-19- ekstra rozdział na Święto Lasu
***
Spodziewałem się ocknąć w tym samym miejscu po maksymalnie godzinie drzemki, dlatego też pierwsze, co poczułem po otwarciu oczu, to niewyrażone zakłopotanie. Jakimś cudem teleportowałem się do pokoju na poddaszu, gubiąc po drodze spodnie i sweter, zostając w samej bieliźnie.
Sasoriego nie było już w sypialni. Po wstaniu z łóżka odkryłem, że moja garderoba nie wyparowała w powietrze, bo znajdowała się równiutko złożona na krześle. Ktoś mnie zatem musiał rozebrać, bo gdybym zrobił to sam, to ciuchy rzuciłbym na podłogę. Miałem już pewne podejrzenia, kto był wobec mnie taki uczynny.
Wciągnąłem na siebie elegancki dresik i tak oto zszedłem na dół, dociekać przyczyn magicznego przeniesienia się z salonu na poddasze.
-Dzień dobry, śpiąca królewno! - pierwszym osobnikiem, na którego się napatoczyłem, okazał się być Itachi - Sasori miał już po ciebie iść, sprawdzić, czy żyjesz.
-Mam się świetnie - prychnąłem - I miałem prawo zasnąć, nie leżałem wczoraj do południa w łóżku, jak co poniektórzy.
-Tak, tak... Jasne... - odparł z dziwną manierą.
Wzruszyłem ramionami i niezbyt dywagując nad docinkami Uchihy, skierowałem się do kuchni. Na mój widok brzaskowa familia dosłownie wybuchnęła śmiechem, jedynie Akasuna, mieszając akurat łyżką w patelni, patrzył na mnie z pokerową twarzą.
-Bąbelku, chodź, zobacz - Konan przywołała mnie do siebie gestem ręki i zaczęła klikać coś w swoim aparacie.
Pochyliłem się nad nią, wbiłem wzrok w mały wyświetlacz i moja twarz w ciągu sekundy przybrała kolor barszczu, którym zajadałem się poprzedniego dnia. Jak wynikało z dokumentacji, po tym, jak ściąłem komara, Sasori, tak po prostu, wziął mnie na ręce, wyniósł po schodach na poddasze i położył do ciepłego łóżeczka, najpewniej dając mi jeszcze całusa w czoło na lepsze sny.
-Następnym razem po prostu mnie obudź... - burknąłem, zaczesując włosy na rumianą twarz.
-Doszliśmy do wniosku, że wyglądałeś zbyt uroczo, żeby ci zaświecić znowu światełko - dziewczyna zaśmiała się ciepło i szturchnęła mnie w ramię - Obudziłeś w Sasorim matczyną miłość - dodała rozczulona.
-Tylko żeby nie zaczął karmić piersią z tej miłości - Kuzu prychnął, wywołując u swojego chłopaka atak głupawki.
-Ciebie zaraz będzie trzeba karmić sondą, jak się nie zamkniesz - sam zainteresowany burknął agresywnie - Smacznego - warknął, stawiając na stole tyle co usmażone omlety.
-U, agresja... - chirurg zagwizdał - Młody, ty uciekaj, póki możesz - zalecił mi poważnym tonem.
-Nie strasz dziecka... Ja też mam ochotę go wyściskać, jest taki uroczy - ciężarna obwieściła, po czym pociągnęła mnie za rękaw na wolne krzesło i mocno przytuliła sobie do piersi - Misiu, adoptujmy go!
-Kochanie... Będziemy mieć dwoje własnych dzieci, po cholerę jeszcze więcej? - Pain westchnął boleśnie, najwyraźniej nie do końca zdając sobie sprawę ze wspaniałości cudu życia, o którym jego narzeczona opowiadała w kontekście mojej biednej kotki.
-Ja jestem za adopcją - podniosłem rękę, wtulając mocniej twarz w miękki, ciepły biust, przywołujący wspomnienia wczesnego dzieciństwa.
-Proszę mi oddać moją kobietę! - przyszły ojciec zawył rozpaczliwie.
-Stary, przyzwyczajaj się... Teraz to odejdziesz w cień, tylko dzieciaki będą ważne... - Kuzu oznajmił, klepiąc w przyjacielskim geście rudzielca po plecach - Wytrzymaj do lata, weźmiemy łódkę, wędki, pojedziemy nad morze i będziemy łowić ryby.
-Okropni jesteście - Konan burknęła urażona - Rodzicielstwo jest czymś pięknym. Pojawienie się dziecka wcale nie oznacza rozpadu związku. Na przykład, twoi rodzice, skorpionku, im dziecko nic nie popsuło.
-Dzieci to katastrofa - lekarz jeszcze raz wygłosił swoją opinię - Pamiętam, co się działo na praktykach z pediatrii. Gówniaki cały czas srały albo rzygały, a jeśli akurat tego nie robiły, to ryczały, bo tyle co się zesrały albo zrzygały. A na porodówce to w ogóle był dramat...
-Kuzu, nie strasz jej - Akasuna burknął na kolegę - Kwiatuszku, wszytko będzie dobrze, nie słuchaj tego psychopaty - oznajmił, głaszcząc przyszłą mamę po ramionach - Zaufaj mi, jestem synem ginekologa.
Dziewczyna zaśmiała się ciepło, po czym wstała od stołu, żeby zalać się zaparzonymi ziółkami zwalczającymi jej poranne mdłości. Mimo wszelkich niedogodności towarzyszących ciąży i ostrzeżeniami medyka wydawała się być zadowolona, a może nawet i dumna ze swojego stanu. Cały czas trzymała rękę na brzuchu, jakby chciała podkreślić, że jest on już lekko zaokrąglony. Przyszły ojciec za to nie do końca podzielał jej entuzjazm. W jego oczach, mimo widocznego na ustach uśmiechu, czaił się strach. Podejrzewałem, że w myślach zadaje sobie dokładnie te same pytania, co ja, gdy zdałem sobie sprawę, że za parę miesięcy będę miał na utrzymaniu małe kociątka: za co wyżywić rodzinę, jaka ona będzie jako matka, czy poród przebiegnie bez komplikacji? Dzieci może i są wielkim szczęściem, ale to szczęście pochłania koszty, często zupełnie nieadekwatnie wysokie.
