-10-

No hej Misie <3

Takie wyczyny raczej mi się nie zdarzają, żeby tak szybko wyrobić się z czymkolwiek, ale tym razem, jakimś cudem udało się.

Upewnijcie się, że macie swoje leki nasercowe pod ręką i jedziemy z tym koksem.

~Charlie

***

-Sasori, ja już nie mogę... - jęknąłem, uderzając czołem w otwarty słownik malarstwa niderlandzkiego i niemieckiego.

-Nie gadaj, tylko bierz się do roboty- rudzielec mruknął, trącając moje ramię - Albrecht Dürer, słucham...

-No to Dürer, em, drzeworyty... - zacząłem myśleć na głos - Weź bądź człowiekiem. Chociaż dziesięć minut przerwy. Odpytujesz mnie już od prawie trzech godzin.

-Jakbyś odpowiadał na moje pytania, a nie tylko żarł ciastka, to by poszło szybciej - westchnął, trącając palcem puste opakowanie po biszkoptach.

-Mistrzu, miej litość... - szepnąłem, składając ręce jak do modlitwy.

-Nie ma czasu. Gówno wyjdzie z tego konkursu, jak nie zaczniesz się bardziej przykładać.

Wywróciłem wymownie oczami, chociaż rzeczywiście, czasu było niewiele, a do tego Sasori miał być nieobecny przez cały przyszły tydzień. Musiał pilnie jechać do rodzinnej wsi zająć się babcią, która w przeświadczeniu, że ludowa medycyna góruje nad tą konwencjonalną, zrezygnowała z zaproponowanej profilaktyki wtórnego zawału i dalej wiodła żywot obciążający jej uszkodzone serce. Skutki to miało oczywiste, kolejny zator w naczyniach wieńcowych i kolejny zawał.

Do czasu jej wyjazdu do sanatorium, który też nie wiadomo kiedy miał nastąpić, gromadka wnucząt, w liczbie czterech, musiała rozdzielić między siebie opiekę nad starowinką. Sasori był drugi w kolejce, zaraz po swoim młodszym kuzynie, z którym, jak zdążyłem wywnioskować po tonie i epitetach, jakimi rudzielec opisywał swojego krewniaka, darzyli się wzajemną nienawiścią.

-Mógłbyś przestać mi ciągle grozić i zastosować jakiś element motywacji, tak jak w metodzie kija i marchewki.

-Marchewka się skończyła - mruknął i rzucił we mnie długopisem.

Odchyliłem się na krześle do tyłu i w jakiejś dziwacznej pozie, z rozłożonymi ramionami spojrzałem w sufit, jakbym miał tam znaleźć całą wiedzę, której weryfikację właśnie przechodziłem.

-Co ja mam ci powiedzieć? No był sobie Dürer, poślubił jakąś kobietę dla pieniędzy, miał wielki talent, zmarł najprawdopodobniej na zapalenie płuc.

Akasuna z głośnym plasknięciem uderzył otwartą dłonią w twarz.

-Załamujesz mnie... To może Jan Vermeer? - zapytał zniecierpliwiony, otwierając książkę na losowej stronie.

-To może przerwa? - odpowiedziałem tym samym tonem.

-Dziecko, to ja jestem tutaj dla ciebie, a nie ty dla mnie. Uszanuj to.

Wzrastające napięcie przerwała Księżniczka, która wskoczyła na blat stołu i przeszła jakby nigdy nic po otwartych podręcznikach i moich notatkach.

W moim popołudniowym wybywaniu do Sasoriego na prywatne, elitarne korepetycje pod tytułem wiem wszystko o sztuce, kotka znalazła świetną okazję, żeby pójść ze mną do swojego ulubieńca. Zwierzątko przestawało już być tylko moje, a zaczynało być nasze, wspólne. W swym pierwotnym instynkcie nie raz wyczuwała, że lada moment zaczniemy na siebie wrzeszczeć i ukrócała nasze zapędy w jakiś spektakularny sposób. Zdążyła już wypić filiżankę kawy gospodarzowi, pogryźć moje notatki i o zgrozo, dokonać demolki w świętej pracowni. Nawet ulatniające się rozpuszczalniki nie były w stanie zamaskować smrodu kociego moczu.

