Capítulo 57 Madre
Matka
<Julia>
Policja nie była zbyt przychylna i nie chciała mnie wpuścić do więzienia do miejsca, w której wieczną odsiadkę miała Ricarda Valverde. Musiałam się z nią zobaczyć. W końcu, pozwoli mi na jedno widzenie. Byłam jednocześnie zestresowana i podekscytowana. Musiałam dowiedzieć się całej prawdy o mojej przeszłości.
Po wejściu do celi, ujrzałam ją. Wyglądała jak wrak człowieka. Kiedy po raz ostatni ją widziałam, była piękna. Teraz wyglądała jak zwykła, przeciętna kobieta. Miała oklapnięte włosy, twarz bez makijażu była nijaka. Musiała palić, bo odbiło się to na jej cerze.
– Czego tu chciałaś? – warknęła na wstępie.
– Prawdy – wyjaśniłam i usiadłam naprzeciwko jej. Złożyłam ręce. – Czy to nie dziwne, że przeznaczenie przywiało się tutaj, do Valle Essential, gdzie mieszka twoja córka.
– Daj spokój. Nie jesteś moją córką. To nie jest kwestia urodzenia. Jestem po prostu kobietą, która wydała cię na świat. Nie jestem matką i nie chcę być – wyjaśniła, wyraźnie zbulwersowana, że musi ze mną rozmawiać. Ale lepsze niż prace na rzecz społeczeństwa oraz siedzenie w celi.
– Więc nie masz innych dzieci?
– Nie. Potem uważałam. Nie to, co twoja przyjaciółeczka – zaśmiała się. – Tak, tak. Wszystko dotarło już do nas. Maria Proteger. Nie sądziłam, że tak szybko wskoczą do łóżka.
– Zamknij się – warknęłam .– Sofia i Santiago są szczęśliwi.
– W głębi duszy Sofia jest taka jak ja. Chociaż ja miałam dziewiętnaście, a nie siedemnaście lat jak ona.
– Teraz ma już dziewiętnaście. I jest o niebo mądrzejsza niż ty.
– Doprawdy? Zdałyście egzamin po liceum? Wybieracie się na studia? – zaśmiała się.
– Z tego, co wiem, to ty w życiu nie skończyłaś liceum – cmoknęłam. – Owszem, egzamin zdałyśmy. Ja na 56%, Sofia na 81%. Wybieram się na uniwersytet w Barcelonie.
– Naprawdę? – Uniosła brwi. Nie szczędziła kpiących gestów.
– Naprawdę. Bo w odróżnieniu do ciebie coś osiągnęłam w życiu – syknęłam. – Jaki był mój ojciec?
– Chcesz to wiedzieć?
– A jak myślisz.
– Cóż, twój ojciec był starszym, bo pięćdziesięcio dziewięcioletnim, bogatym mężczyzną zwącym się Julio Macario. Był szlachetnym człowiekiem, ale... Miałam dziewiętnaście lat. Stać mnie było na kogoś lepszego niż on, więc... Poszedł wąchać kwiatki od spodu.
Zacisnęłam zęby. Wszelkie uwagi zostawię na potem.
– Kiedy wpadłaś na taki pomysł, aby zabijać swoich mężów.
– Można by mnie nazwać Czarną Wdową – zaśmiała się, ale jej śmiech był tutaj jedyny. – To proste. Od razu, kiedy wiedziałam, że faceci zrobią dla mnie wszystko. Spójrz na mnie. Mam trzydzieści osiem lat, a dalej jestem piękna.
– Chyba już nie. – Pokręciłam kpiąco głową. – Twoja uroda przeminęła z wiatrem, pieniądze skonfiskowała policja i przekazała rodzinom poszkodowanym. Co teraz masz? Siedzisz do końca życia w więzieniu, potrzebne ci to było?
– Gdyby nie wy, dalej byłabym bogata.
– Byłabyś morderczynią, a teraz przynajmniej los wszystkich został pomszczony. – Uniosłam głos. – Mogłaś mieć zupełnie inne życie. Mogłaś mieć męża, szczęśliwą rodzinę...
– To jest to, czego ty chcesz. Chcesz wyjść za Jeana, mieć mały domek, gromadkę dzieci, może psa. To nie jest to, czego ja pragnę, rozumiesz? – warknęła. – Mi się marzy życie na włościach, bez zobowiązań, rozumiesz?
Zmierzyłam ją wzrokiem. Nie osiągnęła tego. Nie żyje na włościach. Przejechała się na tym swoim chorym planie.
– Czyli nawet, gdyby cię wypuścili, ty nadal byś wszystkich oszukiwała?
– Tak. Bo taka jestem. Nie rozumiesz? – zaśmiała się nagle. – A tak na marginesie... to, że jestem w więzieniu, nie oznacza, że o was zapomniałam. – Przekręciła głowę na bok i zmieniła ton na ostrzejszy – Zapłacicie za wsadzenie mnie do paki. Każdy po kolei. Jeżeli wszystko poszło zgodnie z planem, parę osób już popamiętało.
Wstałam z krzesła, przerywając jej szyderczy rechot.
– Daj spokój. Jesteś za kratkami.
– Ja tak. Ale to wcale nie jest żadna bariera. Wspominałam ci, że parę lat temu byłam Theresą Pizzarą?
Zmarszczyłam brwi.
– Theresa Pizzara była policjantką i łatwo było jej się wyrwać z każdego miejsca.
Tego było za wiele. Nie sądziłam, że dałaby radę. Funkcjonariusze nigdy by jej nie wypuścili zza bramy więzienia. Ale, co jeżeli... Kurde, oszukiwała tylu mężczyzn na świecie, przez siedemnaście sprytnie umykała policji...
– Dzięki za rozmowę. Gnij sobie tutaj do końca twojego nędznego życia – warknęłam i skierowałam się do wyjścia.
– Gdzie się tak spieszysz? – zaśmiała się.
Przede mną ujrzałam zamaskowanego mężczyznę. Serce podskoczyło mi do gardła. Musiałam ostrzec Sofię! Dzisiaj ma obiad na mieście z tatą. Wyciągnęłam telefon z kieszeni i wybrałam jej numer. Niestety, telefon został mi wyrwany. Uderzył w ziemię, roztrzaskując się na miliony kawałeczków. Słyszałam za sobą jedynie śmiech Ricardy.
Nie wiem, co ten zamaskowany podłożył mi pod nos, ale miałam pewność, że miało to ostry zapach, który spowodował, że niemal od razu zrobiło mi się czarno przed oczami. Osiągnęła cel. Wyeliminowała swoją przeszłość.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top