Tak zastanawiając się nad sensem rodzicielstwa, zacząłem też myśleć o mojej biologicznej matce. Jak to w ogóle się stało, że przyszedłem na świat? Przecież nie aż tak wielkim problemem było przerwanie ciąży czy oddanie noworodka do okna życia, do którego z resztą trafił mój najlepszy kumpel, nie zakładałem więc, że byłem dzieckiem niechcianym, co najwyżej niezaplanowanym. Jaka była jej motywacja, kiedy postanowiła mnie zatrzymać przy sobie? Oprócz matki miałem też jakiegoś ojca. Czy ona wiedziała, kim on jest? Czy jeśli nie miała takiej wiedzy, to czy go szukała? Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi. Nie miałem żadnych krewnych, nie miałem korzeni. Mógłbym powiedzieć, że przybyłem znikąd.
-Młody, wszystko okej? - prawnik szturchnął mocno moje ramię, wyciągając mnie z odmętów wewnętrznego świata.
Odpłynąłem tak mocno, że nawet nie zorientowałem się, kiedy wesoła gromadka zaczęła opuszczać kuchnię.
-Tak... Zamyśliłem się tylko.
-Nie przyjechaliśmy tutaj po to, żeby myśleć, tylko się dobrze bawić - oznajmił - Idziemy na zewnątrz, porzucamy się śnieżkami, pojeździmy na sankach...
-Na sankach? - powtórzyłem, ogarniając wzrokiem kilku dorosłych chłopa i próbując sobie ich wyobrazić na wspomnianym sprzęcie.
-Jak wolisz, możesz zjeżdżać na jabłuszku - zaśmiał się, chowając za pazuchę butelkę nalewki.
Zrezygnowany pokręciłem głową i poszedłem cieplej się ubrać. Jak odkryłem, przez to, że pakowałem się w pośpiechu, zamiast normalnych rękawiczek zabrałem tylko te bez palców, w których wyglądałem jak przedszkolak, który przedawkował hormon wzrostu. Dokładnie tak jak się spodziewałem, po zejściu na dół usłyszałem szereg komentarzy, jakie to ze mnie nie jest słodkie dziecko. Jedynie Hidan wychylił się przed szereg z pełnym troski pytaniem, jak ja chwycę papierosa w tych rękawicach.
Przez noc nasypało dodatkowe półtora metra śniegu. Brzaskowa familia, jak stado dzieciaków, z radosnym okrzykiem przewracała się w zaspy, rzucała do siebie śnieżkami i odciskała aniołki w miękkim puchu. Z garażu wydobyte zostały sanki, radziecka konstrukcja nabyta jeszcze przez świętej pamięci panią Akasunową, w czasach kiedy nawet nie myślała o tym, że kiedykolwiek przeprowadzi się na drugi koniec świata za ukochanym i urodzi tłuściutką, rudą kluskę, która pewnego dnia wyrośnie na łamacza niewieścich serc.
Jako najukochańsze dziecko w rodzinie uzurpowałem sobie prawo bo zajęcia miejsca na sankach, jednak Hidan, korzystając z prawa dżungli, wepchnął mnie w śnieg, gdy tylko spróbowałem usiąść na deseczkach.
Nasz wesoły kulig przebył krótką trasę w stronę lasu, gdzie stok był bardziej pochyły i dało się rozwinąć większe prędkości. Pierwszy na górę wylazł mój siwy kumpel.
Konan, z oczywistego powodu, zrezygnowała z nie do końca bezpiecznej rozrywki. Kiedy panowie jak idioci zjeżdżali kolejno z górki, ona w spokoju zaczęła lepić sobie bałwana, a dokładnie małą rodzinkę bałwanów z dwoma bałwaniątkami. Pain najwyraźniej zrozumiał sugestię, więc gdy tylko wykonał swój mistrzowski zjazd, pognał do niej współtworzyć śnieżną familię.
Jak przystało na dorosłych mężczyzn, nie mogliśmy dojść do konsensusu, czyja akurat jest kolej. W skutek różnych perturbacji, pchnięć w zaspę i rzutów śnieżkami, ja i Hidan zostaliśmy na dole, a reszta pognała z sankami w górę stoku.
-Wczoraj dałeś czadu... - siwy kumpel prychnął, kopiąc butem w śniegu.
-Tylko zasnąłem - odparłem w obronie.
-Wtulony w faceta, którego chcesz zaciągnąć do łóżka - dodał z podłym uśmieszkiem.
-Powiem ci, że nie jestem już tego taki pewien... - oznajmiłem po krótkim namyśle - Jest przystojny, owszem, ale on chyba jest mi bardziej jak starszy brat, albo nawet i ojciec...
Hidan parsknął głośno, opluwając sobie brodę.
-Wiesz co, Deiuś? Mnie to wygląda na typowy tatusiowy fetysz.
-Weź! - oburzyłem się - Dla ciebie wszystkie międzyludzkie relacje muszą opierać się na seksie?
-Tak w istocie jest, Deiuś. Jak mi nie wierzysz, to możesz pójść z tym do dyplomowanego seksuologa - odparł spokojnie - Ale moja teoria jest taka, że ponieważ nigdy w swoim życiu nie miałeś dobrego, męskiego wzorca, to teraz, kiedy znalazłeś chłopa idealnego, który jest dla ciebie autorytetem, chcesz mu przypisać wszystkie role, jakie tylko możesz: ojca, nauczyciela i kochanka.
-Nie rób ze mnie jakiegoś perwersa - burknąłem.
-Słuchaj, w tym nie ma nic złego... Po prostu masz taką potrzebę i ją zaspokajasz, mniej lub bardziej świadomie - kontynuował swój wywód - Kochasz go i pożądasz, moim zdaniem ze wzajemnością. Lepiej się do tego przed sobą przyznajcie i zacznijcie ze sobą być, jak Pan Bóg przykazał, zanim dojdzie do tragedii.
