem jednak ukojenia nerwów w radosnym syczeniu ulatującego gazu, albowiem zbiegło się ono w czasie z uporczywym waleniem do drzwi. Zakląłem soczyście. Akasuna miał cudowne wręcz wyczucie czasu. Zostawiłem napój bogów nietknięty na blacie i poszedłem otworzyć.

- Zakochałeś się, czy co? - zapytałem na powitanie mało uprzejmym tonem.

Sasori spojrzał na mnie nierozumnym wzrokiem. Wyglądał, jakby był na ciężkim kacu albo po nieprzespanej nocy.

- Co..? - zapytał zdezorientowany.

- Pstro. Wpisałeś zły adres przy zamawianiu jakiś swoich gratów i musiałem odebrać twoją paczkę – odparłem, nie kryjąc pretensji za tę fatygę. - Weź pudło, bo już dwa razy prawie się przez nie zabiłem.

Rudzielec zamrugał kilkakrotnie, najwidoczniej analizując jeszcze sens moich słów. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zacisnął je na powrót, gdy jego oczy przeniosły się ze mnie na oczojebny, różowy szalik wiszący przy kurtkach.

- Masz gościa? - wymamrotał, dalej stojąc jak kołek w progu.

- Tak, przyszła do mnie koleżanka – odparłem oszczędnie – uczyć się na sprawdzian z równań – dodałem pospiesznie, co by nie było, że bezcenny czas, który powinienem był poświęcić na zakuwanie, marnuję na beztroskie pogaduszki z przyjaciółką.

- Dobrze... Nie będę przeszkadzał, zabiorę tylko tę paczkę... - westchnął ciężko i przekroczył wreszcie próg. Swoją przesyłkę zlokalizował natychmiast. Pochylił się nad pudłem, złapał je, ale niestety, zamiast wychodzić jak najprędzej, co byłoby mi najbardziej na rękę, wzięło go na pogaduszki. - Deidara, bo jest coś, co chciałbym... - Jak na złość jeszcze się zawiesił. - Chciałbym z tobą omówić pewną sprawę...

- Chodzi o coś z konkursem? - Ponaglałem. - Wieczorem. Teraz naprawdę średnio mogę, wiesz, mamy z Ino już rozłożone notatki z matmy, szukamy delty i...

Nie udało mi się znaleźć kolejnej bzdurnej wymówki. Drzwi od łazienki bowiem otwarły się, a w ich progu stanęła Ino, z wielkim przejęciem malującym się na twarzy. Nie zdążyłem zrobić żadnego gestu, żeby dać jej znać, że musi być cicho jak mysz pod miotłą, aby uchronić mnie przed zgubą. Pech chciał, że nie mogła zobaczyć nawet kątem oka nawiedzającego moje mieszkanie Akasuny, gdyż całą jego sylwetkę zasłaniało jej drewniane skrzydło. Katastrofa dokonała się.

- Deidara, jest jedna kreska... - wyłkała i padła mi w ramiona. - Nie musimy zbierać pieniędzy na aborcję! - Jej przepełniony euforią okrzyk zatrząsł boleśnie moim mózgiem.

Przypadkowy świadek tej wielkiej radości również został w jakiś sposób wstrząśnięty, przez co wypuścił podniesione uprzednio pudło, które to z kolei z łoskotem spadło na posadzkę. Na głośny, nagły dźwięk blondynka wzdrygnęła się i natychmiast odwróciła. Ja za to, sparaliżowany, stałem nieruchomo. Sasori kilka sekund również jedynie obserwował scenkę rodzajową, z wolna trzepocząc rzęsami. W końcu jednak chrząknął wymownie i schylił się po upuszczony karton.

- Przepraszam, już sobie idę - burknął, ruszając w stronę wyjścia.

Wychodząc z mieszkania, w wyraźnym pośpiechu, kopnął drzwi, dzięki czemu zamknęły się one z wielkim hukiem, od którego aż zadrżały szklanki w szafce. Wkrótce zza ściany zaczęły dobiegać złowrogie odgłosy piłowania drewna i walenia młotkiem. Do pełni symfonii brakowało jedynie wiertarki udarowej.