-O nie, moja droga, tutaj mi się nie zlejesz! - Sasori zagrzmiał srogo nad puszystym żyjątkiem.

-Miau!

I tyle było z międzygatunkowej rozmowy. Nasza podopieczna zwinęła się w kłębek na zapisanych kartkach i postanowiła uciąć sobie drzemkę. Zdążyłem już się zorientować, że Sasori był takim wrażliwcem, że nie miał serca ruszać słodkiego zjawiska.

-To co, przerwa? - szepnąłem, zacierając ręce.

Rudzielec westchnął ciężko, wstał od stołu i obrał kurs na łazienkę. Chcąc zająć sobie czymś czas i ręce, chwyciłem bezmyślnie losowy plik zadrukowanych kartek opatrzonych w odręczne dopiski i zacząłem je czytać. Był to pomysł bardzo zły, zważywszy już na sam tytuł pracy magisterskiej mojego sąsiada. Plastynacja zwłok ludzkich. Z przyśpieszonym tętnem przerzucałem kolejne arkusze, a w oczy wpadały mi tylko urywki zdań.

Zwłoki należy poddać działaniu zmrożonego acetonu, w celu odwodnienia tkanek.

Problematycznym staje się utrata ruchomości stawów.

Metoda ta pozwala na ściągnięcie skóry bez znacznej straty dla jej ciągłości.

Do tego wydruk zawierał liczne, czarnobiałe fotografie martwych ludzi, a niektórzy z nich byli dosłownie obdarci ze skóry. Żołądek podszedł mi pod gardło na te widoki. Rzuciłem wydruk na blat, budząc kotkę.

-Co to, do kurwy nędzy, jest?! - zawyłem, gdy Sasori wyszedł z łazienki.

Mężczyzna spojrzał na mnie, a potem na pozostawione w chaosie kartki

-Moja praca magisterska – odparł, wzruszając ramionami – Ciekawe, prawda? - uśmiechnął się dumnie, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest skończonym psychopatą - Słyszałeś kiedyś o tej wystawie ludzkich ciał? Miałem w tym swój udział - wygłosił takim tonem, jakby chwalił mi się, że konstruował silniki rakietowe dla misji Apollo.

-Trzeba mieć nieźle nasrane we łbie, żeby się czymś takim zajmować – wygłosiłem swoją opinię.

Rudzielec spojrzał na mnie zniesmaczony. Podszedł do stołu, ułożył równo kartki i odłożył je na pierwotne ich miejsce.

-Mógłbym powiedzieć dokładnie to samo o tych twoich pseudo artystycznych wymysłach – burknął, wyraźnie urażony – To, w przeciwieństwie do bezmyślnego wysadzania rzeczy w powietrze, jest sztuką, utrwalenie największego piękna, jakie kiedykolwiek powstało, ludzkiego ciała.

-Jesteś chory psychicznie.

-Dobrze, że u ciebie wszyscy zdrowi – warknął, przyciskając swój palec do mojego czoła.

-Czy takie babranie się z trupami nie jest przypadkiem objawem psychopatii? - zapytałem sugestywnie.

-Ci ludzie oddali swoje ciała dobrowolnie. Gdybym biegał z nożem po mieście i polował na swoje przyszłe plastynaty, wtedy mógłbyś nazywać mnie psychopatą – odparł i nachylił się nade mną – A gdybym był do tego zdolny, uwierz mi, byłbyś martwy, zanim zdążyłbyś wybełkotać to swoje „sztuka to wybuch".

Zrobiło mi się w momencie słabo. Cała krew z ciała odpłynęła mi do nóg, z których pomocą chciałem przeprowadzić natychmiastową ucieczkę, szczerze obawiając się utraty życia.

-Tylko mi tutaj nie mdlej...

Ciepła dłoń zetknęła się z moim lodowatym policzkiem, delikatnie go poklepując. Absolutnie mi to nie pomogło, a nawet pogorszyło mój stan. Zaczęło mi się kręcić w głowie i sam nie mogłem określić, czy to przez wizję stania się ludzką marionetką stojącego przede mną pasjonata preparacji zwłok, czy przez jego dotyk na mojej twarzy.

-Boisz się? - cichy szept zadzwonił mi w uszach.

