-2-

Witam ponownie, druga część moich wypocinek, prosto z pieca, jeszcze ciepła.

Bawcie się dobrze!

~Charlie

***

Po raz pierwszy od tygodnia zza chmur wyjrzało słońce. Był to najprawdopodobniej jeden z ostatnich ciepłych dni tego roku. Mimo pięknej, jak na początek listopada, pogody czułem się znacznie gorzej niż dzień wcześniej, kiedy to padało, wiało, było zimno, a niebo swoją barwą zlewało się z betonowym miastem i jego szarymi mieszkańcami. Przyczyny mojego upodlenia nie musiałem daleko szukać, znajdowała się w sąsiednim mieszkaniu.

Ze wszystkich sił starałem się nakierowywać swoje myśli możliwie najdalej ten osoby, co ze względu na towarzyszące okoliczności było nader trudne. W celu znalezienia widoku godnego utrwalenia na płótnie na potrzeby projektu z plastyki, wybrałem się na dłuższy spacer po parku. A była jesień... Wszystko wręcz tonęło we wszechobecnej czerwieni usychających powoli liści. Pytałem siły wyższe, dlaczego właśnie w tym kolorze musiał mieć włosy, dlaczego właśnie rude? Przecież mogłyby być czarne, kasztanowe, choćby i nawet blond! Ale za jakie grzechy właśnie barwa wina i świeżej krwi, symbol życia i miłości, kolor kojarzony z pięknem? Jakaż to była moja wina, że zostałem ukarany przez los w tak okrutny sposób, poprzez odebranie mi mojego koloru i obdarzenie nim tak zimnego i nijakiego człowieka?

A jeszcze nie tak dawno powiedziałbym bez zastanowienia, że listopad to mój ulubiony miesiąc, tak bardzo bliski mojemu pojęciu sztuki. Wszystko o tej porze jakby umierało, niszczało, tylko po to, aby po kilkunastu tygodniach mrozów dać miejsce temu, co nowe. Cykl tworzenia i niszczenia zawsze mnie fascynował. Od zarania dziejów ludzie, w tym też artyści, zafiksowani byli na tworzeniu. Ja natomiast pragnąłem nowego kierunku w sztuce, bazującego na destrukcji, będącej obligatoryjnym elementem procesu twórczego.

Snułem się tak po parku i uważnym okiem szukałem miejsca, które poruszyłoby moją artystyczną duszę. Zatrzymałem się nad stawem przy alejce obsadzonej klonami i zupełnie już zrezygnowany padłem na ławkę. Zamiast skupić się na wyborze odpowiedniego kadru, który następnego dnia bym namalował, wbiłem wzrok w chodnik. Przed oczami mignęła mi czarna plama, poczym nastąpiło brutalne wyrwanie z głębokiej zadumy.

-Wyglądasz jak jakiś żul- mało przyjemna uwaga dobiegła moich uszu.

-Przynajmniej nie jak dziwka- fuknąłem, zaplatając ramiona na piersiach- Czy ja powiedziałem, że możesz się przysiąść?- zapytałem z wyrzutem swojego, niestety, znajomego, który to właśnie usadawiał swoje cielsko na ławce w niekomfortowo bliskiej odległości od granicy mojej przestrzeni osobistej.

-Na twoim miejscu cieszyłbym się, że w ogóle do ciebie podszedłem...

-Ale mnie zaszczyt w dupę kopnął... Itachi Uchiha, klękajcie narody, uraczył mnie swą czcigodną osobą i teraz siedzi ze mną na obsranej przez gołębie ławce. Będę to opowiadał wnukom- wywarczałem, żywo gestykulując i wbijając rozwścieczone spojrzenie w bladą twarz chłopaka.

-Wiesz co? Mam nadzieję, że ten praktykant cię usadzi. Naprawdę jesteś bezczelny...- Itachi odparł jak zwykle niewzruszony.

