-20-
Kochani moi <3
Oto i jest, po dość długiej przerwie, moich paru załamaniach nerwowych i kilkunastu próbach napisania tego ludzkim językiem, nowy rozdzialik.
Dzięki misie za cierpliwość, bo oczekiwaliście naprawdę długo.
Miłość dla Was i miłego odbioru.
~ Charlie
***
- I co teraz mi doradzisz, panie psychologu z powołania? - warknąłem, spoglądając na siedzącego na miejscu kierowcy Hidana.
- Trzeba było mnie słuchać od początku. - Wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od widoku rozpościerającego się za przednią szybą.
Prychnąłem agresywnie i wyciągnąłem kolejny gwóźdź do trumny z tekturowej paczuszki okraszonej zdjęciem płuca zjedzonego przez złośliwy nowotwór. Kolega spojrzał na mnie złowrogo, niewerbalnie wyrażając swój sprzeciw wobec dalszego zadymiania jego samochodu.
Staliśmy na parkingu pod obskurną stacją benzynową, od blisko pół godziny oczekując cierpliwie, aż nasz pozornie dystyngowany współpasażer zażegna przykre skutki mieszania na gastrofazie bigosu z zimnym mlekiem. Zetsu, w poczuciu odpowiedzialności za tragiczną kondycję jelit Itachiego, czatował pod toaletami ze zdobyczną rolką papieru, dzięki czemu mogliśmy zostać z Hidanem na osobności i pogawędzić o mojej wielkiej życiowej tragedii.
- Kuzu nic nie powie? - zapytałem po raz setny, zanim nacisnąłem iskiernik zapalniczki.
- Obowiązuje go tajemnica lekarska.
Wywróciłem wymownie oczami, ignorując wstrętny grymas na gębie właściciela samochodu oraz ostentacyjnie naciskany guzik otwierający okno po mojej stronie. Następnym, czym postanowiłem zirytować kumpla, było włączenie na powrót radia, które obiecywał już dwukrotnie roztrzaskać młotkiem. Podjąłem jednak ryzyko. Musiałem czymś zabić nieznośną, dzwoniącą mi w uszach ciszę.
Sasori, świadomie bądź też nie, zamienił mi mózg w różową, ciepłą pulpę, niszcząc całkowicie i bezpowrotnie moje zdrowie psychiczne. Czułem się rozdarty, jakby do każdej z moich kończyn były przywiązane liny ciągnięte w cztery strony świata. Miałem równocześnie ochotę go udusić i przytulić, życzyć mu piekielnej męki i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, nienawidzić i kochać. Uczuciowa kołomyja toczyła moją duszę jak czarna śmierć. Odruchowo wyciągnąłem rękę w poszukiwaniu kudłatego źródła ukojenia, ale dopiero po chwili przypomniałem sobie, że Księżniczka podróżuje w drugim samochodzie u boku swojego nowego ulubionego pana.
- Hidan... - wymamrotałem, ledwo przebijając się głosem przez denną melodię płynącą z głośników.
- Czego?
- Czemu mnie to spotkało? - zapytałem, jawnie prezentując swoją rozpacz.
- Bo jesteś durny - prychnął, nie szczędząc mi wewnętrznego bólu - A on jeszcze durniejszy - dodał, otwierając drzwi auta i wpuszczając do środka więcej świeżego powietrza.
- Zimno mi - mruknąłem, czym prędzej ciaśniej opatulając się swoją bluzą.
- Trzeba było nie smrodzić tymi fajami. Zaraz nas uwędzisz jak szynkę - warknął, wychylając nieco łeb za powstałą szparę - Długo jeszcze? - wrzasnął w kierunku kibli.
Zetsu, nadal stojąc pod ścianą, wzruszył niemrawo ramionami. Mój brat niedoli westchnął ciężko, zabrał mi papierosa i sam zaciągnął się kilkukrotnie trującym dymem. Nie odzywaliśmy się już wcale. To był jeden z tych trudnych momentów, gdy najlepszym, co Hidan mógł dla mnie zrobić, było gnicie ze mną w ciszy.
Cisza ta jednak była mącona radiem, a potem też i warkotem podjeżdżającego pod dystrybutor obsikanego passata. Jegoż pasażerowie i kierowca, w spodziewanej liczbie pięciu osób, wytoczyli się niezgrabnie na zewnątrz. Konan, owinięta szczelnie grubym szalikiem i puchową kurtką wymieniła parę słów ze swoim najdroższym skorpionkiem i spojrzała na nas z wyraźną dezaprobatą. Jej złowrogi wyraz twarzy zmusił mnie do natychmiastowego otwarcia drzwi i wywietrzenia kłębów szarego dymu. Gdy jednak ruszyła w naszą stronę, zrozumiałem, że jej bojowy nastrój był spowodowany czymś innym niż moim nikotynowym nałogiem. O zgrozo, potencjalni świadkowie dokonanego przez nią mordu udali się do sklepiku na stacji, najpewniej w celu zalania swoich żołądków kawą tak jak silnik benzyną.