Jedyne, co byłem w stanie zrobić, to zatrzepotać rzęsami. Sasori zmarszczył lekko brwi i przeniósł rękę na moje czoło, po czym skrzywił się jeszcze bardziej.

-Chyba masz gorączkę – mruknął, leniwie podnosząc się znad mojego spływającego po krześle ciała – A mówiłem, żebyś nie wychodził na taki ziąb z gołą głową – udzielił mi jeszcze reprymendy.

-Oj tam... - zbyłem uwagę, wywracając oczami – Może pójdę już do siebie... - wymamrotałem pod nosem.

-Jak tam chcesz... - Sasori odparł jakby niepocieszony – Nie będziesz miał koszmarów od tych zdjęć? - zapytał z przekąsem, wskazując wzrokiem na roboczą wersję swojej pracy.

-Najwyżej obudzę cię wrzaskiem w środku nocy – burknąłem, podnosząc się z krzesła i biorąc Księżniczkę na ręce.

-Przyjść wtedy cię utulić na dobranoc? - zaśmiał się, poruszając lekko brwiami.

-Już bym wolał, żeby odwiedził mnie sukkub, niż ty – odgryzłem się w swoim starym, dobrym stylu.

-Bardzo śmieszne – mruknął i odprowadził mnie do drzwi – Pamiętaj, że po powrocie znowu cię odpytam– zmienił temat na bardziej dla siebie wygodny, czyli nawał pracy, jaki mnie czekał.

-Dobrze, mistrzu, przyjdę obryty, jak jeszcze nigdy – obiecałem, puszczając mu oczko.

-Ech, Deidara... - mężczyzna westchnął ciężko, opierając się o futrynę – Przyłóż się do tego. Ten konkurs to naprawdę wielka szansa.

-Wiem... - jęknąłem, wywracając oczami – Nie martw się, dam radę.

Sasori uśmiechnął się krzywo i pomachał jeszcze na pożegnanie. Odwzajemniłem gest, szczerząc się szeroko i wróciłem do siebie z kotką.

Przechodząc korytarzem, przystanąłem na moment przy lustrze i odruchowo przeciągnąłem opuszkami po wielkim rumieńcu na policzku. Chyba rzeczywiście dopadła mnie jakaś ciężka, śmiertelna choroba.

Rano obudziłem się w nie najlepszym stanie. Niby nic mnie nie bolało, nie kaszlałem ani nie miałem gorączki, ale odczuwałem dziwną ciężkość ciała. Byłem rozkojarzony, na niczym zbytnio nie mogłem się skupić. Nawet rozczesanie włosów sprawiało mi trudność.

Przyczynę tego stanu upatrzyłem sobie w odkryciu tematu naukowej pracy swojego sąsiada, nauczyciela, a od niedawna też korepetytora i dobrego kumpla do flaszki. Z jednej strony świadomość, że Sasori zajmował się tym, czym się zajmował, przyprawiała mnie o ciarki na plecach, z drugiej jednak odczuwałem pewnego rodzaju fascynację i podziw dla niego, że dziedzinę tak zwyczajną i nudną jak lalkarstwo połączył z materiałem tak nietypowym jak ludzkie ciało. Wielką sztukę od szaleństwa dzieli często bardzo cienka linia i świetnie sobie z tego zdawałem sprawę. Detonacja materiałów wybuchowych również nie była przecież konwencjonalnym narzędziem artystycznym.

Chociaż było jeszcze przed ósmą, siedziałem już w salonie otoczony zewsząd podręcznikami i robiłem z nich notatki. Kotka jeszcze sobie drzemała, zwinięta w kłębek na moich kolanach. Poderwała się jednak natychmiast, gdy usłyszała podwójny dzwonek. Oboje podbiegliśmy do drzwi, doskonale wiedząc, któż to nas odwiedził.

-Cześć - Sasori rzucił w pośpiechu ze wzrokiem skierowanym na Księżniczkę wycierającą się w nogawki jego spodni - Masz tu klucze od mojego mieszkania. Jakbyś czegokolwiek stamtąd potrzebował, to się nie krępuj - oznajmił, wręczając mi pobrzękujący pęczek.

-Dzięki - odpowiedziałem wesoło - Pozdrów ode mnie babcię.