-Nie wiem, czy jemu o to chodzi... - powiedziałem bardziej do siebie niż do kolegi - Z resztą, to widać, że jest hetero...
-Zaręczam, że nie jest, chociaż może go to tak przerażać, że jeszcze sobie tego nie uświadomił - oznajmił z pełnym przekonaniem - Ty nie widzisz, jak on rozpaczliwie szuka z tobą fizycznego kontaktu, jak cię przytula, odgarnia ci włosy, całuje po policzkach? Te komentarze na temat twojej rzekomo tłustej dupy też są na to dowodem, boi się przyznać, że na ciebie leci i najchętniej wymacałby ci ten tyłeczek.
-Ty to przeczytałeś gdzieś w internecie, czy sam wymyśliłeś? - zapytałem z kpiną.
-Przeczytałem parę książek i dokonałem syntezy wiedzy - odparł uczenie.
-To ty czytasz książki? Nie poznaję cię... - prychnąłem lekceważąco.
-Teraz próbujesz obalić moją tezę przez podważenie mojego autorytetu - oznajmił, łagodnie się uśmiechając - Kuzu ma dużo ciekawych podręczników. Czytam je sobie, jak siedzę rano na kiblu. A propos, wiedziałeś, że dla dzieci walenie kloca w pieluchę ma wymiar erotyczny?
-Hidan, załamujesz mnie... - westchnąłem przeciągle.
-No co? To nie ja wymyśliłem, tylko Zygmunt Freud! - wykrzyknął w swojej obronie.
-Dziękuję w takim razie za fachową psychoanalizę - mruknąłem.
-Proszę bardzo, Deiuś. Dla twojego szczęścia, wszystko.
Zamyśliłem się nad sensem obszernego wykładu przyjaciela. Niby miało to sens, ale nie byłem w stanie zaakceptować, że tak skrajnie różne funkcje można ze sobą połączyć. Wydawało mi się to być wręcz chore, że od tej samej osoby oczekuje się fizycznych zbliżeń i rodzicielskiej, z założenia czystej i bezwarunkowej, miłości. Tym bardziej nienormalne i niemoralne byłoby spełnienie takich pragnień.
-Bylibyśmy skończonymi powaleńcami, gdybyś mówił prawdę - stwierdziłem.
-Bo jesteście.
Nie miałem już siły na dalsze komentarze. Usiadłem upodlony na śniegu i patrzyłem, jak trzech dorosłych chłopa pakuje się na małe sanki z zamiarem zjechania po stoku. Kisame i Kuzu zajęli już zbyt dużo miejsca na siedzisku, dlatego też Sasori stanął na płozach, a ręce oparł na plecach chirurga. Sanki ruszyły, ujechały około dziesięć metrów i wraz z pasażerami przewróciły się na bok. O ile panowie stoczyli się jeszcze tylko kilka metrów w dół, to ich środek transportu sukcesywnie ześlizgiwał się po śniegu dalej, wyminął w połowie stoku Konan koordynującą budową bałwana i od czasu do czasu fotografującą nasze poczynania, żeby ostatecznie zatrzymać się tuż pod moimi nogami.
-Deiuś, wskakuj - Hidan wyszczerzył się szeroko i złapał za sznurek.
-Wiśta wio! - zawołałem, pakując swoje tłuste dupsko na sanki.
Niestety, mój ruch był zbyt gwałtowny, przyłożyłem zbyt dużą siłę, albo po prostu za dużo ważyłem, bo trzy z pięciu deseczek strzeliły z hukiem.
-Mówiłem ci, żebyś tyle nie żarł! - głośna uwaga właściciela zdezelowanego sprzętu poniosła się echem po dolinie.
-Kuźwa, nie mogę, po prostu nie mogę - mój siwy kumpel piszczał, słaniając się ze śmiechu.
-Nie moja wina, że masz takie beznadziejne, radzieckie sanki! - odkrzyknąłem Akasunie, chociaż był na tyle blisko, że wcale nie musiałem się tak drzeć.
-Wytrzymały czterdzieści lat, ale kontaktu z twoim tłustym dupskiem nie przetrwały... - rudzielec westchnął zdyszany, gdy dotruchtał już do mojego dzieła zniszczenia.
-Nie moja wina, że zrobili takie dziadostwo!
Sasori jednak zdawał się już mnie nie słuchać. Wbił we mnie taksujace spojrzenie i podszedł na odległość jednego kroku.
-Zapnij się, bo się przeziębisz. I włosy ci lecą do oczu... - westchnął, zakładając mi rozwianą grzywkę za ucho.
Poczułem się z tym nieswojo, zwłaszcza w kontekście tyle co wygłoszonych przez Hidana twierdzeń.
-Nie traktuj mnie, jakby miał pięć lat - mruknąłem naburmuszony.
-Będę, synku - odparł i poklepał mnie głowie.
Ponieważ sanki uległy zniszczeniu, pozostało nam tylko rzucanie się śnieżkami i lepienie bałwana. W starciu z łapskiem Hidana nie miałem żadnych szans, dlatego też postanowiłem dołączyć do jedynej w naszym towarzystwie kobiety, która z rozczuleniem obserwowała tarzających się w śniegu chłopaków.
Robiło się coraz chłodniej. Musieliśmy już wracać do domu. Co poniektórzy zaprawili się nalewką na tyle mocno, że pod drzwi podchodzili slalomem.
Przemoczone od śniegu kurtki porzuciliśmy na wieszakach w przedpokoju i zaopatrzeni w ciepłe kocyki rozsiedliśmy się w salonie z pierniczkami. Grzejąc swoje tyłki przy kominku, czekaliśmy, aż gospodarz przygrzeje nam obiad. Jednak Zetsu uznał, że potrzebujemy czegoś na zaostrzenie apetytu. Zniknął na chwilę w zajmowanym pokoju i powrócił z cudem natury.
-Święta, święta i... Hyc! - zawołał, wykonując kombinację dziwacznych ruchów i rzucił paczuszkę zielonego suszu na stoliczek - Panie gospodarzu, przynieś blety i młynek! - zawołał w stronę kuchni.
