-15-

Obiecałam, że wstawię następnego dnia, to wstawiam.

Bawcie się dobrze, misie <3

***

Moja dziewczęca przyjaźń z Ino kwitła. Z naszej ławki uczyniliśmy elitarną lożę szyderców, z której poziomu obserwowaliśmy z pogardą przeciętny lud naszej klasy i szkoły. Nikt nie uchronił się przed naszym niepochlebnym komentarzem, każdemu coś wytknęliśmy. Jawnie okazywaliśmy różowemu mopowi naszą niechęć, ostentacyjnie wskazując ją palcem i szepcząc z rozbawianiem między sobą. Sprawiało to niemało frajdy mojej złotowłosej koleżance, która na dowód swojej sympatii podzieliła się ze mną ciasteczkami własnej produkcji. Chodziliśmy razem po korytarzach, przyciągając swoim niebywałym podobieństwem zaintrygowane spojrzenia. Razem siedzieliśmy w szkolnej bibliotece, gdzie razem robiliśmy ostatnie powtórki przed sprawdzianami. Razem też wpadliśmy na schodach na rozkojarzonego czymś Akasunę, który, ku wielkiemu rozbawieniu Ino, potrzebował kilku sekund, aby ogarnąć, kto jest kim, zwłaszcza, że razem z koleżanką tak samo się uczesaliśmy. Nie miałem jednak okazji zapytać go po powrocie do mieszkania, czy rzeczywiście jesteśmy do siebie aż tak podobni, czy to może wina jakiejś wady wzroku albo zwykłego przemęczenia.

Sasori prosto z praktyk pojechał na uczelnię, gdzie został już do późnych godzin nocnych, bo, jak napisał mi w krótkiej wiadomości, musiał pilnie zająć się materiałem badawczym do swojej pracy magisterskiej. Na samo tylko wspomnienie wydrukowanych zdjęć truposzy odechciało mi się jeść. Rudzielec przyobiecał zająć się dziurą w ścianie autorstwa Hidana następnego dnia. Na koniec zostałem pouczony o zbliżającym się nieuchronnie konkursie i moich zatrważających brakach w wiedzy. Całe popołudnie i wieczór spędziłem więc grzecznie się ucząc i zabawiając kotkę.

Akasuna wrócił dopiero po dziesiątej. Nie miał siły się nawet przywitać. O dziwo Księżniczka nie rzuciła się na niego, domagając się miziania za uszkiem, pewnie dlatego, że niesamowicie cuchnął acetonem i rozkładem. Po wyjściu z łazienki nie roztaczał wokół siebie już zapachu prosektorium, ale nadal wyglądał jak żywy trup. W porywie troski zaścieliłem mu sofę. Wpółprzytomny nawet nie podziękował, tylko padł na posłanie i zasnął, wcześniej wydając z siebie niezrozumiałe burknięcie, najpewniej mające być substytutem wyrażenia dobranoc.

Rano wcale nie wyglądał lepiej. Po moich pytaniach o stan zdrowia, który raczej nie był dobry, przyznał mi się, że wstał przed piątą, żeby poprawić ostatnie wypracowania młodszych klas, z którymi nie wyrobił się w poprzednich dniach. W czasie jazdy do szkoły raz po raz szturchałem go w ramię, żeby nie zasnął za kierownicą i nie podzielił strasznego losu swoich rodziców.

-Sasori, może ty weź sobie dzień urlopu na żądanie i porządnie się wyśpij... - zaproponowałem, kiedy po raz kolejny nie zauważył na skrzyżowaniu zielonego światła i zostaliśmy agresywnie otrąbieni.

-Nie mogę - odparł krótko.

-Wykończysz się... Sam tyle gadasz, że sen jest niezbędny dla prawidłowego funkcjonowania, a śpisz po parę godzin na dobę.

-Szewc chodzi bez butów - odpowiedział tym samym, smętnym tonem - Ktoś musi wam poprowadzić lekcje.

-Myślę, że nikt się nie obrazi, jeśli jedna lekcja się nie odbędzie.

-Jakby wszyscy mieli takie podejście, dalej żylibyśmy na drzewach - mruknął, zatrzymując się na parkingu pod budynkiem instytucji, której chyba żaden z nas nie darzył sympatią - Wysiadaj - rzucił beznamiętnie, głośno ziewnął i przetarł podkrążone oczy.

-Sasori, ja naprawdę się o ciebie martwię - przyznałem w porywie chwili.

Mężczyzna spojrzał na mnie tajemniczo i lekko uśmiechnął się pod nosem.

-Niepotrzebnie. Nic mi nie będzie.

Dalsza dyskusja nie miała sensu. Akasuna był w istocie jeszcze bardziej uparty niż ja. Choćbym stanął na rzęsach, to nie byłem w stanie go przegadać. Zaraz po przekroczeniu progu szkoły on udał się powolnym krokiem do pokoju nauczycielskiego, a ja do szatni. Gdy tylko zszedłem po schodach, dopadła mnie Ino.

-Coś ty taki dzisiaj smutny, co? - zagadała od razu, pomijając wszelkie powitalne formułki.

