-23-
Dzień dobry kochane gejuszkowe misie <3
Najwyższy czas pchnąć tę opowieść nieco do przodu, bo aż mi wstyd, że leży ona odłogiem od października. Nie jest to rozdział długi jak na moje standardy, ale po tak długiej przerwie od samodzielnego pisania potrzebuję nieco czasu na ponowny rozruch.
Jeśli mam być szczera, im więcej czasu mija, to tym bardziej to opko zaczyna mnie... wkurwiać? Nie jestem do końca z niego zadowolona. Poważnie rozważam, czy nie zacząć go pisać jeszcze raz od początku, ale kiedy patrzę, jaki wyszedł mi z tego tasiemiec, to przestaję widzieć w tym jakikolwiek sens. Również oddaliłoby to znacznie w czasie publikację rozdziału, w którym dochodzi do ztozungu, a na to nie zgadza się Hannami.
Cóż... Pozostaje mi życzyć miłego czytanka.
~Charlie
***
Moja sytuacja z grubsza prezentowała się tragicznie. Nie potrzebowałem nawet potwierdzać tego u siedzącego koło mnie Hidana, do tych smutnych wniosków doszedłem sam. Obaj gniliśmy na zimnej, parkowej ławeczce i tępo wpatrywaliśmy się w wolno opadające na chodnik płatki śniegu.
- To co my teraz zrobimy?
Kolega odpowiedział mi smętnym spojrzeniem i bezradnym wzruszeniem ramionami.
- Myślisz, że powinienem go przeprosić, czy wolałby już wcale mnie nie widzieć?
Mój monolog monologiem pozostał. Towarzysz zmarszczył brwi, gdy pomimo przechylenia przystawionej do ust puszki w jego gębie nie znalazła się ani kropelka piwnej goryczy i była to jedyna jego reakcja. Na moje nieustanne pytania nie odpowiadał. Miałem mu to za złe, bo jakoś wcześniej dawał mi milion cudownych porad, jak swoją relację z Akasuną powinienem był poprowadzić. Teraz już jedynie milczał albo wykonywał skąpe gesty bezradności.
Może jednak doprowadziłem do sytuacji tak beznadziejnej, że nawet ten niepoprawny optymista stracił wiarę w przyszłość moją i Sasoriego, jako już nie parterów, ale nawet przyjaciół czy znajomych? Może nawet on nie miał już czego mi doradzić oprócz strzelenia sobie w pusty blond łeb?
- Hidan... Pomóż mi... - westchnąłem ciężko, kierując na niego swoje błagalne spojrzenie upadłego człowieka.
Chłopak, znowu, nic nie powiedział. Zamiast tego objął mnie swoimi łapskami i klepiąc mnie po plecach, przytulił do swojego cielska. Wgniotłem twarz w jego kurtkę i próbowałem znaleźć jakiekolwiek ukojenie w otaczającym mnie cieple i znajomym zapachu, którego piwny smród był konstytutywną składową.
- Jutro też jest dzień, Dei – wygłosił, starając się brzmieć pogodnie.
Podniosłem na niego zeszklone oczy i gorzko się uśmiechnąłem. Miał rację. Co by się nie stało, jak bardzo bym nie spierdolił, Ziemia będzie się kręciła dalej, Słońce będzie dalej wschodzić i zachodzić. Mimo to czułem się, jakby w istocie nastąpiła jakaś apokalipsa, mój osobisty koniec Świata. Grunt rozstąpił mi się pod nogami i wpadłem w czeluście piekielne, gdzie przez wieczność, pojęcie dla mnie skrajnie abstrakcyjne, miałem pokutować za wszystkie swoje przewinienia, podczas gdy Sasori, wywyższony za swe męczeństwo, fruwał już sobie wśród serafinów.
- Pedały! - Przez gęstą ciszę przedarł się huk trąb jerychońskich zwiastujących Sąd Ostateczny i wygłaszających pierwszy z mych ciężkich grzechów.
Potem poczułem silne uderzenie w skroń i rozpływające się na niej kłujące zimno. Skrzywiłem się i sięgnąłem do bolącego miejsca, aby powyciągać z włosów kawałki śniegu.
- A wjebać wam? - Hidan wrzasnął w kierunku, z którego nadleciała twarda śnieżka.
Odwróciłem się i zobaczyłem persony niestety mi znajome. Młodszy brat Itachiego i jego blondwłosy przydupas stali za koszem na śmieci dwie ławeczki dalej i z wielkim zaangażowaniem lepili kolejne śnieżne kulki, którymi dzielnie walczyli z tęczową zarazą. Kolejna z nich poleciała w naszą stronę i rozpadła się na kawałki po zderzeniu z czołem mojego kolegi.