Sasori, gdy tylko wyjrzał do nas i spostrzegł, co leży na ławie, westchnął ciężko, przetarł twarz dłońmi i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął dwie wsuwki, którymi następnie podpiął sobie grzywkę. Wyglądał więcej niż komicznie.
-Kiedyś przypalił sobie włosy zapalniczką - Kisame wyjaśnił mi, kiedy dalej jeszcze się podśmiechiwałem z uroczego uczesania.
-Ty za to wypaliłeś sobie dziurę w ulubionej bluzie - rudzielec burknął, rzucając na stół niezbędny nam w tej chwili osprzęt i rozsiadając się koło mnie na sofie.
Nasz wspaniały zielarz rozkruszył sprawnie kilka tłuściutkich topów w młynku. Sypka, zielonkawa masa miała specyficzny, lekko serowy, słodki zapach. Dostałem bojowe zadanie przygotowania filtrów. Samym skręcaniem jointów zajęli się za to Zetsu, co było oczywiste, ale i Sasori. To, z jakim skupieniem maltretował palcami bibułkę i umieszczone w niej zielsko, dosłownie skasowało mi mózg. Wiedziałem, że lubił wypić, bawić się, ale że jest miłośnikiem konopi, nie pomyślałbym nigdy. Byłem cholernie ciekaw, jak na niego wpływają kannabinoidy. Robi się bardziej rozmowny i otwarty? Ścina go z nóg i idzie spać? A może dostaje takiej gastrofazy, że siada przed lodówką i spędza przy niej trzy godziny? Za najważniejsze uznałem, żeby był podatny na sugestie. To małe, śmierdzące, tlące się rękodzieło było moją wielką szansą.
-Ej, a ja? - burknąłem zbulwersowany, gdy źródło prostej radości zostało podane w stronę dokładnie przeciwną niż moja.
-Nie mogę ci dać narkotyków - rudzielec odparł śmiertelnie poważnie, wciąż wypuszczając jeszcze dym przez nos.
-Chłopie, a żeś pojechał... - Kisame zarechotał, bezskutecznie walcząc z kaszlem - Przecież to nie są narkotyki. Masz młody, skręć sobie sam, jak ci ojciec takie problemy robi - polecił mi i przysunął w moją stronę puste bletki wraz z rozdrobnionym suszem.
-On nie umie - Hidan, kolejny już raz, zdradził kompromitujące mnie fakty.
-Dziecko drogie, tego też trzeba cię uczyć... - Akasuna westchnął ciężko - Patrz, synu - prześmiewczo zaczął wykład, wchodząc w tryb ojcowski - Najpierw sobie kładziesz tutaj filterek, sypiesz zielsko i rolujesz mocno. Tutaj musisz sobie przytrzymać, tutaj tak, o, docisnąć, zawinąć szybko i ta-dam, śliczny wąs gotowy do palenia - obwieścił, dumnie prezentując, co stworzył, po czym przeciągnął językiem po pasku z klejem, dopełniając dzieła.
-Sasori, ciebie już wzięło... - zaśmiałem się, przyglądając się jego lekko zwężonym źrenicom.
Nie odpowiedział mi od razu. Zgodnie ze słynnym prawem, że kto skręcał, to ten też rozpala, odpalił zapalniczkę, zaciągnął się dymem i dmuchając nim w moją twarz, podał mi jointa.
-A idze, idze, bajoku - odpowiedział i wygodnie oparł się o poduszki.
Zetsu zdecydowanie w tym sezonie przesadził z nawozami. Nie jedno już w życiu wypaliłem, ale to cudo było mocniejsze niż cokolwiek innego, z czym miałem styczność. Zakręciło mi się w głowie i miękko wylądowałem na oparciu sofy oraz na klatce piersiowej swojej sympatii.
-Dei, żyjesz? - Sasori zapytał troskliwie, zaglądając w moje przekrwione oczy.
-Nie jestem pewien - odparłem beztrosko.
-Spizgaliście mi dziecko - rzucił wesołemu towarzystwu oskarżycielskim tonem.
Instynktownie wyczuwając, że potrzebowałem jego wsparcia bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej, objął mnie, przyciągnął do siebie i lekko poklepywał moje ramię, jakby chciał mnie w ten sposób ocucić choć trochę.
-Weź, nic mi nie jest... - jęknąłem przeciągle i naciągnąłem na siebie kocyk.
-Potwierdzam, widziałem go wielokrotnie w gorszym stanie - Hidan stanął w mojej obronie - Co moglibyśmy zrobić na zjarce? - zapytał, robiąc zamyśloną minę.
-Wysadzić coś w powietrze?
-Ja to bym zjadł pizzę...
-Oglądnąć film?
-Wiem! Zagrajmy w monopoly! - Itachi klasnął w dłonie, składając chyba najlepszą z propozycji.
-Stary, przez tą grę rozpadają się małżeństwa... - Pain zaśmiał się pod nosem i mocniej ścisnął dłoń swojej dziewczyny.
-Ja tam uwielbiam tą planszówkę - Konan odparła, opierając się o ramie ukochanego - Podzielimy się w pary, bo i tak chyba nie ma na tyle pionków.
-Ja od razu mówię, że biorę bank. Ta gra jest dla mnie zbyt agresywna. Ostatnio to prawie się pobiliście o te dworce... - Zetsu, jak to on, wypowiedź poprzedził i zakończył zaciągnięciem się skrętem.
Podział na zespoły dokonał się naturalnie. Hidan z Kuzu, Konan ze swoim rudzielcem, Itachi z Kisame, no i ja z Sasorim. Gospodarz otworzył rozpadające się już czerwono-białe pudełko i wyciągnął z niego równie zdezelowaną, tekturową planszę. Co mnie zaintrygowało, pola opisane były cyrylicą.
-Skąd ty to masz? - zapytałem rozemocjonowany.
-Pamiątka po mamie. Kupiła to jeszcze jako nastolatka, ach, radziecka robota... - Sasori westchnął, przejeżdżając palcem po zielonkawym papierze.
-A jak my zrozumiemy co jest napisane na kartach? - wtrącił się Hidan.
-Będziemy wam tłumaczyć.