W odpowiedzi jedynie machnąłem ręką. Choćbym chciał, to nie mogłem zdradzić szczegółowych przyczyn mojego kiepskiego stanu. Z Ino byłem blisko, ale jeszcze nie na tyle, aby pochwalić się, że de facto mieszkam z człowiekiem, którego połowa szkolnej społeczności regularnie gwałci w myślach.

Konsekwentnie zmieniałem temat, gdy w czasie lekcji albo na krótkich przerwach próbowała wydobyć ze mnie, cóż takiego wydarzyło się w moim życiu, że cała beztroska radość gdzieś ze mnie uciekła i ustąpiła miejsca wyraźnemu zatroskaniu. Szczęśliwie nie zauważyła, że mój stan pogarszał się, gdy wymijaliśmy na korytarzu przygarbionego, bladego rudzielca. Albo nie dała tego po sobie poznać, żeby mnie nie speszyć.

Katorga zbliżała się powoli ku końcowi. Dzwonek zaburczał głośno, rozpoczynając ostatnią w tym tygodniu lekcję. Dziewczęta w nerwowym odruchu poprawiały sobie włosy i bluzki. Pomyślałem, że nie będę gorszy i rozpuściłem kitkę. Akurat w momencie, kiedy kolejne pasma rozsypywały się na wszystkie strony, drzwi sali otworzyły się, a w progu objawił się oczekiwany przez wszystkich Akasuna. Był naprawdę zmęczony i niewyspany, bo z rąk wyleciała mu teczka z dziennikiem, a i z kubeczka wylało się trochę kawy.

-Dzień dobry... - rzucił nam bez cienia entuzjazmu, odstawiając naczynie na biurko i wracając po rozsypane papiery.

Klasowy chórek zawtórował powitaniem. Sasori zabierał się do swoich nauczycielskich obowiązków wyjątkowo ślamazarnie, jak na swoje standardy. Sprawdził obecność, zapisał temat lekcji w dzienniku, powtórzył rozpiskę z obowiązującymi nas zagadnieniami, a każdy z tych elementów poprzedzał łyk kawy i zamyślone spojrzenie za okno. Wyglądał naprawdę kiepsko, jakby był chory albo coś go bardzo bolało. Ewentualnie mógł się nawdychać za dużo acetonu w czasie realizacji swojego makabrycznego hobby.

-Sprawdził pan już nasze testy? - wysoki i głośny głos klasowej przewodniczącej odbił się rezonansem od ścian.

-Tak, niestety... - Akasuna westchnął, otwierając jedną z teczek i rzucając niedbale wyciągnięte z niej kartki na środek biurka - Nikomu nie zabraniam wziąć udziału w konkursie, ale stanowczo odradzam to osobom, które osiągnęły wynik niższy niż siedemdziesiąt pięć procent - mruknął, wstając od biurka i rozdając w tempie paralityka sprawdzone arkusze.

Ciche, bolesne westchnięcia mieszały się z szelestem papieru w jednolity szum. Doskonale wiedziałem, że nikt oprócz mnie nie osiągnął wyznaczonego pułapu, nawet Uchiha był jeden procent poniżej punktu odcięcia. Kiedy sprawdzian z najlepszym wynikiem wylądował na mojej ławce, Itachi z drugiego końca sali dyskretnie do mnie mrugnął. Najwyraźniej wiedział już, jaki ciąg dalszy będzie mieć ostatnia lekcja w bieżącym roku kalendarzowym.

-Widać, że mu się nie chce - Ino szepnęła, przysuwając się do mnie bliżej i zerkając na rudzielca - Ale może przez to szybciej skończy.

-Tsa... - odparłem mało zainteresowany koleżanką.

-Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał mi tego za złe i nie napisze skargi do dyrekcji - Sasori zaczął swój wywód - Ale idźcie już do domu, zaraz będą święta...

Kolejne jego słowa utonęły gdzieś w euforycznym, masowym okrzyku klasowej wspólnoty. Motłoch nastolatków pospiesznie zapakował na powrót swoje tyle co wyciągnięte notatniki i nie czekając, aż miłościwy nauczyciel zmieni zdanie, wybiegł z sali, rzucając w progu życzenia wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku.

Ino przez cały pobyt w szatni nawijała mi, jaki z Akasuny jest wspaniały pedagog. Resztkami silnej woli powstrzymywałem się przed opowiedzeniem, jak wygląda nauka z nim w układzie jeden na jednego. Zamilkła dopiero wtedy, kiedy znaleźliśmy się pod przeszklonymi drzwiami frontowymi. Dziewczyna pociągnęła mnie mocno za rękaw, uniemożliwiając mi swobodne opuszczenie budynku.

-Co ci odbiło? - zapytałem zirytowany, gdy uderzyłem barkiem o ścianę.

-Mój stary po mnie przyjechał - powiedziała ściszonym głosem, wskazując ostrożnie palcem na czarny samochód.

-I co z tego?

-Dziwnie to zabrzmi, ale zabronił mi z tobą rozmawiać... - przyznała ze skrępowaniem.

-Dlaczego niby? - zadałem kolejne pytanie.

-Wiesz, chodzi mu o twoją matkę... - westchnęła ciężko - Powiedział, że masz na mnie zły wpływ i nie powinnam się z tobą zadawać.