-A co on mi może zrobić? Przecież to tylko praktykant! Bardziej niż ty i twój braciszek i tak mnie nie upokorzy- odparłem i wcisnąłem zziębnięte dłonie do kieszeni bluzy.

-Jak Hidan cię nazywał skurwysynem, to wtedy to był przezabawny żart- czarnowłosy westchnął głośno i wywrócił oczami

-A słyszałeś kiedyś o czymś takim jak tolerancja językowa?- zapytałem retorycznie.

-Nie, ale za to krążą legendy o tolerancji twojego tyłka- odparł, wyraźnie dumny ze swojej dennej riposty- Rozwiązłość zdecydowanie odziedziczyłeś po matce.

W sekundę wszystko się we mnie zagotowało, jakby mnie ktoś zamknął w szybkowarze. Nie wiedziałem, czy bardziej mam ochotę udusić Itachiego gołymi rękoma, czy może samemu powiesić się na najbliższym drzewie. Nawet gdybym wstąpił do zakonu i żył w celibacie, to piętno, niezbyt chwalebnej, przeszłości mojej rodzicielki dalej by na mnie ciążyło.

-Nic ci do tego, jak żyła moja matka- odparłem starając się grać zupełnie obojętnego na obelgi, jakimi jawnie we mnie rzucano- Zajmij się lepiej swoją rodzinką, w szczególności tym gówniarzem. Ostatnio Hidan omal go nie rozjechał! Młody wyskoczył na ulicę...- głośno westchnąłem, topornie grając przejętego.

-Tknijcie go, a obaj z tym osiłkiem zgnijecie w pierdlu z dupami jak wiadra!- Itachi uniósł się w gniewie, zerwał na równe nogi i oskarżycielsko wskazywał na mnie swoim wstrętnym paluchem.

W odpowiedzi posłałem mu szeroki, bezczelny uśmiech, zarezerwowany tylko dla osób, które szczególnie zaszły mi za skórę. Bez żadnego zbędnego słowa zwlokłem się z ławki, wyminąłem roztrzęsionego wiadomą sugestią Uchihę i ruszyłem w stronę swojego bloku. Dopiero po przebyciu kilkudziesięciu metrów zmyłem z twarzy ten psychopatyczny uśmiech i pozwoliłem znaleźć ujście swoim szczerym emocjom. Byłem rozbity, starty na proszek. Najpierw Akasuna i jego numer z zeszytem, teraz Uchiha i wyciąganie przez niego mojego wątłego drzewa rodowego...

W iście bojowym nastroju wróciłem do mieszkania. Wielki, czerwony krzyżyk zaznaczony na najbliższym poniedziałku brutalnie przypomniał mi o konieczności przygotowania się, chociaż pobieżnego, na sprawdzian z literatury. Chociaż obowiązujący temat określiłbym jako interesujący, to absolutnie nie miałem wtedy chęci ani siły na czytanie czegokolwiek, nawet wierszy moich ulubionych poetów. Ale cóż począć, kiedy trzeba?

Szybko zaparzyłem sobie herbatkę z melisy i rozsiadłem się w fotelu z tomikami Rimbaud'a i Verlaine'a pod ręką. Wziąłem ostatni głębszy wdech, doskonale wiedząc, jak grubych warstw semiotycznych mogę spodziewać się w twórczości przedstawicieli symbolizmu. Przebrnąłem przez kilka pierwszych wierszy, robiąc na marginesach notatki ołówkiem, zakreślając słowa-klucze czy zapisując z rogu tytułu będące kontekstem interpretacyjnym. Przewróciłem kolejną kartkę i zatopiłem się w tekście. A czerń, E biel, I czerwień... Nie dane mi było jednak dokończyć lektury w spokoju. Zza ściany dobiegł mnie przeraźliwy huk, najprawdopodobniej towarzyszący wierceniu wkrętarką w jakimś twardym materiale. Spojrzałem na zegarek, który to wskazywał na cyferblacie tłustą szóstkę z okrągłym brzuszkiem. Nie zastanawiając się długo, odłożyłem wolumin na stolik obok filiżanki i mamrocząc pod nosem kwieciste wyzwiska, wyszedłem na korytarz. Zapukałem agresywnie w drzwi mieszkania zajmowanego przez Akasunę. Otworzył mi dość prędko, w dłoni dalej dzierżąc narzędzie będące przyczyną mojego szału.