- Chyba musimy poważnie porozmawiać, bąbelku - burknęła, kładąc rękę na moim ramieniu i dosłownie wytargała mnie na zewnątrz.
- To ja zostawię was samych... - Hidan obwieścił, opuszczając szybko wnętrze pojazdu.
- O nie! Tobie też mam coś do powiedzenia, swatko - prychnęła, celując w chłopaka palcem.
Obaj zrobiliśmy wyjątkowo głupie miny, udając jeszcze, że nie mamy pojęcia, o co jej chodzi. Dziewczyna odwróciła się, aby sprawdzić, czy oczywista osoba przeparkowała auto i zniknęła we wnętrzu budynku zapłacić za paliwo.
- Co wy najlepszego narobiliście..? - westchnęła ciężko, patrząc mi smutnym wzrokiem w oczy.
- Nie rozumiem... Co niby takiego zrobiliśmy? - Dałem popis swych aktorskich umiejętności.
Konan zmarszczyła mocno brwi. Obserwowałem jej zaciemnione, złote tęczówki w całkowitym paraliżu. Czułem się, jakby przeszywała moją duszę i umysł na wylot.
- Coś jest między tobą a skorpionem - stwierdziła wyjątkowo wolno i wyraźnie.
Skrzywiłem się na samo tylko wspomnienie widoku piwnych, smutnych oczu i nieznośnego chłodu na skórze, który poczułem gdy Sasori zabrał z mojego ciała swoje ciepłe dłonie.
- Nic między nami nie ma - burknąłem, chociaż szczerze chciałem, aby w istocie było to kłamstwo.
- Nie jestem ślepa! - mówiła coraz bardziej podniesionym tonem - Sasori jest cieniem samego siebie. Co ty żeś mu zrobił, co?
- Nic! - warknąłem, strącając jej rękę z mojego barku.
- Przelizali się. Boże, wielki dramat - Hidan, tracąc najwyraźniej cierpliwość, wyjaśnił wszystko - Za kartę Montmartre - zaśmiał się na koniec.
Konan otworzyła szerzej oczy, po czym zamrugała powoli kilka razy. Objęła swoje skronie i z głośnym gwizdem wypuściła całe powietrze z płuc. Ja natomiast posłałem koledze z bożej łaski nienawistne spojrzenie, a następnie schowałem twarz w dłoniach. Jedyne czego w tamtej chwili chciałem, to zapaść się pod ziemię, wcześniej odbierając pewnej siwej papli życie.
- Że zrobili co? - wymamrotała słabym głosem.
- Dali sobie buzi - bliski mi bezmózg powtórzył, okraszając swoją wypowiedź ułożeniem warg w rybi pyszczek i kilkukrotne zacmokanie.
Ponieważ dalej skutecznie zasłaniałem swoje lico, mogłem jedynie wyobrazić sobie jej rozzłoszczoną minę, tak samo jak i rozbawionego jak zwykle Hidana. W napięciu czekałem, aż zostanę uderzony ciężkim przedmiotem w głowę albo na mojej szyi zacisną się drobne, kobiece dłonie i odejdę do lepszego świata, gdzie moje dotychczasowe problemy przestaną mieć rację bytu.
- Wam się wydaje, że to jest świetna zabawa, tak? Deidara, apeluję do twojego rozsądku, żebyś przestał, zanim to zajdzie za daleko - Konan rozkazała z agresją dzikiej lwicy.
- Bo? Sasori jest przecież dorosły. Wie co i z kim robi. - Mój domorosły adwokat burknął kpiąco - Do dupy jest taka argumentacja! - zawołał, wymachując łapskami na prawo i lewo, przez co trącił mnie z ramię.
- Możecie się zamknąć? - zapytałem smętnym, zupełnie niepasującym do ich dialogu tonem.
Oboje popatrzyli na mnie jak na roztarganego w czasie przedszkolnej kłótni pluszaka. Nieprzyjemny skurcz ścisnął mi gardło, uniemożliwiając wzięcie normalnego wdechu, a co dopiero wypowiedzenie jakiegokolwiek dalszego komentarza. Jedynym, na co znalazłem w sobie pokłady szczątkowej energii, było zabranie dupy w troki i schowanie się w ogrzewanym pomieszczeniu. Cały kilkudziesięciometrowy odcinek przeszedłem wysłuchując nerwowych szeptów na przemian Konan i Hidana.
- Nie mów Sasoriemu, że rozmawialiśmy.
- Wygarnij mu.
- Nawet nie patrz w jego stronę.
- Gap się na niego, jakbyś chciał zabić wzrokiem!
Cenne rady pozostawiłem bez absolutnie żadnego odzewu. Wiercące mi dziurę we łbie głosy szczęśliwie zamilkły, gdy automatyczne drzwi rozsunęły się przed moim zmarzniętym jestestwem.