-Skąd on niby wie takie rzeczy? - burknąłem rozeźlony.

-Dei, wszyscy o tym wiedzą... - Ino szepnęła, wykrzywiając usta w bolesnym grymasie.

Zakląłem siarczyście pod nosem. Koleżanka uśmiechnęła się gorzko i w pożegnalnym geście mocno mnie przytuliła.

-I tak cię lubię - zapewniła, cmokając mnie lekko w policzek - Wesołych świąt.

-Wesołych... I pozdrów starego - odpowiedziałem, kiedy stała już w progu.

-Dobra, powtórzę mu, jak przed chwilą go nazwałeś - zaśmiała się głośno i pobiegła w stronę oczekującego jej ojca.

Z ciężkim sercem obserwowałem zza szyby, kiedy odjadą, żebym mógł bezpiecznie opuścić mury szkoły. Niestety lepiej dla mnie byłoby, gdyby spotkała mnie konfrontacja z tatą Ino, niż z moim osobistym piastunem.

-Deidara, igrasz z ogniem - usłyszałem za plecami głos rudzielca, którego z nieznanych mi przyczyn nagle opuściła cała senność - Jej ojciec jest byłym wojskowym.

-Daj spokój, tylko się kolegujemy - wywróciłem oczami.

-I ze wszystkimi osobami, z którymi się kolegujesz, całujesz się po policzkach? - poddał moje słowa w wątpliwość, unosząc jedną brew.

-A co, też chcesz? - zapytałem zadziornie.

-Jesteś niemożliwy, dziecino... - westchnął, kręcąc ze zrezygnowaniem głową - Chodź, musimy jechać do budowlanego - mruknął i otworzył przede mną drzwi.

-Po cement szybkoschnący? - zaśmiałem się.

-Szara taśma wystarczy, żeby cię uciszyć - skomentował moje dogadywanie.

Pierwsze, co zrobiłem po wejściu do auta, to oczywiście włączyłem ogrzewanie. Sasori rozpoczął swój cholernie nudny wykład o tym, jak przez fundowanie sobie takich nagłych zmian temperatury osłabiam swoją odporność i wywróżył mi rychłe zapalenie zatok.

Westchnąłem ciężko i oparłem głowę o szybę, wpatrując się w przelatujące szybko obrazy. Miasto zostało już opętane przedświąteczną zakupową gorączką. Wszystkie wystawy sklepowe mieniły się odcieniami zieleni i czerwieni z domieszką bieli lub złota. Ludzie obładowani torbami z prezentami przypominali mi nieco mrówki targające do mrowiska grudki cukru. Nigdy nie mogłem pojąć tego konsumpcyjnego, grudniowego szału.

-Idziemy - polecenie dotarło do mnie jak zza szyby z grubego szkła.

Niechętnie wygramoliłem się z ciepłego auta na ten przeraźliwy ziąb. Czym prędzej przebiegłem w stronę ogrzewanego budynku.

-Weź przy okazji wózek - Sasori krzyknął za mną, nieśpiesznie stawiając kolejne kroki na kostce brukowej.

Z radością przedszkolaka wziąłem koszyk z kółkami, stanąłem jedną nogą na metalowej rurce, a drugą odepchnąłem się od podłoża i tak oto przejechałem przez otwierane automatycznie drzwi.

-Nie popisuj się - rudzielec burknął zażenowany moim zachowaniem, kiedy omal nie wjechałem w ustawioną z puszek z farbą piramidę.

-Dobrze, tato - odparłem naburmuszony, schodząc z wózka.

-Ech, dziecko kochane... - westchnął zrezygnowany - Chodź - polecił mi, kierując się na drugi koniec sklepu.

-Co będzie nam potrzebne do remontu? - zapytałem, rozglądając się po tablicach wiszących nad poszczególnymi alejkami.

-Przede wszystkim płyta gipsowa, zaprawa i farba. Potrzebuję jeszcze na własny użytek papier ścierny, bejcę, pędzle, śruby... - zaczął wymieniać masę rzeczy, będące składowymi jego marionetek - I przede wszystkim, to - oznajmił na koniec, wrzucając do koszyka szarą taśmę.

-No dzięki, miło z twojej strony - burknąłem urażony.

Ten jednak zupełnie nie przejął się moją naburmuszoną miną i wściekłym tupaniem. Ignorując moją osobę, wrzucał do wózka kolejne arkusze polerek, lakiery do drewna i jeszcze parę innych rzeczy, których nawet nie potrafiłem nazwać. Market budowlany był dla mnie niczym sklep obuwniczy dla stereotypowego, heteroseksualnego mężczyzny. Czułem się tam zagubiony, wyciągnięty ze swojego naturalnego, tęczowego środowiska, wrzucony w inny wymiar, świat, do którego absolutnie nie pasowałem. Akasuna za to odnajdywał się wśród tych wszystkich śrubek, młotków i wiertarek wręcz wyśmienicie, jakby się urodził ze skrzynką pełną narzędzi w rękach. Chodziłem więc grzecznie za swoją opiekunką i patrzyłem, jak do koszyka trafiają coraz groźniej wyglądające przedmioty, jak na przykład ostrza do piły tarczowej. Pewniej poczułem się dopiero przy kasach, gdzie moim oczom ukazał się regał z bateriami, zapalniczkami i, co ciekawsze, słodyczami.