-O nie! Ten blond kutas na pewno będzie mi wszytko tłumaczył jako idziesz do ciupy albo płacisz milion.
-Trudno - wzruszyłem ramionami.
Zetsu rozdał poszczególnym duetom monopolowe pieniądze, a my debatowaliśmy nad wyborem pionków. Oczywiście ja chciałem ten czerwony, bo jak uznałem w swojej uwędzonej konopiami świadomości, jak coś jest czerwone, to jest szybsze.
-Dei, skup się - Sasori szturchnął mnie ramieniem i przy okazji zabrał mi jointa - Inwestujemy w dworce i w Paryż, najważniejsze pole to Montmartre.
-Nie lepiej w wodociągi?
-Nie - odparł, dmuchając mi dymem w twarz.
Pierwszy kostkami rzucił Hidan. Ominął szczęśliwie pole podatek dochodowy i stanął na szansie. Akasuna, już nieco zaprawiony, przetłumaczył symultanicznie treść karty.
-Wychodzisz z więzienia.
-Ło, szkoda, że w prawdziwym życiu nie ma takich bajerów - zarżał, zabierając karteluszek.
Sięgnąłem po kości, ale, niestety, Sasori szybko zabrał mi je z ręki.
-Ja będę rzucać, bo z ciebie jest taka pierdoła, że będziemy co chwila płacić mandaty - mruknął, upuszczając sześcianiki na planszę.
-A żeś rzucił... - skomentowałem i przesunąłem nasz pionek o dwa pola - Ryzyko... Byłeś nietrzeźwy w pracy, płacisz mandat dwa tysiące - zawyłem, wyobrażając sobie Akasunę za nauczycielskim biurkiem w stanie takim, w jakim go właśnie widziałem.
Bez żadnych werbalnych komentarzy oddał należną kwotę do banku i z racji tego, że mieliśmy dubel, rzucił jeszcze raz. Wylądowaliśmy na dworcu, który, zgodnie z wcześniej założonym planem, kupiliśmy niezwłocznie.
Gra toczyła się w najlepsze. Dziwnym trafem nasz znamienity prawnik już w pierwszym okrążeniu planszy trafił do więzienia na dwie kolejki. Przyszli rodzice postawili na małą stabilizację i kupowali najtańsze pola, Kopenhagę, elektrownię i wodociągi. Skrajnie odmienną technikę obrali za to lekarz i jego kochanek, oni wydali wszystkie niemal pieniądze na najdroższe dzielnice. W między czasie toczyliśmy luźną, głupkowatą pogawędkę, z której dowiedziałem się, że Sasori ma obsesję na punkcie paryskich dzielnic. Obliczył nawet, że statystycznie Montmartre jest polem, na którym staje się najczęściej. Za czerwone akty własności ponoć potrafił zrobić wszystko. Swego razu Brzask urozmaicił sobie grę w monopol w taki sposób, że przy wizycie w jakimś domku albo hotelu można było albo zapłacić, albo zostawić jakąś część garderoby. Rozgrywka skończyła się tak, że Akasuna, ten na pierwszy rzut oka śmiertelnie poważny rudzielec, nie miał na sobie nawet bielizny, ale miał swoje najdroższe Montmartre wraz z resztą Paryża, obstawione czerwonymi jak burdele hotelami.
Po raz kolejny nasz pionek zatrzymał się na niebieskim polu szansy. Przez ilość przyjętego THC z trudem trafiłem ręką w odpowiedni kolor kart.
-Ciągniesz kartę ryzyko albo płacisz tysiąc - przeczytałem - Bez ryzyka nie ma zabawy.
-A jak tam będzie jeszcze więcej? Znowu jakiś mandat albo wpłata na budowę szkoły - mój partner szturchnął moje w ramię, chcąc mnie odsunąć od planszy.
-Nie dyskutuj, ja tutaj podejmuję decyzje finansowe! - burknąłem i sięgnąłem do czerwonego stosiku - Elegancko! Idziesz do Montmartre, jeśli przechodzisz przez start, pobierz piętnaście tysięcy - przeczytałem z dumą - Kupujemy!
Po zakupie tej słynnej dzielnicy rzeczywiście zaczęliśmy generować zawrotne zyski. Haracz od Konan i Paina, którego zapłata kosztowała ich ogłoszenie upadłości, zainwestowaliśmy w nieruchomości. Opłaty za nie pobrane pozwoliły nam na wykupienie od Kisame jego ukochanych linii kolejowych, które zmuszony był upłynnić po wizycie w imperium Hidana i Kuzu. Kwoty, jakimi obracaliśmy, były już zbyt duże, aby zjarany Zetsu był w stanie je sprawnie przeliczać. Kiedy prawnik i Itachi, zaraz po wyjściu z więzienia, wyciągnęli kartę ryzyka obwieszczającą nawałnicę i konieczność poniesienia gigantycznych kosztów remontu, przy grze została tylko czwórka starych wyjadaczy. Reszta, nie czerpiąc już żadnej rozrywki z patrzenia, jak rzucamy w siebie wzajemnie kolorowym papierem, rozeszła się do pokoi.
-Daj mi też rzucić... - jęknąłem naburmuszony jak małe dziecko, kiedy Sasori ponownie zabrał mi kości sprzed nosa.
-Niech ci będzie, ale rzuć dobrze - mruknął, wciskając mi je w rękę.
Z szerokim uśmiechem potrząsłem ręką i rzuciłem sześcianikami na planszę. Kiedy policzyłem oczka, moja mimika zmieniła się dramatycznie.
-Nosz kurwa... - Sasori westchnął ciężko - Wiedziałem, że tak będzie... - dodał, stawiając pionek na żółtym polu.
-No, witamy serdecznie w Salamance! - lekarz zaśmiał się złowieszczo, przystawiając odpowiednią kartę do oczu - Z hotelem, moi kochani, to będzie sto dziesięć tysięcy.
-Kuźwa, nie mamy tyle... Nawet jak zastawimy hipotekę to dupa zbita - rudzielec mruknął niepocieszony, przeliczając nasz monopolowy dobytek.
-Ogłaszamy upadłość? - zapytałem zawiedziony.