- Zajebię ich... - wysyczał, pozwalając lodowym grudkom spływać swobodnie po jego czerwonej ze złości twarzy.
Nie czekał z realizacją swego planu. Podwinął rękawy i dziarskim krokiem ruszył w stronę wkurwiających gówniarzy. Oba dzieciaki rzuciły się do ucieczki, nie miały jednak szans przy mistrzu sprintu na sto metrów. Hidan dopadł Sasuke, którego wepchnął w śnieżną zaspę. Kolega mu oczywiście nie pomógł. Gnany strachem przed wpierdolem od pedała, uciekł z pola bitwy.
- Dei, chodź tu! - zawołał mnie kumpel, przytrzymując szamoczącego się młodego Uchihę.
Bez zastanowienia podbiegłem bliżej. Nie musiałem wymieniać z siwym kompanem żadnych myśli, aby wiedzieć, co robić dalej. Jeden odciągnął mu spodnie z dupy, a drugi napchał do majtów naręcze śniegu.
- Sam jesteś pedał i ciota – warknąłem na piszczącego bachora. – Chuj ci w oko bo w dupę to pewnie lubisz.
- Powiem bratu! - zawył, starając się wyciągnąć topniejącą, lodowatą masę z przemakającej bielizny.
- Powiedz. Na jego miejscu już dawno bym ci wyjebał – skomentował mój przyjaciel.
- Wypierdalaj do domu i morda w kubeł, albo cię zgwałcimy – zagroziłem, jeszcze raz wpychając płaczącego chłopca w śnieg.
Hidan wyciągnął z kieszeni paczkę fajek, którą następnie podstawił mi pod nos. Skorzystałem oczywiście z poczęstunku. Paląc, obserwowaliśmy z góry, jak wredny gówniarz zbiera się poobijany z zaspy i usiłuje zasłonić kurtką wielką, mokrą plamę na tyłku.
- Wyglądasz, jakbyś się zeszczał – mój kolega rzucił mu na odchodne, gdy dzieciak truchtał już wzdłuż zaśnieżonej alejki.
- Itachi nas zajebie, jak się dowie... - westchnąłem ciężko, strącając popiół z papierosa.
- Flachę powinien nam postawić w podziękowaniu, że go wychowujemy – prychnął chłopak, gasząc już peta podeszwą. – Pasowałoby już wracać...
Wygiąłem wargi w nieprzyjemny grymas na myśl o powrocie do mieszkania, ale mimo tego przytaknąłem. Kiedyś w końcu musiałem tam się stawić i zmierzyć ze skutkami swojego postępowania. W moim lokum doszło do scen iście dantejskich. W powietrzu fruwały książki, krzesła, rozbite zostało też lustro, a uszkodzona ściana została uszkodzona jeszcze bardziej. Żeby było dramatyczniej, wszystko odbyło się w obecności świadków.
Hidan, słusznie zwyzywany przez Sasoriego od siwych debili, przejęty jego jednoznaczną rozmową z moją matką chrzestną, postanowił o całym zajściu poinformować, a jakżeby inaczej, Konan i Paina jako naturalnych opiekunów naszej patologicznej zgrai. Ponieważ mistrz kierownicy akurat z racji ilości wlanego w japę alkoholu nie mógł prowadzić swojej czerwonej strzały, para podjechała pod jego bazę zdezelowanym skuterem, jedynym pojazdem, jakim dysponowali, po czym zapakowali siwego do jego samochodu jako pasażera, a za kierownicą usiadł nasz samozwańczy szef. Po drodze zaalarmowali Itachiego i jego też przywieźli pod mój blok. Pech chciał, że przyjechali na krótko przed chwilą, w której dokonałem aktu destrukcji na, jak się dowiedziałem po fakcie, najdroższym i najbliższym sercu dziele Akasuny. Był to zatem występek wystarczającej wagi, aby poinformować o nim też Kisame, Zetsu i Kakuzu. Dwaj pierwsi panowie przybyli po kwadransie, Kuzu zatrzymały zawodowe obowiązki. Jednak i z nim koniec końców miałem wątpliwą przyjemność porozmawiać.