-O rety, to w marketach budowlanych sprzedają też czekoladę? - wyraziłem głośno swoje zdziwienie.

-Tak, na wypadek, jakby ktoś przyszedł z bachorem na zakupy i musiał mu czymś zatkać gębę - rudzielec burknął w odpowiedzi, wykładając na taśmę zebrane po całym sklepie żelastwo.

-To mogę sobie wziąć jedną? - zapytałem, uśmiechając się szeroko.

Jedna tabliczka z głuchym uderzeniem spadła na arkusze papieru ściernego. Skrzywiłem się, gdy przyjrzałem się etykiecie.

-Gorzka? Chcę białą... Albo chociaż mleczną - jęknąłem jak pięciolatek.

-A dupa rośnie w oczach - mruknął, absolutnie się nie kryjąc ze swoją opinią - Wiesz, ile to ma cukru?

-Jak ci przeszkadza rozmiar mojej dupy, to na nią nie patrz - odparłem, czując już, jak zaczynam się gotować ze złości.

-Oj, chciałbym, ale niestety zasłania mi cały kadr - odgryzł się, wykrzywiając wargi w swój firmowy, kpiący uśmieszek.

W myślach miałem przygotowaną wiązankę wyzwisk w dwóch wersjach językowych, z których każda miała związek z rudością stojącego przy mnie osobnika, niestety jej wygłoszenie uniemożliwiło mi wymowne chrząknięcie kasjera, który, wnioskując po jego wyrazie twarzy, nie czuł się komfortowo jako świadek dywagacji na temat stopnia otłuszczenia moich pośladków.

-Gotówką czy kartą? - zapytał, przeskakując spojrzeniem między mną, a Akasuną.

-Dupą - rzuciłem na podsumowanie i odwróciłem się na pięcie.

Idąc szybkim krokiem w stronę wyjścia, oklepałem drżącymi dłońmi kieszenie i wyciągnąłem swoje rakotwórcze uspokajacze. Jak tylko znalazłem się na zewnątrz, odpaliłem papierosa i mocno zaciągnąłem się dymem, aż zakręciło mi się w głowie.

-Bardziej boisz się nowotworu, miażdżycy, ślepoty czy impotencji? Bo nie wiem, czym mam cię straszyć - usłyszałem nad sobą głos, jakim mógłby mówić gadający świerszcz do Pinokia.

-Goń się, wredny rudzielcu - burknąłem, dmuchając mężczyźnie dymem w twarz.

Ten spojrzał na mnie groźnie, zmarszczył czoło, wyrwał mi niedopałek spomiędzy warg i przydeptał go podeszwą na bruku.

-Jeszcze jeden tekst w takim stylu i będziesz biegł za samochodem, durna blondyneczko - warknął - Rusz to swoje tłuste dupsko i wracamy do mieszkania, bo mamy mało czasu.

Z naburmuszoną miną poszedłem za strażnikiem mojego zdrowia. W ramach protestu dla takiego traktowania nie przepakowałem ani jednej śrubki do bagażnika i całkowicie zignorowałem prośby, żebym pomógł wcisnąć na tylne siedzenia płytę gipsową. Zamiast tego zapakowałem swoje tłuste dupsko do auta i włączyłem sobie ogrzewanie. Aby zamanifestować swoją urażoną dumę, nie odzywałem się przez całą drogę.

-Może weźmiesz chociaż farbę, hrabino? - Sasori zawołał za mną, gdy po wyjściu z auta skierowałem swoje kroki prosto pod klatkę.

-Boję się, że złamię paznokieć - fuknąłem tylko w odpowiedzi.

Akasuna, ku mojej wielkiej satysfakcji, aż zagotował się ze złości. Trzasnął bagażnikiem i obładowany ciężarem tych wszystkich budowlanych i majsterkowych artykułów, poszedł za mną. Chciałem mu jeszcze zamknąć windę tuż przed nosem, ale niestety, zdążył wcisnąć łokciem guzik otwierający na powrót rozsuwane drzwi.

-Wydaje ci się, że to jest zabawne? - huknął na mnie, z głuchym łoskotem stawiając skrzynkę pełną wszelakich metalowych pierdółek na ziemi.

-A te komentarze, że mam grube dupsko, są według ciebie zabawne? - odpowiedziałem tym samym tonem.

-Nie, ale są zasadne. Jesteś po prostu tłusty.

-Ty masz jakąś traumę z dzieciństwa, czerwona kluseczko? - burknąłem, przyciskając wściekle palec do mostka swojego rozmówcy.

-Nie mam żadnej traumy - warknął.

Na dowód swojej tezy, objął mnie w pasie, odwrócił w stronę zamazanego, małego lustra, podwinął mi kurtkę razem z bluzą i ot tak złapał skórę na moim brzuchu.

-Sam zobacz. Tłuszcz - skomentował z obrzydzeniem, potrząsając trzymaną fałdką.

-Może zajmiemy się twoim brzuchem, co? - warknąłem rozwścieczony i szarpnąłem do góry materiał śnieżnobiałej koszuli - Z czym do ludzi? Zrób coś z tym futrem - skomentowałem tym samy tonem co on i pociągnąłem lekko kępkę rudych włosów tuż nad paskiem.