-Dobrze, przekażę - westchnął, wywracając oczami - Jeszcze miałbym prośbę, żebyś podlał kwiatki na parapecie. Tak ogólnie, zajmij się domem.

-A co ja? Twoja żona? - prychnąłem, patrząc na niego spod byka.

-W sumie działasz mi na nerwy tak samo...

-No to baw się dobrze mężu. Kup mleko - zaśmiałem się i oparłem ramię o futrynę.

-Nie wydaj całej mojej wypłaty na buty, żono - mruknął w odpowiedzi.

-A buzi na do widzenia dla małżonki? - zapytałem z udawanym oburzeniem.

Sasori prychnął cicho pod nosem. Odstawił walizkę, zrobił dwa kroki do przodu i szybko cmoknął mnie w policzek.

-Do zobaczenia - powiedział cicho, dalej pochylony przy moim uchu.

-Pa... - wymamrotałem, odprowadzając go wzrokiem do windy.

-Miau!

Kotka przysiadła w progu i patrzyła na mnie z lekko przekrzywionym łebkiem. Ja za to dalej bezmyślnie gapiłem się w to samo miejsce, w którym jeszcze chwilę wcześniej stał Akasuna. Ostrożnie dotknąłem policzka, który to zaliczył bezpośredni kontakt z ustami rudzielca.

Oprzytomniałem dopiero, gdy Księżniczka zaczęła szarpać ząbkami moje dresy.

-Babo, co ci jest? - zapytałem, biorąc ją na ręce - Ciebie częściej przytula, już nie bądź taka zazdrosna.

Mimo takiego argumentu, kicia dalej wyglądała na niepocieszoną i agresywnie gniotła łapkami moje ramię. Coś niedobrego działo się z nami obojgiem.

Starając się nie myśleć zbytnio o tym, że moja twarz płonęła żywym ogniem, a serce biło jak szalone, wróciłem do czytania notatek. Oczywiście mało co zostało mi z nich w pamięci.

-Nie, nie, nie, nie... - mówiłem sam do siebie, chowając twarz w dłoniach.

To był tylko nic nie znaczący, przyjacielski, nieco prześmiewczy gest. A może jednak nie? Pewien niezaprzeczalny fakt dotarł wreszcie do mojej świadomości. Byłem nim zauroczony. Żeby się jednak przekonać, jak bardzo, był tylko jeden sposób.

W dalszym ciągu nie oddałem Sasoriemu ubrań, których pożyczył mi tydzień wcześniej. Nawet ich nie wrzuciłem do prania. Dalej leżały na krześle w sypialni i czekały Bóg wie na co. Z dudniącym sercem podniosłem koszulkę pod nos i zaciągnąłem się jej zapachem, jakbym wciągał cholernie drogi, czysty, kolumbijski koks. Wyczułem tylko goździki, ale efekt był w sumie podobny. Padłem plecami na łóżko, z kawałkiem materiału dalej przyciśniętym do twarzy. Było źle i to bardzo.

Usłyszałem głośne miauknięcie kotki, która weszła za mną do pokoju i wskoczyła na materac. Złapała wymiętą koszulkę w pyszczek i szybko, jak złodziej, uciekła z nim do swojego koszyka.

-Oddawaj to! - zażądałem, kiedy podszedłem do jej posłania.

Ta tylko mocniej wyciągnęła się na swojej zdobyczy i pokazała mi ostre ząbki. Zostałem pokonany na wszystkich frontach.

***

Praktycznie cały tydzień miałem jak wyjęty z życia. Nic ciekawego się nie działo, może oprócz tego, że po latach wzajemnej niechęci udało mi się zamienić z Itachim kilka zdań jak z normalnym człowiekiem. Pogawędziłbym z nim o pogodzie nieco więcej, ale każdą wolną chwilę, również na przerwach w szkole, poświęcałem na studiowanie zadanych przez Sasoriego podręczników. Ucieczka w naukę była też jedynym, co pozwoliło mi na tyle zająć myśli, aby nie dywagować zbytnio nad swoim zagmatwanym stanem emocjonalnym.