-Mógłby pan nie wiercić?- warknąłem, wbijając w sąsiada nienawistne spojrzenie.

Ten tylko uśmiechnął się do mnie niczym psychopata i odparł spokojnie, strzepując z płóciennego fartucha trociny:

-Nie ma jeszcze ciszy nocnej.

-Uczę się na sprawdzian- oznajmiłem, mając nadzieję, że ten argument będzie wystarczający, aby rudzielec odłożył prace remontowe na inny termin.

-A ja pracuję. Zatkaj sobie czymś uszy i spieprzaj- zbył mnie prędko i zatrzasnął mi drzwi przed nosem.

Po chwili powrócił do użytkowania wiertarki, która wierciła metaforyczną dziurę w mojej czaszce. To zdecydowanie było najgorsze rozwiązanie, jakie mógł wybrać. Właśnie nieodwracalnie wszedł ze mną na wojenną ścieżkę, z której tylko jeden z nas mógł powrócić żywy. Dawno nie byłem tak wkurwiony. Gdy wróciłem do swojego mieszkania kotka drapała przednimi łapkami o drzwi. Bez zastanowienia wziąłem ją na ręce i wystawiłem na nieswoją połowę balkonu, pod parapet mojego nowego wroga numer jeden.

-Proszę księżniczko, to twoja nowa kuweta- oznajmiłem z chorą satysfakcją, patrząc, jak małe, puszyste stworzenie sika wprost pod okno sąsiada.

Chętnie sam postąpiłbym w podobny sposób. Niebotycznie zadowolony ze swojego występku na powrót usiadłem w swoim kąciku czytelniczym i z uszami zatkanymi słuchawkami kontynuowałem lekturę dziewiętnastowiecznej poezji francuskiej. Jednak hałasy zza ściany niestety dalej były na tyle słyszalne, że znacząco rozpraszały moją uwagę.

***

Niedziela mijała mi podejrzanie spokojnie. Dzień rozpocząłem od stałego elementu, jakim było zafundowanie sąsiadowi pobudki skoro świt swoim, jak to określił, wyciem pod prysznicem. Dopiero w południe, po pożegnaniu się ze znienawidzonym podręcznikiem do matematyki, zabrałem się za pakowanie artykułów niezbędnych do wykonania zaplanowanego dzień wcześniej szkicu. Z czarnym pokrowcem przewieszonym przez ramię wyszedłem przed blok i pierwsze co zobaczyłem, to pieprzony Akasuna pochylony nad otwartą maską swojego samochodu.

-Co somsiedzie? Passat nie odpala?- zawołałem w jego stronę kpiącym tonem.

-Powiedz mi, ty masz zespół Tourette'a czy po prostu jesteś bezczelnym gówniarzem z niewyparzoną gębą?- zapytał podnosząc na mnie nienawistne spojrzenie.

-Opcja B, proszę pana- odparłem, uśmiechając się szeroko.

-Twój kot naszczał mi pod okno- rzucił wściekle i zatrzasnął maskę.

-Ojej, najmocniej przepraszam- westchnąłem groteskowo.

-Lepiej sobie tak nie pogrywaj, bo źle na tym wyjdziesz...- oznajmił, grożąc mi palcem. W kpiącym geście wzruszyłem lekko ramionami, jakbym nie wiedział, o co mu chodzi. Ten w odpowiedzi prychnął głośno i podszedł do mnie bliżej- Dokąd idziesz z tym podobraziem?- zapytał już nieco łagodniej, z wyczuwalną nutką zainteresowania.