- Jezu, Dei... - Dziewczyna wystękała boleśnie. - On zna mojego ojca... Powie mu, na pewno mu powie! Dei, na Boga, zrób coś! - zaczęła panicznie lamentować.

- A co ja mam zrobić?

- Idź do niego, nie wiem, porozmawiaj z nim czy coś.

- Czemu sama z nim nie porozmawiasz? - zapytałem oburzony.

- Ciebie bardziej lubi - odparła.

Na to stwierdzenie wybuchnąłem niekontrolowanym, histerycznym śmiechem. Ino zrobiła naburmuszoną minę. W końcu nie miała pojęcia o moim ostatnim wybryku względem Akasuny, za który najpewniej miał ochotę mnie rozstrzelać.

- Dobra, pogadam z nim... - westchnąłem ciężko. - Ale później. Teraz chcę wypić piwo, które sobie już otworzyłem.

- Nie będziesz teraz chlał, alkoholiku. Tutaj się ważą losy mojego życia!

- A losy mojego życia już są nieistotne, tak? - warknąłem. - Cholera wie, co mu się wykluło w tym rudym łbie. Skąd mam wiedzieć, czy mnie nie zadźga wiertłem jak tylko tam wejdę?

- Nie bądź baba i załatw to - rozkazała, popychając mnie lekko w kierunku wyjścia.

- Jezu, dobrze, już idę... - westchnąłem i wielce niechętnie wybyłem na korytarz.

Jedyne, o czym myślałem, to żeby mieć to wszystko za sobą. Byłem już naprawdę zmęczony ciągłymi, nieustającymi sensacjami. Chciałem odbębnić błaganie Akasuny o dotrzymanie tajemnicy i wrócić do wcześniejszych zajęć, czyli nauki i głaskania kotki. Nie wiem nawet kiedy zapukałem do drzwi sąsiada. Odgłosy rodem z zakładu stolarskiego ucichły i wkrótce wrota piekieł rozwarły się szeroko. W progu ukazał mi się pan artysta, ubrany w swój paskudny, uwalony trocinami fartuch. Był rozeźlony niemal tak samo mocno, jak wtedy gdy dokonałem barbarzyńskiego aktu na jego marionetce. Obiektywnie rzecz ujmując, w porównaniu z dramatem Ino moje niesnaski z Sasorim były jedynie cichym pierdnięciem w bezkresie dziejów. Subiektywnie jednak uważałem, że jestem jedyną osobą na całej ziemi zasługującą na współczucie.

- Em, mam sprawę - odezwałem się w końcu.

- Jaką niby? - burknął. - Przecież, czekaj, jak to szło... Nie musicie już zbierać na aborcję - sparafrazował, marszcząc groźnie brwi.

- Chodzi o to, że znasz ojca Ino i... - zacząłem - i chciałbym cię prosić, żebyś mu nie wspominał o tej całej sytuacji, dobrze? Ani, że tutaj była. Ona może mieć przez to bardzo duży problem...

Akasuna parskął głośno.

- Ta dziewczyna już ma problem. Ciebie - odparł, pchając palcem w mój mostek. - Nie wspomnę nic jej rodzicom, nie jestem konfidentem. Ale zastanów się, dziecko, co wyprawiasz. Jedyne co przynosisz otaczającym cię ludziom to życiowe tragedie i destrukcja. Hidan, ja, teraz Ino. Co ty w ogóle sobie wyobrażałeś? Że aborcja to takie hop siup? Że to rozwiąże problem?

Te słowa bolały, głównie dlatego, że były prawdziwe. Próbowałem znaleźć coś na swoją obronę wobec tego obrzucania błotem, ale niestety poszukiwania zakończyły się fiaskiem. Nie mogłem sobie przypomnieć ani jednej sytuacji, kiedy znajomość ze mną dała komuś wymierne korzyści. Nawet próba pomocy Ino na kartkówce przyniosła jedynie problemy. Zapadła niezręczna cisza.

- To wszystko? - zapytał w końcu zniecierpliwiony.

- Tak... - rzuciłem smętnie i bez żadnej innej pożegnalnej formułki odwróciłem się na pięcie.

Dzieło zniszczenia zdawało się być kompletne.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top