Byliśmy tak pochłonięci wzajemnymi obelgami, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy winda zatrzymała się dwa piętra niżej, niż to docelowe. Nie zdążyłem przywrócić koszuli Akasuny do stanu wyjściowego, więc gdy oczy sąsiadki nas ujrzały, moje palce były kurczowo zaciśnięte na podwiniętym aż ponad pępek materiale.

Kobieta dobrze znana mi z widzenia, tylko na nas patrzyła i mrugała. Wyraźnie wahała się, co powinna była powiedzieć w zaistniałej sytuacji, kiedy zastała niespodziewanie swoich sąsiadów, z których jeden drugiemu z jakiś względów z zaczerwienioną twarzą obnażał brzuch.

Najlepszym refleksem z całej trójki wykazał się Sasori. Po prostu wcisnął guzik zamykający drzwi, zanim do środka zdążyła wejść zszokowana sąsiadka.

-Nic nie mów - powiedziałem słabym głosem, dalej spazmatycznie ściskając wymiętą, białą tkaninę.

-Żałuj, że nie widziałeś swojej miny - rudzielec zaśmiał się wrednie - I niestety, muszę cię zasmucić, ale taki zarost jest symptomem wysokiego poziomu testosteronu, a to raczej przy mojej płci jest zaletą, czego niestety nie można powiedzieć o twoich fałdkach.

Komentarz Akasuny, wzbogacony biochemiczną wiedzą, ugodził sromotnie moją, jakby nie patrzeć, męską dumę. Wytknięcie mi wprost, że dobór naturalny faworyzuje mnie w zdecydowanie mniejszym stopniu, niż niego, stanowiło zniewagę, której nie mogłem tolerować. To, że raczej nie miałem zamiaru konkurować z nim o potencjalne partnerki do rozrodu, nie miało tutaj żadnego znaczenia.

-Obawiam się, że cały twój profil hormonalny jest gówno wart po uwzględnieniu faktu, że jesteś rudy - wywarczałem dobrą i sprawdzoną obelgę - Która zdrowa psychicznie kobieta ryzykowałaby wydanie na świat rudego dziecka?

-Czyli chcesz powiedzieć, że wszystkie moje partnerki były wariatkami? - zapytał rozbawiony.

-Albo były ślepe - burknąłem, starając się za wszelką cenę zagłuszyć swój wewnętrzny wrzask zazdrości i wyładowując swoją agresję na kluczu, którym grzebałem w zamku.

Czyli jednak. Niby oczywistym było, że żaden zdrowy, dwudziestopięcioletni student nie żyje w celibacie i ma za sobą bogate doświadczenia seksualne zdobyte na imprezach w akademikach. Wcześniej mogłem się tylko domyślać, że Sasori też z kimś sypiał, ale teraz miałem już co do tego stuprocentową pewność.

-No dalej, samcu alfa, pochwal się jeszcze swoimi podbojami. Ile dziewczyn dostąpiło tego wielkiego zaszczytu? - warknąłem, kiedy staliśmy już w przedpokoju, a rudzielec szukał w swojej skrzynce miarki i poziomicy.

-Nie wiem dokładnie, często byłem tak nawalony, że ich nie zapamiętywałem - odpowiedział takim tonem, jakbym pytał go, ile razy zdarzyło mu się wbić drzazgę w palec przy pracy z marionetkami.

-Raczej nie jesteś typem romantyka... - skomentowałem, nie kryjąc swojego zbulwersowania.

-Absolutnie nie - przyznał, wzruszając ramionami i rozpoczynając już pomiary dziury w ścianie- Ale żadna ze stron nie oczekiwała romantycznych gestów, tylko rozrywki.

Usłyszana konkluzja wydała mi się być cholernie przykra. Zawsze byłem przekonany, że kochanie się z kimś jest jak wejście na Mont Everest, jak skok ze spadochronem, jak wypicie na hejnał butelki najdroższego na świecie szampana. Myślałem, że jest to strefa sacrum, którą człowiek decyduje się dzielić tylko z kimś wyjątkowym, komu oddaje w posiadanie nie tylko ciało, ale też duszę. Tymczasem opinia osoby bardziej doświadczonej w temacie sprowadzała cielesny akt do sprawy błahej i prymitywnej, do jedynie rozrywki.

-Nigdy nie byłeś zakochany?

-Miłość nie istnieje - stwierdził pesymistycznie - To tylko biochemia mózgu i pierwotne odruchy.

-Jak nie istnieje? Przecież ludzie się kochają, tworzą związki, zakładają rodziny...

-To dalej tylko proste instynkty. Mało kto chce być sam, a sensem istnienia wszystkich organizmów jest przedłużenie ciągłości gatunku. Nie znam żadnej pary, która byłaby ze sobą z innych powodów, nawet moi rodzice zaliczali się do tego.

-Uważasz, że twoi rodzice się nie kochali? - zapytałem, mocno nie dowierzając, że Sasori był w stanie wydać tak kategoryczny osąd o ludziach, którzy powołali go do życia.