Roześmiana, męska gromadka gnieździła się wciąż przy ladzie i debatowała, czy lepiej zajeść się owsianymi ciastkami czy hotdogami z mięsa oddzielanego mechanicznie. Jedynie najpoważniejsi z poważnych, czyli Akasuna i pan chirurg dokonali już wielce trudnego wyboru i siedzieli przy stoliku pod oknem ze swoimi czarnymi jak ich charaktery kawami. Przecisnąłem się przez mały harmiderek pod kasami i nabyłem to, co było mi w tej chwili najbardziej potrzebne, tłustego, nierozsądnie słodkiego, oblanego grubą warstwą lukru pączka. W porywie chwili poprosiłem również o czekoladową babeczkę, gwóźdź do trumny dla mojej trzustki.
Rozglądnąłem się po sali. Nie byłem w nastroju, żeby siedzieć, a co dopiero rozmawiać z rozweseloną grupką znajomych. Wszystkie inne miejsca pozajmowane były przez obcych mi ludzi, więc pozostałem z wyborem między zajedzeniem swojej rozpaczy zamknięty w samochodzie a dołączeniem się do równie przygnębionych mężczyzn, którzy nie wykazywali akurat żadnych znamion werbalnej interakcji. Gdy tylko postawiłem pierwsze dwa kroki w kierunku stolika, Kuzu szturchnął swojego rudego towarzysza w ramię, szepnął coś i pospiesznie wstał z krzesła. Sasori tylko na mnie zerknął, a potem na powrót zapatrzył się w swój papierowy kubeczek ze skupieniem takim, jakby znajdowały się w nim odpowiedzi na wszystkie pytania ludzkości.
- Można? - zapytałem, chociaż już lokowałem swoje tłuste dupsko na miękkich obiciach.
- Yhm - mruknął, nawet nie podnosząc na mnie wzroku.
Akasuna ślamazarnie mieszał drewnianą szpatułką w swojej kawie. Na drugiej, wolnej ręce opierał podbródek. Znoszona, lekko wymięta flanelowa koszula dopełniała ten alegoryczny obraz nędzy i moralnego upadku człowieka. Siedzieliśmy tak w niemal idealnej ciszy, którą zagłuszał jedynie odgłos szeleszczącego papieru, z którego uwolniłem swoją skondensowaną cukrzycę.
Taki stan rzeczy, w którym raz po raz rzucaliśmy na siebie ukradkowe spojrzenia, trwał dobre kilka minut. Czekałem cierpliwie, aż w końcu się odezwie. Odnosiłem przy tym wrażenie, że on oczekuje ode mnie dokładnie tego samego, zainicjowania rozmowy. Wytrwale więc kontynuowałem tę karykaturę dziecięcej zabawy "kto pierwszy mrugnie".
- Słyszałem, że państwo Kamizuru chcą cię wyeksmitować z mieszkania - zaczął po wyjątkowo długim namyśle.
- Zgadza się. Sprzedali je komuś, mam się wynieść do kwietnia - odparłem, gdy przełknąłem przeżutą słodką masę.
- Rozglądałeś się za czymś nowym na czas studiów?
- Nie.
- Może... Chciałbyś wynająć moją kawalerkę? - zaproponował takim tonem, że aż żal było odmawiać - Ta klitka i tak miała być tylko tymczasowa.
- A ty gdzie byś wtedy mieszkał? - zapytałem mocno podejrzliwie.
Sasori na moje pytanie zaprzestał mieszania swojej kawy i skrzywił się w nieprzyjemnym grymasie. Drewniana listewka mocno podbarwiona czarnym płynem wylądowała głucho na tacce obok zmiętej torebki po moim wyjątkowo tłustym i niezdrowym pączku. Mężczyzna, zerkając na ciemne plamy z oleju na papierze, zrobił minę jeszcze paskudniejszą. Wtedy też moje szczątkowe, złudne, szczeniackie nadzieje prysnęły niczym mydlana bańka tknięta suchym palcem.
- Zastanawiałem się, czy nie wyjechać... - obwieścił sucho.
- Wyjechać... - powtórzyłem za nim niemrawo - Gdzie?
- Do Europy, do rodziny matki... - mówił tak, jakby szczerze jeszcze się zastanawiał.
- Na długo? - dopytywałem dalej, chociaż wiedziałem, że uzyskane odpowiedzi w każdej chwili mogą zmieść mnie z nóg i doprowadzić do zawału serca.
- Na trochę, rok, może dwa lata... - wzruszył ramionami.
- Przecież to szmat czasu! - zawołałem mimowolnie podniesionym głosem - A doktorat?
- Zrobię jak wrócę - stwierdził po namyśle.