Gdy mały tłum zwalił mi się na mieszkanie a następnie na głowę, rozpętała się kolejna awantura, podczas której znów zaczęliśmy się z Sasorim wyzywać, wrzeszczeć na siebie i rzucać losowo obranymi przedmiotami. Po pobieżnym zaznajomieniu się z okolicznościami, w jakich marionetka wyleciała przez okno, zasadniczo każdy z członków Brzasku był przeciwko mnie, od każdego jednego nasłuchałem się, że jestem wredny, nieodpowiedzialny i głupi, że skrzywdziłem biednego, upodlonego przez los Sasorcia. Konflikt nie toczył się już tylko między nim a mną, lecz rozlał się jak dżuma na wszystkich naszych wspólnych znajomych. Jedynie Hidan starał się mnie jakoś obronić, ale i tak jednoznacznie nie stanął po mojej stronie, tylko gdzieś pośrodku, prawiąc o sztuce kompromisu.
Osiągnięcie takowego było już niemożliwe. Widziałem tylko jedno sensowne rozwiązanie swojego problemu – wyjść jak najszybciej i najlepiej już nigdy nie wracać. W towarzystwie siwego imbecyla bezpośrednio odpowiedzialnego za cały cyrk opuściłem mieszkanie, zabierając wcześniej z szafy losowo wybrane ubrania na zmianę i klnąc na wszystko, na czym świat stoi oraz na Sasoriego, z którego wszyscy robili drugiego Chrystusa. Podróż pod dom, w którym mój najlepszy, jeśli nie jedyny, przyjaciel aktualnie rezydował, zajęła nam blisko godzinę, albowiem jedyny środek transportu jakim dysponowaliśmy to autobus nocnej linii. Cały ten czas spędziliśmy z Hidanem w totalnej ciszy, nie wymieniając ze sobą ani słowa. Nie miałem już zwyczajnie siły na rozmawianie z kimkolwiek o czymkolwiek.
Po dotarciu do miejsca docelowego dokonaliśmy napadu na barek pełen „wyrazów wdzięczności", które Kuzu dostawał regularnie od swoich pacjentów. Dzień przygód zakończył się zasadniczo w taki właśnie sposób, jaki plan pierwotny zakładał - opiłem się jak dziki wieprz i pogrążyłem w głębokim śnie. Cena takiego postępowania była jednak wysoka. Gdy tylko otworzyłem ponownie oczy, łeb bolał mnie niemiłosiernie, a nade mną stał rozeźlony do granic możliwości gospodarz. I wtedy dopiero się zaczęło...
Jegomość utrzymywał, że musi ze mną koniecznie pomówić na temat mojego postępowania względem Akasuny. Rzecz jasna wzbraniałem się przed tym jak mogłem, głośno wyrażając swoją niechęć do wspomnianego osobnika. Zaraz po tym, jak nazwałem go rudym chujem, dostałem mocnego strzała w potylicę z otwartej dłoni, a następnie wysłuchałem kilkunastominutowego wykładu. Długo nie dowiedziałem się z niego nic nowego, dalej byłem samolubnym bachorem krzywdzącym innych. W pewnym momencie jednak zostałem zmuszony do głębszej refleksji, kiedy padło polecenie, abym wysilił zwoje mózgowe i zastanowił się, dlaczego Sasori postępował względem mnie tak, a nie inaczej.
No właśnie. Dlaczego? Aby zerwać się późną nocą i gnać w miejsce takie, z jakiego rzekomo była potrzeba mnie wyciągać, trzeba mieć naprawdę dobry powód. Musiała też być jakaś przyczyna, dla której Akasuna dbał o mnie momentami jak matka o swojego noworodka. No i, o czym akurat wolałbym już nie pamiętać, pocałował mnie swego razu, być może nie tylko za sprawą nadmiaru wypitej wódy i spalonego zielska.
Gdy Kuzu spostrzegł moje nagłe odrętwienie, uznał je za znak, iż zrozumiałem. Następnie kazał mi w dosadnych słowach opuścić teren jego posesji, a Hidanowi zapowiedział poważną rozmowę popołudniu, kiedy już odeśpi po dyżurze. Tak więc obaj wyszliśmy i z pomocą komunikacji miejskiej przetransportowaliśmy nasze dupska w rejony pobliskie mojemu miejscu zamieszkania. Ponieważ nasz stan był więcej niż beznadziejny, wstąpiliśmy jeszcze przed ostateczną konfrontacją z pozostawionym przeze mnie armagedonem do sklepu po piwo na sklinowanie. Ja wybrałem swój ulubiony ciemny lager, Hidan, z racji tego, że niebawem miał siąść za kierownicą swego bolidu, wziął placebo w formie piwa bezalkoholowego. Złoty napój wypiliśmy w parku na ławeczce.