-Mamusia zabroniła mi rozmawiać z nieznajomymi- mruknąłem próbując go wyminąć.

Ten jednak zaszedł mi drogę. Ciśnienie skoczyło mi wysoko ponad normę określoną dla osób w moim wieku. Wziąłem głęboki wdech, starając się opanować i tak nadszarpnięte już nerwy.

-A na temat palenia nic nie mówiła?

-Nie. O narkotykach i przygodnym seksie też nie wspominała- odburknąłem bezczelnie.

-Tourette, bez cienia wątpliwości...- mruknął pod nosem, łapiąc się pod boki. Zrobił jeszcze jeden krok do przodu, uśmiechnął się pod nosem i pochylił nieco nade mną. Dopiero teraz zauważyłem, jakiego koloru były jego oczy. Coś między orzechem, a moim ulubionym ciemnym browarem dolnej fermentacji.

-Niech zgadnę... Projekt z plastyki?- bardziej stwierdził niż zapytał, na co tylko lekko przytaknąłem- Jeśli chcesz to zaliczyć na przyzwoitą ocenę, to służę radą.

-Brzmi kusząco, ale chyba podziękuję...- odparłem i zrobiłem krok w bok, podejmując nieudaną próbę wyminięcia krwistowłosego.

-Nalegam.

-Jak się zgodzę, to odczepi się pan ode mnie?

-Jakie miejsce sobie wybrałeś?- zapytał, stając koło mnie i dając mi w końcu pójść przed siebie.

-Koło stawu w parku- mruknąłem poprawiając pokrowiec na ramieniu.

-Tam gdzie rosną klony?

-Właśnie tam.

-Zabawne...- mruknął pod nosem, chowając dłonie do kieszeni szarej bluzy.

-Co w tym niby takiego śmiesznego?

-Wiesz, kończyłem to liceum. Tematy projektów są nadal te same, a ja dalej mam płótno z tym samym krajobrazem, który zamierzasz uwiecznić. Ciekawe, czy ktoś by się zorientował, gdybym ci je dał jako gotowca...- mężczyzna zaczął głośno się zastanawiać.

-Takie rozwiązanie leży poniżej mojego poziomu- odparłem oburzony propozycją oszustwa.

-Domyślam się. Jesteś na to zbyt dumny. Dałeś niezłą próbkę na zajęciach- oznajmił patrząc na mnie spod byka- I wczoraj z tym kotem...

-Skąd pewność, że to było celowe?- zapytałem robiąc minę ostatniego niewiniątka.

-Nie jesteś mistrzem kamuflażu... Widziałem przez firanki jak wystawiasz go na balkon, a potem szczerzysz się jak głupi do sera.

-I nic pan z tym nie zrobił?- zapytałem wybity z tropu.

-A co miałem zrobić? Odstrzelić go z wiatrówki?

-Przewiercić tą pieprzoną wiertarką.

Akasuna spojrzał na mnie jak na chorego psychicznie. Na widok jego zmarszczonych brwi wybuchnąłem histerycznym śmiechem. Rudzielec za to tylko wygiął usta w karykaturze pobłażliwego uśmiechu.

-Lepiej zakop ten wojenny topór. Możesz dużo stracić na tych swoich durnych przepychankach- oznajmił, pukając lekko palcem w moją skroń- Nie śpiewaj pod prysznicem skoro świt i umyj mi parapety, to ja nie zgnoję cię na zajęciach i będę pracować kiedy nie ma cię w mieszkaniu.

-Pan prowadzi zakład stolarski?- zapytałem kpiąco.

-Czy ty spałeś przez pierwsze dziesięć minut mojej lekcji? Mówiłem wam wtedy, jak się nazywam i czym się zajmuję. Jestem marionetkarzem. Z drewna robię lalki, a nie meble- odparł wyraźnie urażony moją ignorancją.