Lekcje były nudne, nauczyciele mnie gnoili, Hidan wydzwaniał do mnie z jakimiś pierdołami, typu, że w markecie jest fantastyczna promocja na piwo, a Kuro zasypywała moją skrzynkę odbiorczą dziesiątkami artykułów typu pięć miejsc w Paryżu na romantyczną randkę. Za każdym kolejnym razem, gdy widziałem zdjęcie wieży Eiffla, rosła we mnie chęć rzucenia się z jej najwyższego piętra, ewentualnie wysadzenia się na niej w powietrze.

Urozmaicenie przyszło dopiero pod koniec tygodnia i to dość niespodziewanie. W nocy z czwartku na piątek, kiedy smacznie sobie spałem w swoim łóżeczku z kotką zwiniętą w kłębek obok, telefon ni z tego ni z owego zaczął burczeć jak szalony. Ostre światło wyświetlacza niemal wypaliło mi oczy. Dopiero po chwili udało mi się odczytać godzinę i nazwę kontaktu. Powód, dla którego Sasori dzwonił do mnie o wpół do trzeciej, musiał być wyjątkowo poważny.

-Halo? - odezwałem się zaspanym, zachrypniętym głosem.

-Deidara, wybacz, że cię budzę, ale sprawa jest pilna - ściszony głos po drugiej stronie był pełen niepokoju.

-Co się stało? - zapytałem, pisząc już w głowie najczarniejsze scenariusze.

-Słuchaj, weź klucze od mojego mieszkania, wejdź tam i zgarnij wszystko z podłogi, dywan, krzesła, wszystko - zaintonował mocno ostatnie słowo.

-Po cholerę? Opiłeś się, czy co? - mruknąłem zdezorientowany idiotyzmem takich oto poleceń i to jeszcze o takiej porze.

-Wyjrzyj za okno - rudzielec polecił mi.

Niechętnie wyszedłem z łózka i odsunąłem lekko zasłonę. Na parkingu zobaczyłem coś, co w pierwszym momencie uznałem za halucynację, czarną limuzynę, a przy niej całą wesołą gromadkę Brzasku.

-O cholera... - wymamrotałem słabym głosem.

-Oni ci już tam wszystko powiedzą. Daj znać, jak skończycie.

-Yhm... - mruknąłem, wybierając z szafy coś, w co mógłbym się ubrać i wyjść na zewnątrz.

-To czekam - powiedział krótko i się rozłączył

Pognałem do sąsiedniego lokum i zacząłem zbierać graty z paneli. Stolik odjechał pod ścianę, dywanik zwinięty w rulon wylądował za drzwiami pracowni, krzesła na stole, a wszelkie inne przedmioty rzuciłem na sofę.

Prawie dostałem zawału, gdy usłyszałem ciche pukanie. Poszedłem otworzyć i dalej było tylko ciekawiej. W progu stali Pain i Zetsu. Pierwszy trzymał w rękach wielki karton wypełniony małymi, czarnymi doniczkami, a drugi dwa reflektory.

-Dobry wieczór - przewodniczący naszego kółka przywitał się mało wesoło, wkraczając w butach do środka.

-Można wiedzieć, co się stało? - zapytałem, nie odrywając wzroku od drugiego chłopaka, który był akurat blady jak kreda.

-Miałem nalot w mieszkaniu - ogrodnik wybełkotał łamiącym się głosem - Musiałem gdzieś przenieść sadzonki. Pain ma mieć za parę dni kontrolę w salonie, Kuzu ma gabinet w domu, Itachi z prostych względów też nie może, więc ostatnia możliwa lokalizacja została tutaj - wyjaśnił wyjątkowo zwięźle jak na niego.

-Zetsu, weź podepnij te lampy - tatuażysta zawołał z pokoju, w którym rozstawiał już sadzonki konopi - A ty młody leć na dół i pomóż chłopakom wnieść resztę.

Zasalutowałem i wybiegłem na korytarz. Z windy akurat wychodziła Konan w towarzystwie Kakuzu i Kisame. Metalowa podłoga była cała zastawiona kartonami i kanistrami z nawozem.

-Dużo jeszcze tego jest? - zapytałem, darując sobie powitalne formułki.

-W cholerę - prawnik jako jedyny z obecnych był w stanie się odezwać - Jeśli policja nas teraz złapie, to nawet ja nas z tego nie wybronię.