- A co, jeśli on się obraził na mnie na amen? - Dręczony natłokiem myśli, przerwałem męczącą ciszę.
- To nie wiem... - odparł chłopak, ciężko wzdychając. – Kochasz go? - zapytał nagle.
Przystanąłem w pół kroku. Pytanie niby banalne, a jednak cholernie trudne. Jeszcze parę dni wcześniej nie miałem co do tego wątpliwości, ale teraz miałem pustkę w głowie. Wydawało mi się, że zdążyłem go poznać lepiej niż ktokolwiek inny, że nauczyłem się jego codziennych małych rytuałów i że udało mi się do niego zbliżyć. Tymczasem okazało się, że nie wiem o nim praktycznie nic. Jego przeszłość była dla mnie tajemnicą większą, niż prawa matematyki. To, co udało mi się odkryć, przysłoniło idealny obraz szpetną rysą, której nie dało się zatuszować. Zastanawiałem się, ile jeszcze takich smaczków jest przede mną ukrywanych i przede wszystkim, ile z nich byłbym w stanie zaakceptować, nie zmieniając przy tym swojego afektu jakim darzyłem Sasoriego do tej pory.
- Nie mam pojęcia... - mruknąłem, posyłając przyjacielowi smętne spojrzenie. W odpowiedzi otrzymałem jego gorzki uśmiech. Dalej nie padły już żadne słowa.
Dotarliśmy pod mój blok i tam też oszczędnie się pożegnaliśmy. Dalej musiałem iść już sam, Hidan natomiast musiał zgarnąć swój samochód i wrócić do własnego emocjonalnego bajzlu. Na klatkę wszedłem niczym skazaniec pod szubienicę. Oczekując na windę i później jadąc nią na swoje piętro, rozmyślałem o tym, co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich niespełna dwóch miesięcy. Moje życie w istocie zmieniło się diametralnie. Nie chodziło tylko o to, że moje skurwysyńskie serduszko zabiło mocniej. Po latach zakończyłem toksyczną relację z Kuro, dokonałem swojego debiutanckiego, przemyślanego i zgodnego z własną artystyczną wizją twórczego aktu, poczułem, że ktoś z własnej, nieprzymuszonej woli otoczył mnie bezwarunkową troską, a może nawet i... Miłością? Gdy to konkretne słowo rozbrzmiało wewnątrz mojej czaszki, aż prychnąłem rozbawiony swoją własną naiwnością.
Przekręciłem klucz w zamku, ale jeszcze przez moment wahałem się, zanim nacisnąłem klamkę. Gdy pchnąłem drzwi, zapragnąłem je jak najszybciej zatrzasnąć z powrotem. Przedpokój wyglądał jak po przejściu huraganu. Regał niby znajdował się znów na swoim miejscu, ale książki, które niegdyś na nim stały, nadal leżały na podłodze. Omijając szczątki rozbitego lustra, przeszedłem przez wąski korytarz do kuchni, skąd zabrałem jedynie zmiotkę z szufelką oraz kosz spod zlewu i wróciłem na miejsce dokonanej zbrodni. Większe odłamki lustra zbierałem gołymi rękoma i choć przesąd surowo tego zabraniał, w każdy z nich patrzyłem. Odbicie wyglądało znajomo, ale nie widziałem już w nim siebie, tylko ucieleśnienie piekielnych mocy, parszywego losu, który prześladował pewnego skrzywdzonego przez życie rudego chłopaka. Wrzucając kolejne ostre kawałki w śmietnik, pytałem samego siebie, dlaczego tak się na niego uwziąłem. Co takiego mi zrobił? Czym zawinił? Że zwrócił mi uwagę na moje lenistwo? Że chciał uchronić przed przykrymi konsekwencjami swojego postępowania? Że starał się mnie zmusić do pracy nad sobą? Że był dla mnie po prostu opiekuńczy, a ja sobie wyobraziłem nie wiadomo co? Wyrzuty sumienia trawiły moje ciało i duszę, powoli zamieniając mnie w szary popiół. Wciąż byłem jeszcze jednak zbyt dumny, aby dać temu wyraz pod postacią rzewnego płaczu.