Z trudem wziąłem kolejny wdech. Coś się stało. Coś najwidoczniej bardzo złego, skoro Sasori Akasuna, największy amator marionetkarstwa tego świata, artysta kochający swoje dzieła miłością wieczną i czystą, postanowił zarzucić swoją twórczą działalność i edukację na okres bliżej nieokreślony. Wiedziałem doskonale, że fakt mojego istnienia i pewne moje działania pchnęły go do tak dramatycznej decyzji. Decyzji podjętej ad hoc, zupełnie nieprzemyślanej.
- W sumie, taka przerwa może nawet dobrze ci zrobi... - oznajmiłem, robiąc dobrą minę do złej gry.
- Też tak myślę - odparł, lekko mi przytakując.
Nie miałem już wątpliwości co do jego intencji. Chciał po prostu uciec, tak samo jak i uciekł ode mnie poprzedniego wieczoru. Coś w mojej osobie go najwyraźniej odpychało i obawiałem się, że jest to tak skrajnie integralna część mnie, że nie jestem w stanie jej zmienić żadną mocą. Czułem się iście podle.
- Zbieramy się? - zapytał, rzucając niedbale pusty kubeczek na przywleczoną przeze mnie tackę.
Pokiwałem niemrawo łbem i z jeszcze mniejszym zapałem zwlokłem się z siedzisk. Reszta naszej patologicznej, patchworkowej rodzinki zakończyła już popas i również niecierpliwie oczekiwała dalszej podróży. Szczęśliwie też i Itachi doprowadził się do stanu używalności i pomimo wielkiego ryzyka wystąpienia kolejnego rzutu sensacji jelitowych, popijał beztrosko dużą kawę z mlekiem.
Czułem się, jakbym był kupą psa, do tego rozjechaną przez walec. Oczami wyobraźni widziałem już siebie skulonego w kłębek na swojej sofie, zapatrzonego bezmyślnie w telewizor i przykrytego szczelnie ciepłym kocykiem, spod którego wyciągałbym tylko rękę po kolejne kawałki pizzy i puszki z ciemnym piwem. Poważnie rozważałem, czy nie poprosić Kuzu o jakąś wesołą receptę na antydepresanty.
- Młody! - Usłyszałem za sobą nawoływanie Kisame.
Odwróciłem się gwałtownie, niechcący bijąc potarganymi włosami idącego za mną rudzielca po twarzy. Nabrałem podejrzeń, że on także potrzebował jakiś inhibitorów zwrotnego wychwytu neuroprzekaźników, skoro nawet nie wysilił się na posłanie mi rozzłoszczonego spojrzenia, a jedynie z miną, jaką Chrystus najpewniej miał na krzyżu, odgarniał pojedyncze włosy, które wpadły mu do oczu.
- Czego? - zawołałem w odpowiedzi.
Mężczyzna z niezdrowym podekscytowaniem podszedł bliżej i dopiero wtedy zdradził przyczynę, dla której mnie wywołał.
- Robisz coś w następny weekend? - zapytał z dziwnym uśmieszkiem na ustach.
- Będzie się uczył. - Akasuna, dalej poczuwając się do opieki nad moją osobą, odpowiedział prędzej, niż ja zdążyłem się zastanowić, czy nic sobie na ten czas nie zaplanowałem.
- Rudy, weźże... Jak to tak, młodego nie zabrać na melanż? - nie krył swojego lekkiego oburzenia.
- Będzie impreza? - dopytałem ożywiony wizją siebie zalewającego się alkoholem i bawiącego w hedonistycznej atmosferze.
- Będzie bal przebierańców przy miasteczku studenckim. - Prawnik klasnął w dłonie.
- Nie jesteśmy już na to za starzy? - Sasori burknął zgryźliwie.
- Dziewczyny się o ciebie pytały - mężczyzna szepnął, zmieniając nieco temat i poruszając sugestywnie brwiami - A kobietom się nie odmawia - dodał, widząc skrzywiony grymas na twarzy kolegi.
Coś w moim środeczku zabulgotało i zagotowało się w porywie pierwotnej złości i głupiej zazdrości. Chciałem jak najprędzej potwierdzić słowa swojego prywatnego korepetytora i zaznaczyć, że obaj musimy siedzieć w domu i wspólnie zakuwać do mojego zbliżającego się wielkimi krokami konkursu o indeks obsikanej akademii. Niestety, na hasło "dziewczyny" rudzielec zmienił dramatycznie swoje podejście.
- Cóż, jeden wieczór nie zrobi wielkiej różnicy... - stwierdził, a na jego policzkach pojawiły się delikatne, niebotycznie irytujące mnie rumieńce.
- Nie powinniśmy już jechać? W takim tempie wrócimy w środku nocy - chrząknąłem - A Zetsu obiecał ogarnąć swoją oranżerię - dodałem z jeszcze większą irytacją.
Mistrz prawa ustanowionego westchnął ciężko i machnął w kierunku leniwie zbierającej się do wyjścia gromady. Naciągnąłem mocno kaptur bluzy na głowę i tak oto wybyłem na nieznośny ziąb. Hidan miłościwie otworzył mi pilotem drzwi od rozklekotanego malucha, więc mogłem w miarę szybko schować się przed urokami zimy. Z miną kota srającego pośrodku pustyni obserwowałem zza szyby dreptającego po śliskiej powierzchni przyjaciela.