Takie słowa absolutnie mnie nie uspokoiły. Gestami nakazano mi zjechać na parter. Dostałem jeszcze gumowe rękawiczki, żeby nie zostawić odcisków palców. Na dole czekali na mnie Itachi i Hidan. Oni byli w zdecydowanie lepszej formie psychicznej, może dlatego, że mój siwy kumpel nie potrafił absolutnie ocenić ryzyka sytuacji, w które się pakował, a Uchiha miał świadomość, że w razie potrzeby jego ojciec przekupi wszystkie sądy tego świata.

-Akcja jak w Meksyku, co nie Deiuś? - nieskończona masa mięśniowa zarżała wyraźnie rozbawiona - Itachi podpierdzielił ojcu wóz z garażu, żeby przewieźć to wszystko na raz.

-Fascynujące. Żebyśmy tylko za to nie trafili do meksykańskiego więzienia! - warknąłem, podchodząc bliżej limuzyny, z której Uchiha wyciągał kolejne pudła.

Wszystkie siedzenia i podłoga były zastawione kartonami z sadzonkami. Byłem na skraju utraty przytomności.

-Zanoś to wszystko pod windę, Konan będzie jeździć w tę i nazad, a chłopaki na górze będą to rozpakowywać i ustawiać u Skorpiona - zostałem szybko poinstruowany przez czarnowłosego i dostałem pierwszy, ciężki pakunek.

Nie miałem czasu na protestowanie. Modląc się tylko, aby nikt nie zauważył naszego przedsięwzięcia i nie dzwonił na policję, latałem od parkingu do bloku i z powrotem, tachając z Hidanem kolejne kartony. Wszystkich naliczyłem blisko dwadzieścia. Z ostatnim transportem wyjechaliśmy wszyscy razem na górę. Mieszkanie Sasoriego wyglądało jak szklarnia, a połączenie sadzonek konopi z jego rodzinnymi fotografiami na ścianach, jak żywcem wyciągnięte ze stonerskiej komedii.

-No, szybko poszło - Pain klasnął w dłonie, włączając ostatnią lampę oświetlającą małe, zielone listki rozwijające się tuż nad powierzchnią czarnej ziemi - Współpraca przebiegła sprawnie, chyba nikt nic nie widział.

-Ile to tutaj będzie stać? - zapytałem, oczami wyobraźni widząc las, w który zamienią się te malutkie roślinki.

-No raczej już do końca... Tutaj to będzie trzeba obrobić - Zetsu podrapał się zakłopotany po głowie.

-Przecież to będzie walić jak jasny gwint! - zawyłem, unosząc ręce do góry.

-O to będziemy się martwić później - rudzielec obwieścił, nic nie robiąc sobie z moich obiekcji - Lepiej już wracajmy do siebie. I w razie czego, do niczego się nie przyznajemy.

Wszyscy jak jeden mąż przytaknęli i wymieniając ze mną pożegnalne gesty, przeszli do windy. Zetsu tylko zostawił mi rozpiskę, który karton czym i kiedy miałem podlewać. Ostatecznie zostałem sam z plantacją zielska, której liczby krzaków wolałem nawet nie liczyć.

Pozamykałem wszystkie zamki, wróciłem do siebie i leżąc już w łóżku, chwyciłem za telefon. Cała akcja trwała około pół godziny. Wybrałem odpowiedni numer.

-I jak? Udało się? - Sasori zapytał od razu.

-Tak, wszystko w porządku. Tylko chyba zaraz dostanę zawału - odparłem mało wesoło - Mówiłem, że podleję kwiatki na parapecie, ale takich akcji nie było w umowie.

-Jakbyś potrzebował, to mam u siebie w apteczce coś nasennego.

-O nie, ja już tam nie wchodzę - zastrzegłem.

-Jak tam chcesz... Tylko żebyś rano był w stanie pójść do szkoły.

-Zaskakuje mnie twoja troska, zwłaszcza, że obudziłeś mnie w środku nocy.

-Dziecko drogie, już się tak nie nakręcaj - mruknął zniecierpliwiony - Idź spać, a wszystkie żale wylejesz, jak wrócę. Przyjadę wieczorem albo w sobotę rano. Wtedy porozmawiamy.