W jednym ze srebrzystych odłamków mignęła mi nagle czerwona plama. Natychmiast odwróciłem się za siebie. Sasori za to nawet na mnie nie popatrzył. W totalnej ciszy schylał się po kolejne książki i odkładał je na półki, z namaszczaniem równając do siebie grzbiety tomów. I ja wróciłem do swojego zajęcia. Dalej automatycznie wrzucałem szkło do kubła, starając się nadać tej marnej czynności jakiś głębszy sens. Na nic się to jednak zdało. Musiałem coś z tym wszystkim zrobić, chociaż spróbować naprawić to, co zniszczyłem. Pieprznąłem cholernym szkłem o posadzkę i odwróciłem się do rudzielca. Krusząc pod podeszwami szczątki lustra, podszedłem do niego i wtuliłem się ciasno w jego plecy, wgniatając policzek w miękki materiał flanelowej koszuli. Akasuna nawet nie drgnął. Stał niewzruszony jak skała.
- Przepraszam... - wydusiłem przez ściśnięte żalem gardło.
Odpowiedziała mi gęsta, głucha cisza, zakłócana jedynie przez dudnienie mojego skruszonego serca. Kilka sekund zdawało mi się dłużyć w nieskończoność. Ciepłe ciało zadrżało lekko. W pierwszym, pełnym nadziei odruchu pomyślałem, że Sasori zamierza się do mnie odwrócić, przytulić i wybaczyć. Za swój niepoprawny optymizm musiałem słono zapłacić, gdy mężczyzna zrzucił z siebie moje ręce i zrobił pół kroku, odsuwając się ode mnie.
- Zostaw mnie już w spokoju – mruknął beznamiętnie.
Nie byłem w stanie ruszyć się chociaż o milimetr. Do oczu, zupełnie wbrew woli, naszła mi gorąca wilgoć.
- Nie chciałem, żeby to tak wyszło – wyszeptałem, przyznając się tym krótkim wyznaniem do wszystkich przewin.
- Skoro nie chciałeś, to po co się tak zachowałeś? - burknął. – Zrobiłeś dokładnie to, co chciałeś. Szlajałeś się po nie wiadomo jakich miejscach, potem mnie zwyzywałeś, zniszczyłeś moją marionetkę i zdemolowałeś mieszkanie. Daruj sobie teraz ten marny teatrzyk z udawanym żalem.
Rosnąca w gardle gula nie pozwoliła mi wypowiedzieć żadnego słowa. Kiedy chciałem wziąć kolejny wdech, wybrzmiał cichy odgłos pociągania nosem. Akasuna odwrócił się natychmiast, a ja przycisnąłem rękaw bluzy do powiek.
- Ty płaczesz? - zapytał z wyraźnym osłabieniem.
- Nie – zaprzeczyłem, odsłaniając załzawione ślepia.
Mężczyzna przekrzywił lekko głowę. Patrzył na mnie z mieszaniną rozczulenia i zmęczenia.
- Jesteś jeszcze dzieckiem... - stwierdził, wzdychając ciężko. – Trzeba się tobą opiekować jak przedszkolakiem. Ty naprawdę nie rozumiesz...
Zrobiłem naburmuszoną minę, jawnie prezentując swoje oburzenie jego osądami. Nie dementowałem ich jednak, ponieważ rudzielec zrobił w moim kierunki parę kroków i w czułym, opiekuńczym geście objął mnie ramionami. Jedynym, do czego pozostałem zdolny, to wgniecenie twarzy w jego bark.
- Przepraszam... Naprawdę przepraszam... - wydukałem w miękki materiał, pociągając cicho nosem.
- Cicho już. Wystarczy, nie rycz – szepnął, klepiąc mnie przy tym po plecach. – Mały, biedny, zagubiony gówniak... - Sasori dalej wymieniał określające mnie epitety. - Dorośnij, dziecino.
Prawda, chociaż bolesna i upokarzająca, dalej pozostawała prawdą. Ciągle wymagałem opieki, troski kogoś starszego i bardziej doświadczonego życiowo. Kandydat na mojego patrona był tylko jeden. Tylko czy po zaprezentowaniu, jak tragiczny materiał na wychowanka stanowię, był jeszcze zainteresowany pełnieniem tej mało zaszczytnej funkcji?
- Wiem... - westchnąłem. – Wybaczysz mi? - zapytałem z nadzieją.
- Tak, tylko żeby to mi był ostatni taki wyskok – mruknął złowieszczo, ale dalej mnie obejmował. – Jeszcze jeden numer w takim stylu i pożałujesz, że wypełzłeś z łona matki na świat. Rozumiesz, co do ciebie mówię, dziecko? - zapytał dla pewności – i przestań płakać.
- Rozumiem - odparłem głosem skruszonego pięciolatka, który rozbił ulubioną filiżankę swojej matki. - Już nie będę – przysiągłem, kiwając twierdząco pustym łbem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top