- Ty jesteś skończonym debilem, zdajesz sobie z tego sprawę? - wywarczałem, gdy adresat mych słów rozsiadł się wygodnie za kierownicą.
- Dobrze, że ty swą inteligencją i życiową mądrością przewyższasz światłych tego świata - prychnął w ten sam ton, pakując kluczyki do stacyjki.
- Słyszałeś, że za tydzień ma być jakaś impreza i ponoć jakieś kurwiska już wypytują o Sasoriego? - zapytałem oburzony.
- Słyszałem... - odparł - I nie dziwi mnie to, że ma takie branie. Po tym, co słyszałem o twoim rudym księciu, to sam bym z nim chętnie poszedł w tango.
- Boże... - jęknąłem, czując narastające mdłości - Hidan, to jest ohydne - stwierdziłem, zaciskając mocno powieki w nadziei, że to przerwie ciąg mimowolnie powstających obrazów w mojej głowie.
- A jak ty byś się z nim ruchał, to by już było słodkie i urocze, tak? - zarechotał, szturchając mnie mocno w ramię.
- Lecz się na łeb, zwyrolu. - Zdążyłem tylko mruknąć pod nosem, zanim tylne drzwi nie otwarły się z głuchym trzaskiem i dwóch naszych kolegów weszło do środka auta.
- Nie mogę siedzieć... - usłyszałem za plecami bolesny jęk Uchihy.
- Weź se poduszkę - prychnąłem w komentarzu.
- Tobie pomaga po randkach? - Otrzymałem niewybredną odpowiedź.
- Jebnąć ci? - zaproponowałem uczynnie, odwracając się w stronę irytującego mnie osobnika.
- Itacz, zluzuj! - Hidan wtrącił się do naszej wymiany zdań - A ty Deiuś ogarnij okres. Chcę was wszystkich dowieźć do domów żywych - wyburczał, ruszając z miejsca.
- Może wystarczy nie zapierdalać na złamanie karku? - ciągnąłem dalej tym samym tonem.
- I mam się wlec jak ten rudy, stary piernik? - zarechotał, ruchem głowy wskazując na pakującą się do passata geriatryczną gromadę - Czerwone jest szybsze! - obwieścił wszem i wobec, po czym sprawnie zmienił biegi, wyjeżdżając ponownie na pas autostrady.
Złorzecząc w myślach oparłem głowę o szybę i w takiej też pozycji przewegetowałem całą podróż aż pod blok. Miałem dużo czasu na rozmyślanie nad sobą i swoją w istocie niekomfortową sytuacją. O Sasorim mogłem sobie co najwyżej pomarzyć. Nie miałem nawet cienia szansy na więcej niż to, co już dostałem, pijacki pocałunek przepłacony beczką gorzkiego rozczarowania.
Serce, co jest medycznym kuriozum, choć nie ma żadnych kości, złamać jest bardzo łatwo. Opcja zaproponowana przez Hidana, czyli znalezienie jakiegoś przystojnego fagasa, który posłuży mi za klin, była niezwykle kusząca. Nie chodziło bowiem już tylko o to, żeby czymś się zająć i gdzieś wyładować szalejące we mnie napięcie, ale też żeby najzwyczajniej w świecie się zemścić, pokazać, że ja też mam przysłowiowe branie i Sasori jest jedynie nędznym, czerwonym gupikiem w wielkim oceanie moich potencjalnych partnerów. Uśmiechnąłem się podle, wyobrażając sobie już minę, jaką rudzielec miałby przysłuchując się dobiegającym zza nie do końca kompletnej ściany odgłosom niekonwencjonalnej terapii, którą to chciałem zorganizować sobie w mieszkaniu po powrocie z planowanego na piątek wieczór wyjścia.
Lektorka w nawigacji poinformowała nas o zbliżającym się w zawrotnym tempie końcowym punkcie naszej wycieczki. Hidan nieco krzywo zaparkował tuż pod moją klatką, oszczędzając mi niepotrzebnego balansowania na oblodzonym chodniku i ryzyka skrajnego wychłodzenia w czasie kilkudziesięciometrowej wędrówki. Wspaniałomyślnie nawet postanowił zrobić użytek ze swojej nieskończonej masy mięśniowej i poniósł mi torby. W drodze na górę towarzyszyli nam jeszcze nasi współpasażerowie, Zetsu po to, aby zaglądnąć do swoich roślinek, Itachi natomiast, jako spec od budowlanki, bardzo chciał zobaczyć rozwaloną przez Hidana ścianę.
- Panie, a kto to panu tak spierdolił? - zawołał, gdy tylko przekroczył próg mojego mieszkania i ujrzał wielką dziurę.