-Ojciec poznał zaraz po studiach jakąś młodą laskę z drugiego końca świata, zrobił dziecko i przez resztę życia byli na siebie skazani. Mieli lepsze momenty, owszem, drobne zrywy czułości, ale często się ze sobą kłócili. Potrafili rzucać w siebie szkłem, wytykali sobie wzajemnie wady, wyzywali się... - westchnął ciężko - Nawet wtedy, kiedy wracaliśmy od babki i mieliśmy wypadek, tata wypominał mamie, że się strasznie roztyła przez te wszystkie lata, a ona jemu liczyła siwe włosy.

-To cholernie smutne, co mówisz... - powiedziałem bardziej do siebie, niż do niego - Ale może właśnie na tym polega miłość? - zapytałem filozoficznie.

-Na wzajemnym rzucaniu w siebie błotem? - prychnął, przestawiając szczątki wyłamanych drzwi od szafy i opierając je o nieuszkodzony fragment ściany.

-Na dalszym byciu ze sobą, mimo tego rzucania w siebie błotem - zaśmiałem się cicho - To piękne, że pomimo różnic, wydawałoby się, nie do pogodzenia, dwoje ludzi nadal chce spędzać ze sobą czas i potrzebuje swojej wzajemnej obecności w życiu, że zawsze mogą na siebie liczyć, nawet jeśli wcześniej się zwyzywali i wytykali sobie drobne ułomności.

Jak zwykle szybciej mówiłem niż myślałem. Dopiero pod koniec monologu zdałem sobie sprawę, że idealnie ująłem w słowach istotę mojej relacji z słuchającym mnie osobnikiem. Choć tyle razy zarzekał się, że mnie nie znosi, że najchętniej udusiłby mnie gołymi rękami, to dalej udzielał mi pomocy w codziennym życiu. Chociaż ja warczałem, że jego twierdzenia i złote myśli doprowadzają mnie do szewskiej pasji, to zawsze byłem w stanie wysłuchać go do końca. Pomimo mojej rzekomo tłustej dupy dalej serwował mi obiadki, od których raczej nie chudłem.

Poczułem się jak przestępca nakryty na gorącym uczynku, jak złodziej złapany za rękę. Nie chodziło o to, że Sasori mógł się czegoś domyślić. Problem ograniczał się tylko i wyłącznie do mojej osoby. Patrzyłem się na niego, mozolnie analizując jeszcze raz to wszystko, co powiedziałem, więc też nie zauważyłem pojawiających się pęknięć na warstwie farby na ścianie. Że coś jest nie tak, obaj zorientowaliśmy się dopiero, gdy rozległ się huk, a w powietrze wzleciał biały pył.

-Człowieka, który robił tu wykończeniówkę, powinni zamknąć w więzieniu - rudzielec wywarczał, patrząc spod wpół zamkniętych powiek na drugą już wybitą płytę i dwukrotnie większą niż wyjściowa dziurę w ścianie- Pierdolę, nie robię - jęknął zrezygnowany i rzucił miarką na ziemię.

Po plastikowy przedmiot ze schowaną w środku metalową taśmą przybiegła kotka, która najwyraźniej obudziła się dopiero od głośnego okrzyku swojego ulubieńca. Miauknęła na nas, otarła się o moje buty i z miarką w pyszczku uciekła do swojego koszyka, gdzie oddała się kontynuacji drzemki. Sasori patrzył na nią z pewnego rodzaju zazdrością i tęsknotą.

-Powinieneś się położyć i odpocząć - stwierdziłem, przyglądając się uważnie jego podkrążonym oczom.

-Muszę jeszcze się spakować, ugotować coś...

-Sasori, bez dyskusji. Spakujesz się rano. I dzisiaj ja gotuję - obwieściłem tonem nieznoszącym sprzeciwu.

-Nie otrujemy się? - zapytał ze swoim niepowtarzalnym, kpiącym uśmieszkiem.

Prychnąłem pod nosem i w pełni świadom swojej kulinarnej ułomności wybrałem numer do pizzerii. W oczekiwaniu na specjał kuchni włoskiej, wspólnymi siłami zgarnęliśmy ślady budowlanej katastrofy pod ścianę, a raczej to, co z niej zostało. Dziura szeroka na blisko dwa metry została prowizorycznie zastawiona regałem. Takie nowe, niby tajemne przejście, szczególnie przypadło do gustu Księżniczce. Mimo prób powstrzymania jej przed takim zachowaniem, udała się na miniplantację i radośnie skakała między doniczkami, trącając łapkami zielone, konopne liście.

Reszta wieczoru minęła relatywnie spokojnie w porównaniu do wcześniejszych wydarzeń. Zapchaliśmy się pizzą, obejrzeliśmy jakiś dokument o życiu dalekich kuzynów kotki z sawanny i położyliśmy się grzecznie do spania. Księżniczka oczywiście wybrała Sasoriego na swojego faworyta. Może to i lepiej dla niej, bo chociaż nie okazywałem tego szczególnie, byłem w takim stanie emocjonalnym, że kolejnego psikusa jej autorstwa bym nie zdzierżył.