-Możemy się potargować. Mamy dla was pewną ofertę - siwowłosy oznajmił z tym swoim uśmiechem, który zwiastował tylko kłopoty.
-Słucham waszych propozycji - zwróciłem się do chichrającej się pary.
Hidan szepnął coś partnerowi na ucho, na co ten najpierw otworzył szerzej oczy, a potem energicznie przytaknął. Chłopak poruszył się w fotelu i nachylił w naszą stronę.
-Oddajecie nam cały Paryż z Montmartre albo... - zawiesił na moment głos - Pocałujcie się.
Zanim zdążyłem zwyzywać kumpla, Sasori odgarnął mi włosy z twarzy i szybko cmoknął mnie w policzek.
-Zadowolony? - burknął, patrząc nienawistnie na obu kolegów.
-Nie. Ma być, tak wiesz, gorąco i namiętnie - zarżał, poruszając brwiami.
Miałem ochotę w pierwszym odruchu wstać i zatłuc go gołymi rękami za kpienie sobie ze mnie, ale gdy dyskretnie do mnie mrugnął, zrozumiałem, że wyświadczył mi tak naprawdę wielką przysługę. Miałem okazję pocałować się z Sasorim i od razu usprawiedliwić to przymusem ze strony nienormalnych kolegów oraz odmóżdżającym działaniem kannabinoidów.
-Mogę się rozebrać za to pole, ale Deidary w to nie mieszaj...
-Nie chcę oglądać twojej bladej dupy, rudzielcu, tylko jak się całujecie - odparł triumfalnie.
-Weźże się. Nie można tak przecież... - westchnął ciężko i spojrzał na mnie z bolesnym grymasem.
-Ja chcę moje Montmartre! - zawyłem, zaciskając ręce w piąstki.
-Czyli mogę? - zapytał, unosząc brew.
W odpowiedzi pokiwałem twierdząco łbem i przytuliłem do piersi kartę z aktem własności paryskiej dzielnicy. Sasori westchnął ciężko i niepewnie przysunął się do mnie bliżej. Wzięliśmy jeszcze po jednym łyku nalewki na odwagę.
-Zachowajmy może chociaż szczątki romantyzmu... - mruknął, zakładając mi włosy za ucho.
Nie chciało mi się wierzyć, że to dzieje się naprawdę i że obaj tak po prostu się na coś takiego zgodziliśmy. Zielsko ma potężną moc. Zamknąłem oczy i czekałem na to, co przyniesie mi los. Miałem helikopter w głowie. Całe to zajście było dla mnie jak z innego świata.
Najpierw poczułem przyjemne ciepło na twarzy, potem delikatne łaskotanie na policzkach, a na koniec rozkoszne wręcz muśnięcie na lekko rozchylonych ustach. W odruchu mocniej zacisnąłem palce na barkach mojej cichej sympatii. Zgodnie z życzeniami publiki pogłębialiśmy pieszczotę, najpierw ostrożnie poruszając wargami, żeby na koniec zapomnieć się i mocno je zasysać. Nabrałem dzikiej chęci, żeby go rozebrać i nie zważając na obecność świadków, kochać się z nim do utraty przytomności.
Mimo tych rozkosznych zawrotów głowy, oderwaliśmy się od siebie, kiedy usłyszeliśmy szurnięcie odsuwanego fotela.
-No to my się będziemy zbierać, nie chcemy wam przeszkadzać, chłopcy - Kuzu oznajmił, idąc razem z Hidanem w stronę schodów.
-Przecież to wy kazaliście nam to zrobić! - Akasuna stwierdził z oburzeniem.
-Ta, układ limbiczny ci kazał - rozbawiony chirurg rzucił medycznym terminem - Bawcie się dobrze, ale bezpiecznie.
-Skończone z was ćmoki - burknął - Sami żeście powiedzieli, że mamy...
-Dobranoc, gołąbeczki! - Hidan zawołał już z półpiętra i puścił do mnie oczko.
Rudzielec w swym osłabieniu oparł dłoń o czoło i siedział tak przez chwilę, żałując popełnionego w impulsie chwili grzeszku. Mi też było cholernie wstyd, ale tylko dlatego, że całość odbyła się przy świadkach.
-Kurcze, słabo wyszło... - odezwałem się niepewnie po dłuższej chwili ciszy.
-Ale przynajmniej zachowaliśmy Montmartre - prychnął i rzucił kartę na planszę.
-Było warto - zaśmiałem się
-Absolutnie nie... - odparł, pobłażając samemu sobie.
-Idziemy do spania?
-A co innego mamy do roboty? - zapytał retorycznie.
Szczęśliwie zdążyłem ugryźć się w język, zanim odpowiedziałem coś w stylu kochać się całą noc. Ciężko wzdychając, podniosłem się z sofy. To samo zrobił też Sasori.
-Mam nadzieję, że to nie było aż tak tragiczne... - wypowiedziałem na głos swoje myśli, kiedy wchodziliśmy już na poddasze.
-Technicznie nie... To znaczy, gdyby nie pewne oczywiste fakty, to powiedziałbym, że nawet było miło - przyznał nieco skrępowany - Kurcze, źle to brzmi... Chodzi mi o to, że... Jakby to powiedzieć? - dalej głośno się zastanawiał.
-Że ci się podobało, ale nie gustujesz w chłopcach? - podpowiedziałem mu z niemałym rozbawieniem.
Nie odpowiedział mi na głos, jedynie spojrzał na mnie zakłopotany i otworzył drzwi do pokoju. Wyczuwałem napięcie w kościach. Hidan nie pomylił się, Sasori na mnie leciał, tak samo jak i ja na niego. Gdyby było inaczej, absolutnie by się nie zgodził na takie zagrywki, do jakich nakłonił nas mój kumpel. Może rzeczywiście jedyne, czego brakowało, żeby między nami zaczęło iskrzyć, była odważna zachęta?
-Ojej - westchnąłem, udając przejęcie i wskazując palcem w górę - Jemioła tu została... Znowu musimy się pocałować - zaśmiałem się, odgarnąłem włosy z twarzy i oparłem się plecami o ścianę.