-Będę czekał niecierpliwie - odparłem teatralnie.

-Dobranoc, Deidara - powiedział nieco ciszej.

-Dobranoc - pożegnałem się w możliwie najmilszy sposób jak na taką porę.

Przykryłem się szczelnie kołdrą i próbowałem ponownie zasnąć. Niestety jedyne, co udało mi się osiągnąć, to przybranie najdziwaczniejszych pozycji w łóżku.

W szkole byłem jak zombie i tylko dzięki szturchającej mnie co minutę Ino nie zasnąłem na historii sztuki i nie uderzyłem czołem w blat ławki. Ledwo dotarłem do mieszkania, a tam od razu padłem na materac. Mimo okropnego zmęczenia, nie mogłem zasnąć przez natłok myśli. Nie chciałem absolutnie się do tego przyznawać, ale przyczyną mojego złego stanu nie byli wredni nauczyciele, nawał pracy, czy nawet nocna akcja z przenoszeniem sadzonek. Po prostu tęskniłem za Sasorim. To, jak szybko się do niego przywiązywałem, było przerażające. Musiałem jak najprędzej zdusić w sobie kiełkujące emocje, zanim zamieniłyby się w coś o wiele groźniejszego.

W końcu miałem w perspektywie przynajmniej cztery lata utrzymywania z nim relacji uczeń - wykładowca, bo zachciało mu się robić doktorant na uczelni, na której ja chciałem zacząć studia. Może był przystojny, może czasem był zabawny, może roztaczał wokół mnie coś na wzór rodzicielskiej troski, od której moje kamienne serduszko topniało jak marcowy śnieg, ale w dalszym ciągu był to mój nauczyciel, ktoś usytuowany wyżej na hierarchicznej drabinie bytów, na szczeblu, do którego nawet nie powinienem próbować doskoczyć. Już samo utrzymywanie z nim przyjacielskiej relacji było ryzykowne, a co dopiero próba flirtu. Z resztą, do tej pory nie udało mi się zdobyć żadnych informacji co do jego przebytych związków i preferowanej płci. Nawet Hidan, który uważa się za eksperta w sprawach intymnych relacji międzyludzkich, bezradnie rozkładał ręce. Reszta Brzasku milczała w tym temacie, a ja nie miałem czelności pytać. Z drugiej strony zostawiało mi to jakiś wątły cień nadziei, że Sasori może być mną zainteresowany.

Wiedząc już, że z drzemki nic mi nie wyjdzie, przysunąłem fotel pod okno, żeby mieć dobry widok na parking i rozsiadłem się w tak przygotowanym kąciku z książką. Towarzyszyła mi Księżniczka, która jak glonojad przyklejona była do szyby i wypatrywała samochodu jedynego człowieka na tym świecie, który pozwalał jej na, dosłownie, wchodzenie sobie na głowę.

Co średnio dziesięć minut patrzyłem na zegarek, zerkałem za okno i wracałem do czytania. Dwa razy wyszedłem też na balkon zapalić. Sasori co prawda nie gwarantował, że wróci jeszcze wieczorem, zastrzegł wyraźnie, że równie dobrze może przyjechać dopiero w sobotę rano, ale mimo to czułem wewnętrzny imperatyw ciągłego monitorowania parkingu.

Czekałem tak w pełnej gotowości do dwudziestej, potem moja czujność zaczęła stopniowo słabnąć. Po następnej godzinie pogodziłem się, że muszę przeczekać jeszcze jedną noc. Westchnąłem ciężko, zamknąłem książkę i rzuciłem ją na komodę. Ostatni raz wyjrzałem za szybę. Bez zmian.

-Cóż, trudno - powiedziałem sam do siebie.

Zwlokłem się cały obolały z fotela z koncepcją, żeby zamówić sobie pizzę i w spływającym z niej tłuszczu utopić swoje smutki. Gdy jednak zacząłem wklepywać numer do mojej gastronomicznej rodziny, kotka miauknęła głośno i zaczęła podskakiwać do klamki drzwi balkonowych. Wielce rozemocjonowany rozsunąłem zasłony i po raz pierwszy w tym tygodniu szczerze się uśmiechnąłem.

Wrócił.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top