Nie wypowiedziałem żadnego komentarza, ale za to wielce wymownie spojrzałem na swojego siwego kolegę. Uchiha z zamyśloną miną obejrzał gipsowy twór, ostukał ściankę i zmarszczył brwi jeszcze mocniej.
- To mi się bardzo nie podoba... - powiedział jakby sam do siebie.
- No mi też się nie podoba, że tu jest taka wielka dziura - odparłem z irytacją.
- Nie o to mi chodzi... To jest jakaś straszna fuszerka. Takich ścianek nie stawia się w nowym budownictwie - mruknął, przeciągając palcem po tynku - To wygląda tak, jakby ktoś na chybcika chciał podzielić jedno mieszkanie na dwa. Tylko po cholerę, skoro można było o tym pomyśleć już na etapie projektu? - zastanawiał się na głos.
- Itachi, nie wiem. Ja chcę tylko żeby tutaj znowu była ściana, mechaniczna zapora odgradzająca mnie od tego...
- Obejrzę sobie jeszcze drzwi obok - Uchiha, zafascynowany architektonicznymi rozwiązaniami w moim lokalu, zupełnie nie przejmował się tym, co do niego mówię.
Jak gdyby nigdy nic wszedł do akasunowej kawalerki. Wywróciłem oczami i wymamrotałem pod nosem kilka przekleństw. Aby zająć sobie czymś czas, zabrałem się za rozpakowywanie walizek i nastawianiem prania. Strzępki rozmów, teraz już wszystkich trzech panów, wpadały mi jednym uchem, a wypadały drugim. Na granicy szału czekałem, aż wreszcie skończą swoje samcze wywody i pójdą sobie w cholerę. Niestety, długo nic takiego nie następowało. Hidan, korzystając z dobrodziejstw mojej kuchni, zrobił sobie jeszcze kanapkę i herbatę, za nic mając moje wzdychania i chmurne minki.
- Eseś uochy, jah sie whuwiasz - wybełkotał, przeżuwając przygotowane na bazie chleba danie.
- Charkasz mi na blat, prymitywie - warknąłem, ogarniając wzrokiem opluwany przez niego stół.
- Dej spochuj... - Machnął lekceważąco ręką - Przecież miałeś tutaj gorszy syf. Pedancik się z ciebie zrobił, odkąd zadajesz się z Akasuną - prychnął, gdy przełknął trzymaną w gębie masę.
- Co on tam robi tyle z tymi drzwiami? - zapytałem zniecierpliwiony, wskazując głową mniej więcej w kierunku, w którym znajdował się Itachi.
- Robi ekspertyzę - chłopak zarechotał i zatkał się kolejnym kęsem kanapki - Zetsu ma problem z tymi krzaczorami, laliście z rudym za dużo nawozu, urosły i teraz nie ma jak ich wynieść. - Zmienił nieco temat, doprowadzając mnie do kolejnego ataku białej gorączki.
- Nie obchodzi mnie to. Akasuna ma wrócić do swojego mieszkania jeszcze dziś - wysyczałem, w myślach planując już jakim sposobem pozbawię domorosłego ogrodnika życia, jeśli nie wywiąże się z danej obietnicy.
- Czyli co? Ma chłopak biegać z choinkami po bloku żeby ktoś zadzwonił po bagiety?
- Oszaleję... - westchnąłem ciężko dokładnie w momencie, w którym zaburczał dzwonek domofonu.
W myślach wyklinając człowieka, który postanowił akurat teraz zwalić mi się jeszcze na głowę, szybkim krokiem podszedłem do źródła wkurwiającego pipczenia i podniosłem słuchawkę.
- Dom pogrzebowy "Zachodzące słońce". Czego? - wywarczałem, pakując w powitanie całą swoją agresję.
- Otwórz. - Z rzężącego głośniczka wydobył się głos zirytowanego Akasuny.
- Sam sobie otwórz - burknąłem.
- Nie wziąłem klucza - odparł.
- Nie możesz wejść na kod?
- Nie możesz nacisnąć jednego pieprzonego guziczka i nas wpuścić? - zapytał zirytowany bardziej niż nawet ja sam.
- Właźcie - mruknąłem pod nosem, naciskając okrągły przycisk z narysowanym kluczykiem.
W słuchawce usłyszałem charakterystyczny pisk i trzask zawiasów. Naburmuszony jak nastolatka dzień przed okresem wróciłem do kuchni i przysiadłem się do Hidana. Ten spojrzał na moją wykrzywioną minę, uniósł wysoko jedną brew i uśmiechnął się głupkowato.
- Wytrzymaj do jutra, Deiuś. Opijemy się jak nieboskie stworzenia i świat stanie się piękniejszy.
Uśmiechnąłem się gorzko na takie słowa otuchy. Westchnąłem ciężko i bez siły ani chęci do kontynuacji swojej mało sensownej egzystencji oparłem skroń o ramię towarzysza niedoli.