Sasori, po wyjątkowo krótkim wahaniu, objął mnie ramieniem w talii i delikatnie podniósł mój podbródek. Patrzył mi głęboko w oczy. Tonąłem. Serce waliło mi jak młot, a policzki zalał rumieniec. Czułem się tak, jakby nagle moje ubrania wyparowały i jakbym stał tam zupełnie nagi. Byłem bezbronny, nawet jeśli bym chciał, to nie mogłem już uciec.
-Skoro musimy... - zamruczał rozbawiony.
Ponownie przytknął swoje usta do moich. Hidan, ten pieprzony jasnowidz, miał rację. Alkohol i zielsko, takie dobre wróżki w wersji dla dorosłych, w magiczny sposób spełniły moje marzenia.
Zacisnąłem palce na materiale koszulki Akasuny i zaborczo przyciągnąłem go do siebie. Pocałunek, którym byłem obdarzany, był gorętszy od słońca. Robił to tak zachłannie, że mogłem być pewny, że na samym całowaniu nie poprzestanie. I rzeczywiście. Jego dłonie ostrożnie wsunęły się pod moją bluzę i już w następnym ruchu ją ze mnie ściągały. Ciepły dotyk na nagiej skórze sprawił, że krew z mózgu odpłynęła w ważniejsze w tym momencie regiony ciała i być może właśnie przez tą reakcję naczyniową kręciło mi się w głowie, jakbym wszedł na karuzelę. Drżącymi rękami zerwałem z niego wymiętą koszulkę i rzuciłem nią w kąt pokoju.
Sasori pachniał obłędnie. Gdybym mógł, całe dnie spędzałbym z nosem przytkniętym do jego szyi. Jego ciało cieszyło też i oko. Powoli przeciągnąłem opuszkami wzdłuż mostka i idealnie wyrzeźbionego brzucha. Myślałem już tylko o tym, żeby przekonać się na samym sobie, jak działa ten cud natury. Chciałem zrobić to z nim natychmiast, w tym momencie. Fizycznie nie byłem w stanie już czekać. Byłem gotów oddać się nawet na podłodze, w tym miejscu, w którym staliśmy, gdyby tylko mój luby uznał, że nie ma ochoty ciągnąć mnie aż do łóżka. Dotarłem drżącymi palcami do zimnej klamry paska, którą mocno szarpnąłem z zamiarem jak najszybszego jej rozpięcia.
I to najpewniej było właśnie przyczyną mojej porażki. Rozkoszna hipnoza została nagle i brutalnie przerwana przez mocny uścisk na moich nadgarstkach. Akasuna oderwał się ode mnie jak poparzony. Patrzył mi przez chwilę w oczy tak, jakby zrobił mi właśnie jakąś wielką krzywdę.
-Tak nie można - stwierdził w chwilowym otrzeźwieniu i zrobił dwa kroki w tył - Przepraszam cię... - szepnął, puszczając w końcu moje ręce.
Wyszedł. Zostawił mnie samego. Uciekł jak złodziej. Zniknął niczym David Copperfield.
Kiedy dotarło do mnie, co właśnie się stało, a raczej, co się nie stało, rzuciłem się na łóżko, przycisnąłem poduszkę do twarzy i wierzgając nogami, wydałem z siebie nieludzki wrzask obwieszczający moją frustrację.
Tak cholernie mało brakowało... Czułem się jak dziecko, przed którym położyło się czekoladę, pozwolono ją otworzyć, ułamać jedną kostkę, a potem mu ją brutalnie wyrwano z rąk i jeszcze na koniec kopnęło się je w kolano. Potrzebowałem zimnego prysznica. Potykając się własne nogi i porzucone w odboju ubrania, dotarłem do łazienki.
-Sasori, ty pieprzony, rudy kurwiu - warczałem, gdy lodowata woda lała mi się po moich plecach.
***
Nowy dzień powitał mnie paskudnym zjazdem. W ogóle wszystko, co mnie otaczało, było paskudne. Widok gór za oknem nagle mi niesamowicie zbrzydł i w głębi ducha cieszyłem się, że niebawem wrócę do swojego zaplutego miasta zatrutego smogiem.
Ubrałem dresy, które bardziej niż ubranie przypominały wór pokutny i tak oto zszedłem na dół. Brzaskowa familia już od jakiegoś czasu była na nogach i aktualnie gnieździła się z kawą i ciasteczkami w salonie. Wszystkie parki sobie słodziły, a Zetsu już był zjarany. Sielski, rodzinny poranek. Szczęśliwie nie zauważyłem nigdzie gospodarza.
Rzuciłem krótkim powitaniem, starając się, żeby nie było opryskliwe. Chociaż burczało mi w brzuchu, nie chciałem nic jeść, co najwyżej napić się. W kuchni przy stole siedział mój genialny inaczej, siwy kumpel i kończył pochłaniać swoje wysokobiałkowe śniadanie złożone z jajecznicy, owsianki i proteinowej mieszanki rozrobionej w mleku.
-Dzień dobry, lowelasie - wybełkotał z pełną gębą.
-Cześć - przywitałem się, obelgi dopowiadając sobie w myślach.
-No to opowiadaj. Jak było? - Hidan zapytał mnie z niezdrowym podekscytowaniem.
-Chujowo - burknąłem do otwartej lodówki.
-Aż tak cię bolało? - kumpel zapytał, poruszając sugestywnie brwiami.
-Do niczego nie doszło - oznajmiłem, otwierając sobie piwo na poprawę humoru.
-Ale jak to?- zawołał niemal oburzony tym faktem - Przecież był nagrzany jak piec hutniczy. Nic a nic?
-Nic - warknąłem, rzucając kapslem w jego stronę i zalałem się piwną goryczą - Wyszedł z pokoju, bo tak nie można - opowiedziałem, robiąc cudzysłów w powietrzu.
-Ale z niego pipka... - skomentował zdruzgotany, opierając się łokciem na blacie - Może miał opory, żeby to robić na haju?
-Myślę, że jednak chodzi o to, że jestem jego uczniem, nastoletnim gówniarzem, którym trzeba się zająć jak dzieckiem i wychować, a nie przelecieć - wywarczałem wściekle.