***

Miłość jest niczym łysy kibol. Wyskakuje nagle zza rogu z łomem w ręce i nie pytając o nic, leje po mordzie aż do nieprzytomności. Z takim oto przemyśleniem obudziłem się w sobotni poranek. Leżałem na wznak i gapiłem się w sufit, ale niestety sufit nie był odpowiedzią na moje pytania. Dopiero kiedy usłyszałem burczenie ekspresu do kawy, postanowiłem zwlec się z łóżka.

W krótkiej drodze od ciepłej pościeli do kuchni, w której Sasori zwykł przesiadywać z książkami, próbowałem ustalić, jak to się w ogóle stało, że ten typ awansował od mojego wrzodu na dupie do osoby, której obecności potrzebowałem bardziej niż tlenu. Co takiego w nim było, że mimo jego wszystkich irytujących mnie przywar, czułem się do niego przywiązany bardziej, niż do kogokolwiek innego na tej ziemi? To chyba właśnie jest istota miłości, że nie ma ona swojej namacalnej przyczyny. Kocha się za nic i za wszystko, miłość po prostu jest i już.

Jeszcze zanim przekroczyłem próg kuchni, doskonale wiedziałem, co tam zobaczę, Akasunę lekko przygarbionego nad podręcznikiem, w szarym podkoszulku i z granatowym kubkiem w ręce niezaangażowanej w obracanie między palcami ołówka. Nie pomyliłem się.

-Cześć - przywitałem się dokładnie tak samo, jak w każdy inny dzień minionego tygodnia.

Drewniano grafitowy artykuł piśmienniczy spadł na posadzkę zaraz po tym, jak Sasori lekko się wzdrygnął na dźwięk mojego głosu.

-Dzień dobry, śpiąca królewno - powiedział z przekąsem i schylił się po to, co upuścił - I na przyszłość, nie skradaj się tak - mruknął, wracając do lektury.

Wywróciłem wymownie oczami i podszedłem do okna, żeby upewnić się, że to, co widzę, nie jest tylko złudzeniem wynikającym z zaspania. Duże płatki śniegu spływały wolno z nieba i przykrywały cały świat grubą, puchową kołderką. Niby nic, a cieszyło mnie jak trója kiepskiego studenta.

-O rety, spadł śnieg! - zawołałem w dziecięcej euforii.

-Nie krzycz tak, muszę się skupić... - rudzielec moje darcie się skomentował pełnym bólu westchnięciem.

Zawiedziony, że nie podziela mojego entuzjazmu, schowałem się w łazience. Wlazłem pod prysznic, odkręciłem wodę i po krótkim, a właściwie żadnym namyśle, głośno zaintonowałem najbardziej adekwatną piosenkę.

-Ulepimy dziś bałwana? Albo zrobimy coś innego?

-Nie! - Sasori huknął przez zamknięte drzwi tak donoście, że aż mydło wypadło mi z rąk.

Dałem sobie spokój z dalszymi wokalnymi popisami. Dobrze, że przynajmniej nie oberwało mi się za szumiącą suszarkę do włosów.

Gdy wróciłem do kuchni, Akasuna już był po przedpołudniowym zakuwaniu do swoich egzaminów. Z bólem serca godząc się z jego rychłym opuszczeniem mieszkania, usiadłem przy stole i sięgnąłem po tomiszcza, z których i ja musiałem przyswoić sobie niektóre informacje.

-Obiad masz w lodówce. Nie przypal, jak będziesz sobie podgrzewał. Pamiętaj o warzywach. I nie siedź do późna przed telewizorem, musisz się wysypiać - wymieniał protekcjonalnym tonem.

-Dobrze, mamo... - zaśmiałem się pod nosem, zaznaczając już ołówkiem interesujące mnie pojęcia z czytanego tekstu.

-Włosy lecą ci do książek - mruknął, ogarniając spojrzeniem moje wszechobecne kłaki - Zepnij je jakoś.

-Później - odparłem, nie odrywając wzroku od rządków liter.

Akasuna zgodnie ze swoim zwyczajem boleśnie westchnął. Stanął za plecami moimi i wtopił mi palce we włosy. Ostrożnie dobierał kolejne pasma, za każdym razem niechcący muskając mnie opuszkami po uszach i karku. Od tych niewinnych pieszczot aż dostałem przyjemnych dreszczy, które były głównym powodem, dla którego nie kazałem mu przestać. W pewnym momencie przybrało to formę tak rozkosznego uczucia, że gdyby postanowił położyć dłonie na jakiejkolwiek części mojego ciała, to absolutnie nie miałbym ku temu nic przeciwko.

-I proszę, od razu lepiej - obwieścił dumnie, zaplatając cienką frotkę na końcu warkocza, który przerzucił mi na ramię.

Uśmiechnąłem się pod nosem, starając się ukryć grymas zawodu, że oto skończyła się cudowna chwila. Wyciągnąłem telefon z kieszeni i przejrzałem się w ekranie.

-Wyglądam jak russkaja diewuszka.

-Boleje togo krasiwaja - odparł, patrząc na mnie z rodzicielskim rozczuleniem.

-Jak będziesz miał kiedyś dzieci, to koniecznie zrób sobie córkę. Rozwiniesz swój fryzjerski talent.