- Nie z takich opresji się wychodziło, będzie dobrze... - Hidan niezłomnie usiłował mnie w jakiś sposób podnieść na duchu, abym po wejściu Akasuny do mieszkania całkowicie nie utonął w odmętach swojej depresji.
- Hidan, umrę... - stęknąłem boleśnie, mocniej wtulając się w jego cielsko.
- Wszyscy kiedyś umrą, ale ty masz jeszcze dużo czasu - prychnął i w matczynym geście poklepał mnie po głowie.
Usłyszałem gdzieś za plecami ciche pomiaukiwanie. Czym prędzej odwróciłem się w kierunku źródła wysokiego dźwięku i moje zdruzgotane serduszko zalała fala kojącego ciepła. Księżniczka, po raz pierwszy od niepamiętnych już czasów, wykazała zainteresowanie moją skromną osobą. Wyjątkowo szybko jak swoje standardy stawiała tłuściutkie łapki na kafelkach, aż w końcu dotarła do moich stóp, na które też wlazła i skuliła się w kłębek.
- Puszku, co ty uskuteczniasz? - W progu akurat pojawił się Kakuzu, który to z nietęgą miną obserwował, jak jego, jakby nie patrzeć, partner tulił mnie do siebie.
- No homo - Hidan rzucił, szczerząc się szeroko i objął mnie mocniej, aż zaczęło brakować mi powietrza.
- To tak po przyjacielsku - dodałem od siebie i dla żartu zarzuciłem nogę na biodro kolegi, układając swoje ciało w wymyślną figurę.
- Właśnie, po przyjacielsku - chłopak potwierdził, po czym cmoknął mnie w policzek.
Przypadkowym świadkiem tego aktu stał się również nie kto inny jak Sasori. Skrzywił się, jakby zobaczył wnętrze toalety na plenerowym festiwalu muzycznym w Europie wschodniej i czym prędzej odwrócił się na pięcie, upuszczając równocześnie trzymane torby na podłogę w korytarzu. Kuzu, wyraźnie umęczony zachowaniem całej naszej trójki, pokręcił ze zrezygnowaniem głową na boki, machnął na mnie i Hidana ręką i poszedł za swoim rudym kolegą łagodzić jego stopniowo zaostrzający się metafizyczny ból dupy.
Nie musiałem długo czekać, abym usłyszał wiązankę przekleństw wyrzucanych z wściekłością przez Akasunę. Przez wymyślne wyzwiska ledwo przebijał się Zetsu, usiłujący wytłumaczyć, jakie okoliczności zaszły, że nie może usunąć swojej zielonej hodowli z terenu jego mieszkania. Jak wywnioskowałem, Sasoriemu również nie uśmiechało się nocować na mojej kanapie.
- Ziomeczku, jak ja cię proszę... - Usłyszałem biadolenie miłośnika ogrodnictwa.
- Wykluczone. - Zawtórowało mu opryskliwe burknięcie rudzielca.
- Boże... A u Deidary?
Na dźwięk własnego imienia poruszyłem się niespokojnie i na podobieństwo swojej kotki zeskoczyłem z krzesła. Wychyliłem się zza futryny i z bezpiecznej odległości oceniłem sytuację. Akasuna patrzył gniewnie na przygiętego w przepraszającej pozie Zetsu, a w tle Itachi w towarzystwie Kakuzu nadal oglądał futrynę i ściany.
- Ktoś mnie wołał? - zapytałem zaczepnie.
- Nie. Możesz wracać migdalić się po przyjacielsku z Hidanem - mój współlokator z konieczności fuknął i machnął na mnie ręką.
Spojrzałem na niego wymownie, powstrzymując się przed wypowiedzeniem uszczypliwego komentarza tylko ze względu na obecność świadków niewtajemniczonych w zawiłości naszej jakże skomplikowanej relacji. W bardziej niekonwencjonalny sposób do tych słów odniósł się mój siwy, upośledzony umysłowo przyjaciel, który to postanowił objąć mnie mocno w pasie i zawiesić swoje ciężkie cielsko na moich wątłych ramionach, czym omal nie przewrócił mnie na podłogę. Westchnąłem głośno, posyłając do Kuzu spojrzenie pełne współczucia, że on musi znosić wszystkie uroki obecności Hidana codziennie.
- Dawaj ten ogród botaniczny do mojej pracowni. Myślę że połowa doniczek się tam zmieści - obwieściłem miłościwie.
- A gdzie będziesz robił swoje projekty do szkoły? - Akasuna, niczym stara, zrzędliwa baba, szybko znalazł jakieś "ale".
- Ty już się o to nie martw. Najważniejsze, żebyś odzyskał swoją klitkę i nie musiał spać u mnie w salonie - odparłem lekceważąco - Chodź, puszku, trzeba żebyś zrobił użytek ze swojej nieskończonej masy mięśniowej - prychnąłem, poruszając lekko barkami.
- Mogę cię podnieść i wyrzucić za okno, to będzie największy pożytek - Hidan odparł równie złośliwie.