-Dei, mówiłem ci, jak to działa...
-Właśnie problem w tym, że to nie działa - jęknąłem - Zamiast pieprzyć, że pójście z nim do łóżka jest rozwiązaniem, lepiej powiedz mi, jak się z tego wyleczyć.
-Jesteś pewien, że właśnie tego chcesz? - zapytał, nachylając się w moją stronę.
-Jak niczego innego w swoim nędznym życiu - mruknąłem i pociągnąłem kolejny łyk zimnego browaru.
-Cóż, najlepiej i najprościej to klin klinem... - westchnął ciężko.
-A po ludzku?
-Musisz sobie znaleźć innego fagasa, do którego będziesz wzdychał.
-W piątek idziemy na kluby - stwierdziłem hardo.
-Na podryw?
-Na podryw.
-Kuzu ma dyżur akurat, to nawet mu nie muszę mówić... Wkurwiłby się niemiłosiernie, jakbym mu powiedział, że idę chlać shoty w gejbarze... - szepnął w konspiracji.
Jak to mówią, o wilku mowa. Dokładnie w momencie, kiedy Hidan wypowiedział ostatnią zgłoskę, jego narzeczony pojawił się w progu. Zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół. Miałem ochotę zatłuc go za to, do czego w asyście swojego chłopaka doprowadził.
-Cześć młody - rzucił mi wesoło.
Mina mu jednak zrzedła, gdy zobaczył, jak jego partner z zawodem wymalowanym na twarzy przecząco kręcił głową.
-Dobra, nie wnikam w takim razie... - oznajmił przeciągając sylaby - Chodź Puszku - skinął na partnera, domyślając się, że najbezpieczniej będzie ewakuować się z mojego otoczenia.
Kumpel poklepał mnie jeszcze po ramieniu i dał mi pognić trochę w samotności. Spokój nie trwał jednak długo. Drzwi frontowe głośno zaskrzypiały, potem dało słychać się tupanie i szelest kurtki. Akasuna z miną jak na pogrzebie wszedł do kuchni i wzdrygnął się na mój widok.
-Cześć - przywitał się, skutecznie unikając ze mną kontaktu wzrokowego.
-Hej... - odpowiedziałem cicho.
-Moglibyśmy porozmawiać? - zapytał po chwili namysłu, co przyprawiło mnie o palpitacje serca i chęć zwymiotowania na podłogę.
Swoją zgodę wyraziłem delikatnym przytaknięciem.
-Deidara, chodzi mi o to, co się wczoraj stało i... - urwał, robiąc sobie przerwę na wzięcie wdechu.
Spojrzał na mnie w taki dziwny, przepraszający sposób. Poczułem nieprzyjemne ukłucie, doskonale już wiedząc, co powie dalej.
-I bardzo żałuję. Nie powinienem był się tak zachowywać. Na trzeźwo nigdy bym tak nie postąpił. Przepraszam cię.
Z każdą kolejną sylabą następne pęknięcia pojawiały się na moim sercu, aż w końcu rozleciało się ono na miliard drobnych kawałeczków, których już żadną mocą nie dało się poskładać. Nigdy wcześniej w swoim nędznym żywocie nie czułem się aż tak parszywie.
-Rozumiem. Możemy udawać, że nic się nie stało. Tak chyba będzie najlepiej - odparłem, prezentując swój talent aktorski w pełnej krasie.
-Nie masz do mnie żalu? - zapytał skruszony.
-Nie no, co ty... Przy tym, ile wypaliliśmy, to każdemu mogło się przytrafić takie potknięcie. Sam w sumie też zawiniłem, nie powinienem cię był podpuszczać, byłeś przecież nawalony, nie myślałeś, co robisz - oznajmiłem, jakby to naprawdę guzik mnie obchodziło - Uznajmy, że to po prostu nigdy się nie stało, okej?
-Dobrze - potwierdził uspokojony - Dziękuję - powiedział na koniec, uśmiechając się gorzko.
Staliśmy tak jeszcze chwilę na przeciwko siebie w zupełnej ciszy. Było to zdecydowanie najgorsze kilkanaście sekund w moim życiu. Czułem się oszukany, poniżony i zdradzony. Chociaż jeszcze parę godzin wcześniej twierdziłem, że mógłbym patrzeć na Akasunę godzinami, poczułem niesamowitą ulgę, gdy wyszedł i zostawił mnie samego.
Najchętniej usiadłbym przy stole z paczką czekoladek i flaszką wódki, którą rozcieńczałbym własnymi łzami, ale nie mogłem sobie pozwolić na okazywanie takiej słabości. Zacisnąłem powieki, kiedy tylko poczułem pierwsze pieczenie w oczach. Wziąłem kilka głębszych wdechów, policzyłem do dziesięciu, powtórzyłem sobie stare, dobre jakoś to będzie i podjąłem decyzję, że się odkocham. Było to wręcz śmieszne. Ot tak sobie postanowiłem, jakbym miał na to jakikolwiek wpływ. Tak samo mogłem sobie wymyślić, że zacznę przeprowadzać fotosyntezę jak kwiatek w doniczce. Mimo to zacząłem obmyślać działania, które mogłyby mi pomóc osiągnąć swój cel.
Miałem do wyboru dwie strategie: znaleźć sobie inny obiekt westchnień, jak polecił mi Hidan, albo znienawidzić Akasunę całą duszą, tak jak to było na początku naszej znajomości. Po krótkim namyśle zdecydowałem się na połączenie obu opcji. Lepszego wyjścia nie widziałem. Opróżniając do końca butelkę, już wiedziałem, że następne tygodnie będą istnym Sezonem w piekle.
***
I tym oto pozytywnym akcentem kończę opowieść.
Gasimy światełko.
Kurtyna.
:)))))))))))))))))))))
A tak serio, to będzie jeszcze parę rozdziałów. Przecież byście mnie chyba rozjechali walcem, jakbym skończyła bez zaliczenia trzeciej i czwartej bazy.
Miłość dla Was <3
I cierpliwości.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top