-Myślę, że wszelka chęć rodzicielstwa, o ile kiedykolwiek taką miałem, umarła od niańczenia ciebie, dzieciaku - westchnął, klepiąc mnie delikatnie po złocistym łbie - Nie rób nic głupiego. Pamiętaj pozamykać mieszkanie.

-Dobrze... Nie martw się, nie mam pięciu lat.

Sasori spojrzał na mnie tak, jakby miał wątpliwości co do tego, czy aby na pewno nie jestem przedszkolakiem zamkniętym w ciele nastolatka. Wciągnął głośno powietrze.

-To do zobaczenia po jutrze.

-Do zobaczenia - odpowiedziałem pogodnie, odprowadzając rudzielca wzrokiem do przedpokoju.

Gdy tylko usłyszałem trzask zamykanych drzwi, rąbnąłem czołem o pootwierane książki. Zupełnie wbrew mojej woli nieprzyjemna wilgoć napłynęła mi do oczu. To nie tak miało być. Absolutnie nie planowałem się zakochiwać kiedykolwiek, a co dopiero tuż przed egzaminami na studia i to jeszcze w jakimś rudym chłopie, który robił za zastępstwo na lekcjach z historii sztuki.

Do spotkania z Hidanem zostało mi jeszcze ponad półtorej godziny, zdecydowanie więcej, niż byłem w stanie znieść. Rozpocząłem gorączkowe poszukiwania jakiegokolwiek w domu alkoholu, którym mógłbym wprowadzić się w stan odmóżdżenia. Niestety, jedyne, co miałem pod ręką, to papierosy i pudełko czekoladek, z których tylko kilka było z rumem.

Tak to już w życiu bywa, że tragedie lubią się kumulować, dlatego też czułem się rozczarowany, ale nie zdziwiony, gdy stojąc z fajką na balkonie dostrzegłem wysiadającą z taksówki Kuro. Dziewczyna, podobnie jak jej matka, nie tolerowała żadnych nałogów, mogłem więc się spodziewać srogiego ochrzanu za palenie.

Miałem około pół minuty na przygotowanie się emocjonalnie do trudnej rozmowy i wymyślenie sposobu, aby czarnowłosa nie zauważyła znacznej zmiany wystroju przedpokoju. Uznałem, że najrozsądniej będzie w ogóle nie wpuszczać jej do mieszkania, tylko przetrzymać ją na korytarzu.

Zaraz po usłyszeniu nerwowego pukania, uchyliłem lekko drzwi.

-Co to ma znaczyć, co? - huknęła na mnie na powitanie - Wpuść mnie.

-Nie mogę, dostaniesz alergii przez kota - odpowiedziałem z udawaną troską.

-Znalazłeś paszport? - mruknęła, tupiąc obcasem w posadzkę.

-Nie...

-A szukałeś w ogóle? - zapytała, coraz bardziej zirytowana.

-Nie - odpowiedziałem hardo w chwilowym porywie, mając już serdecznie dość tej maskarady.

Dziewczyna zamrugała szybko i zrobiła minę, jakby była przekonana, że się przesłyszała. Poruszyła niemo ustami w wielce oburzone pytanie ale jak to.

W pierwszym odruchu pożałowałem, że dałem się tak ponieść. Kiedy jednak już miałem przepraszać, pomyślałem, że to świetna okazja, aby ostatecznie rozwiązać problem mojej patologicznej relacji z rodziną Kamizuru. Wziąłem więc tylko głęboki wdech i poprosiłem siły wyższe, żeby czarnowłosa nie rzuciła się na mnie z pazurami.

-Po prostu nie chcę z tobą nigdzie jechać, bo traktujesz mnie gorzej niż psa. Nie jestem twoją lalką, Kuro - wyraziłem po latach to, co mnie bolało.

Twarz Kurotsuchi z każdą sekundą przyjmowała barwę coraz intensywniejszej czerwieni.

-Za to wszystko, co dla ciebie zrobiłam, ty niewdzięczny pasożycie... - wysyczała przez zęby - Niczego ci przecież nie brakowało!

-Zamknęłaś mnie tutaj jak w klatce!

-Wynoś się z tego mieszkania! Natychmiast! - wrzasnęła, zaciskając mocno dłonie w pięści.

-To nie jest już mieszkanie twoich rodziców. Sprzedali je, pamiętasz? - prychnąłem lekceważąco - Teraz to tylko nowy właściciel może mnie stąd wyeksmitować.

-Dołożę wszelkich starań, żeby cię stąd wyrzucił na zbity pysk - rzuciła mi na pożegnanie - I na te pieprzone studia też się nie dostaniesz, bo nie masz za grosz talentu i jesteś skończonym prostakiem. Do liceum dostałeś się tylko dzięki wstawiennictwu mojego ojca - wylewała z siebie żółć jeszcze w oczekiwaniu na windę.

-Tobie też wesołych świąt spędzonych w rodzinnym gronie - zawołałem z obrzydliwie sztuczną uprzejmością i zamknąłem drzwi za swoją zmorą.

Zza firanki patrzyłem, jak Kuro roztrzęsiona przemierza parking, wsiada do taksówki i na zawsze znika z mojego życia. Był to zdecydowanie najlepszy prezent, jaki mogłem dać sobie na święta.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top