Jak powiedział, tak też uczynił, przynajmniej połowicznie. Zostałem mocno ściśnięty w talii, moje stopy oderwały się od podłogi i w mgnieniu oka zostałem na wzór wora ziemniaków przewieszony przez ramię.
- Hidan, debilu! - zawyłem, wisząc już głową w dół.
- Cicho tam! - huknął i trzasnął mnie swoim łapskiem w pośladek.
- Halo! Prokurator! - zacząłem się drzeć i głupkowato śmiać.
- Ty to tolerujesz? - Przez mój i kolegi rechot ledwo przebiło się pytanie rudzielca skierowane do byłego współlokatora.
- Mało mnie to obchodzi - chirurg mruknął w odpowiedzi - Mieszkali przecież tyle lat w jednym pokoju, chlali razem w umór... Na pewno się ze sobą przespali nie raz i nie dwa.
- To są pomówienia! - zaprotestowałem, wychylając z trudem łeb zza uda swojego nienormalnego kolegi.
Chociaż obraz miałem odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni, to bez trudu dostrzegłem skrzywiony grymas na twarzy Sasoriego. Oglądał poczynania naszego ułomnego psychicznie duetu z założonymi rękami, oparty ramieniem o w miarę stabilny kawałek ściany. Pokręcił ze zrezygnowaniem głową i zniesmaczony przeszedł przez dziurę za regałem do swojego mieszkania. Dopiero wtedy zostałem na powrót odstawiony na ziemię.
Przetransportowanie ziołowej hodowli na teren mojego małego królestwa zajęło nam nieco więcej niż kwadrans. Z głupkowatym uśmiechem patrzyłem na ustawione w równych rządkach żywozielone krzewy i stojące za nimi półki zastawione słoiczkami z farbami, pędzlami i mnóstwem innych pierdółek jednoznacznie kojarzących się z moimi artystycznymi zapędami. W ramach wynagrodzenia trudów i wyrzeczeń, jakie musiałem ponieść w związku z pojawieniem się nie do końca legalnej hodowli w mieszkaniu, Zetsu przyobiecał mi oddać znaczną, jak na moje standardy, część plonów. Nie obyło się to jednak bez komentarzy Akasuny, który to twierdził, że jestem jeszcze za młody i za mało odpowiedzialny, aby dawać mi akurat takie prezenty, jakby zupełnie już nie pamiętał, że jeszcze nie tak dawno sam uczył mnie trudnej sztuki skręcania jointów. Zupełnie inne podejście miał do tego Hidan, który posyłał mi porozumiewawcze spojrzenia aż do momentu ostatecznego opuszczenia mojego lokalu w towarzystwie pozostałych gości.
Sasori odzyskał powierzchnię kawalerki pozwalającą mu znów w niej zamieszkać, a ja otrzymałem na powrót święty spokój i wolność od jego permanentnej obecności w pobliżu. Wszystko wróciło do normy. Jedyny mankament, z jakim musiałem się uporać, to konieczność zamiecenia podłogi z ziemi, która wysypała się z doniczek i problem dziury w ścianie w przedpokoju. Itachi, jako zaznajomiony z tajnikami techniki budowlanej, zalecił nam nie wstawiać kolejnej gipsowej ścianki, a raczej wymurować trwalszą i szczelniejszą pod kątem akustyki konstrukcję. To wymagało jednak zdecydowanie większych nakładów i przygotowań, dlatego też musieliśmy się zadowolić zastępczą prowizorką w postaci przesunięcia regału z mojego salonu. Księżniczka głośnym miauczeniem upominała się o pozostawienie jakiejś szpary, przez którą mogłaby swobodnie przechodzić do swojego rudego ulubieńca, a jak wiadomo, kobietom się nie odmawia.
Podczas tych wszystkich działań Sasori nie odezwał się do mnie ani razu, dlatego też nie oczekiwałem, że zrobi to przy okazji wychodzenia za drzwi. Już wstał w przedpokoju, kiedy odwrócił się w kierunku mojej osoby, aktualnie machającej miotłą po podłodze. Patrzył na mnie przez chwilę wzorkiem całkowicie wypranym ze wszelkich emocji. Sam odpowiedziałem tym samym, chłodnym jak Syberia, nic nie wyrażającym spojrzeniem. Staliśmy tak zaskakująco długo, szukając w myślach odpowiednich słów na pożegnanie.
- To dobranoc? - odezwałem się pierwszy.
Kącik jego ust lekko zadrżał. Wziął głębszy wdech, zamrugał i zrobił krok za próg. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł po moich plecach, a ścisk w klatce piersiowej coraz bardziej utrudniał oddychanie. Za punkt honoru postawiłem sobie nie rozkleić się na jego oczach.
- Dobranoc - rzucił szorstko na odchodne.
Drzwi trzasnęły głucho i dopiero wtedy po moich policzkach przetoczyły się dwa słone, mokre grochy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top