-Proszę wybaczyć... Byłem wtedy strasznie zmęczony. Rzeczywiście przysnąłem na początku zajęć- oznajmiłem z teatralną skruchą.

-Może ci się wydaje, że jak zasłonisz się włosami, to stajesz się niewidzialny, ale ty naprawdę rzucasz się w oczy. Może nie wstawaj tak wcześnie? Wszystkim wyjdzie to na dobre.

-Dziękuję za troskę...- mruknąłem pod nosem.

Powoli zbliżaliśmy się już do parku. Ludzi było co niemiara. Nienawidziłem tłumów. Generalnie to nie przepadałem za ludźmi. Irytowali mnie swoją szarością i jednakowością. Wciąż powtarzali te same, stare, utarte schematy, równocześnie będąc błędnie przekonanymi o swojej wyjątkowości i oryginalności. Taka sama była też sztuka, której poznawaniem zajmowałem się w szkole. Zawsze był jakiś topos, powtarzający się cyklicznie schemat, odniesienie do tego, co było, nawet w nurtach, zdawałoby się, awangardowych.

-To tutaj, tak?- Akasuna zapytał dla pewności, gdy położyłem czarny futerał na ławce przy stawie.

-Tsa- mruknąłem, wyciągając węgle i podobrazie.

-Jaki to będzie styl?

-Impresjonizm- odparłem kreśląc pierwszą kreskę na płótnie.

-No tak, mogłem się domyślić... Szybki i mało staranny. Naszkicuj kadr od tego klonu do mostu- mężczyzna nakazał profesorskim tonem- A i pamiętaj, żeby utrwalić szkic akrylami, farby olejne strasznie się brudzą od...

-Niech mnie pan nie ogranicza i nie robie ze mnie malarskiego analfabety! Wiem przecież, że...

-Rysuj co ci każę. Kompozycja będzie wtedy bardziej wyważona- odparł rozkładając ramiona i przysiadł koło mnie- Tu drzewo, a tu mostek- oznajmił, łapiąc mnie za nadgarstek i kierując moją ręką kreślącą kolejne linie.

-Ależ pan uparty...- warknąłem wściekle, urażony i przerażony, że ktoś śmie ingerować w moją twórczość w tak brutalny i bezpośredni sposób, jakim jest kontakt skóry do skóry.

-Musisz być bardziej pragmatyczny. Bez tego, nawet pomimo talentu i wiedzy, nie poradzisz sobie na egzaminach. Własną inwencją wykażesz się na studiach, chociaż i tak nie od razu...

-To okrutne...- westchnąłem ciężko, nie przerywając szkicowania.

-Takie jest życie. Im wcześniej to zrozumiesz, tym lepiej dla ciebie. Obniż linię horyzontu- nakazał, wskazując palcem na wstępnie zarysowaną kompozycję- Błękitne niebo przełamie czerwień liści.

Ręce zadrżały mi w nerwach. Oderwałem węgiel od podobrazia i wbiłem wściekłe spojrzenie w niechcianego towarzysza.

-Mógłby pan przestać?!

-Nie mógłbym. Nie dam ci spieprzyć sobie oceny z plastyki. Posłuchaj bardziej doświadczonego artysty.

-Artysty!- prychnąłem kpiąco- Pan jest co najwyżej rzemieślnikiem, a nie artystą!- rzuciłem oskarżycielsko.

-Poważny zarzut... Ty za to jesteś tylko głośnym gówniarzem, który ledwo wylazł matce spod spódnicy, rzucającym na oślep swoje kontrowersyjne, niesprawdzone tezy- odgryzł się z nawiązką- Taki z ciebie artysta, jak z koziej dupy trąba.

-Mam swoją własną sztukę, którą opracowałem od początku do końca. Nie będę powielał istniejących schematów jak reszta!

-Jaką niby? Performance ze szczającym kotem?- zapytał kpiąco.

-Nie... Moja sztuka to toczący się proces zniszczenia, nie tworzenie.

-Futuryzm- krwistowłosy rzucił termin lekceważącym tonem.

-Nie słucha mnie pan. Skrajny futuryzm postulował zniszczenie dotychczasowego dorobku kulturowego, owszem, ale w celu zrobienia większej przestrzeni dla tego, co sam zamierzał wytworzyć. Sfiksowany był na przyszłość. Ja natomiast skupiam się na teraźniejszości. Ona istnieje właśnie tylko teraz, za ułamek sekundy już jej nie ma. Moja sztuka jest nieuchwytna, nie da się jej utrwalić w żaden sposób. Jest ona wybuchem, pojedynczym momentem.

-Do tej pory uważałem cię po prostu za ignoranta, ale teraz wiem, że jesteś chory psychicznie- burknął nieco rozbawiony moim wywodem- I jaki sens ma ta twoja sztuka, skoro nikt nie jest w stanie jej dostrzec? Nawet ty sam nie jesteś w stanie nadać jej formy, bo jakakolwiek wprowadza nieuchronnie element jej uwiecznienia.

-Prawdziwy artysta nie potrzebuje odbiorcy ani formy. Jest tylko on, jego zamysł i ewentualne przekucie go w działanie.

-Z takim podejściem skończysz pod mostem. Porzuć te mrzonki i zajmij się czymś na poważnie. Kinetyzm leży blisko twoich postulatów.

-Nie będę się zajmował czymś, co już jest. Chcę czegoś zupełnie nowego.

-Nie rozumiem cię...- mężczyzna westchnął ze zrezygnowaniem.

-Właśnie, nie rozumie mnie pan, a tak łatwo krytykuje.

-Nie chodzi mi oto, że nie rozumiem twoich wymysłów, tylko nie rozumiem ciebie, jako człowieka- odparł, urażony moją uwagą.

Spojrzałem na niego pytająco. Wpatrywał się w taflę wody, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał.

-A dla pana czym jest sztuka?- zapytałem wracając do rysowania.

-Czymś zupełnie innym niż dla ciebie- mruknął, nie racząc mnie nawet rzutem oka- Tylko jeśli coś jest w stanie przetrwać próbę czasu, może być piękne.

-Histeryczne non omnis moriar...- mruknąłem pod nosem.

-Marne panta rei- parsknął kpiąco.

-Skończyłem- odparłem nerwowo i zabrałem się za pakowanie podobrazia i węgli.

-Jednak dałeś się przekonać...- oznajmił triumfalnie, spoglądając na mój szkic, który sekundę później wylądował w pokrowcu.

-Tsa...

-Z nanoszeniem farb też ci pomóc?

-Nie trzeba- mruknąłem, nie mogąc zakamuflować zdenerwowania- Już pan pomógł wystarczająco.

-Mimo twojego wyraźnego niezadowolenia, polecam się na przyszłość.

-Będę pamiętał.

Zarzuciłem pokrowiec na ramię i ruszyłem w stronę bloku. Akasuna, dzięki Bogu, miał jakieś inne swoje sprawy i poszedł w dokładnie przeciwnym kierunku niż ja. Przechodząc przez parking zastanawiałem się, czy nie podciąć mu przewodów z płynem hamulcowym. Szkoda by jednak było, gdyby nasza gra miała skończyć się tak szybko. Ucieranie mu nosa było dla mnie zbyt atrakcyjną rozrywką.

Zamknąłem się w swojej minipracowni i stanąłem przed półką zawaloną malarskimi akcesoriami. Wmiędzyczasie, gdy cienka warstwa rozcieńczonej białej akryli schła na szkicu, wybrałemodpowiednie odcienie farb i kilka twardych pędzli. Rozsiadłem się przedsztalugą i zacząłem uderzać swoim narzędziem w płótno, zostawiając na nimbarwne plamy i wyobrażając sobie, że tak naprawdę w ręce trzymam ostry nóż, aprzed sobą mam klatkę piersiową praktykanta.    

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top