Capítulo 49 Polonia

Polska

<Sofia>

Te przeszło trzy godziny w samolocie wydawały mi się całym dniem. Nie wierzyłam, że odjeżdżam. Nie wierzyłam, że teraz.

Cały czas miałam przed oczami Chanel. Zaszklone oczy, język, który wydostał się z jej nieżywej mordki. Zamknęłam oczy. Nie mogłam pozwolić, aby mój mózg przyswajał sobie to dłużej.

Wiedziałem, że pies stanowił łatwy cel, dlatego zabili ją. Lecz nie miałam pewności, że to było tylko ostrzeżenie. Zabiliśmy psa, wiedz, że idziemy po ciebie.

Ktoś za mną powiedział po angielsku, że znajdujemy się już na Balicach.

Balice? Co to oznacza? To jakieś miasto? Może państwo? Nie wiedziałam, gdzie wyjechałam z Santiago. Nie chciałam z nim rozmawiać przez całą drogę. Wiedziałam, że zacznę płakać, a nie chciałam robić sceny przed wszystkimi w samolocie.

Po lądowaniu przeszliśmy wąskimi korytarzami. Znajdowaliśmy się w Krakowie. Zauważyłam, że nazwa lotniska to: Balice, Kraków Airport.

Więc znajdowaliśmy się w Polsce. Zgadywałam, że tata wysłał nas do tego domu w Niepololicach, czy jak tam się to miasto nazywało. Znałam Polskę z tego, co nauczyłam się podczas robienia projektu. Nie sądziłam jednak, że znajdę się w niej tak szybko.

Budynek lotniska był bardzo ładny i nowoczesny. Poczułam się przez chwilę, jakbym była w Stanach. Nie wiem dlaczego.

Spojrzałam na Santiago. Był blady.

– Coś się stało? – zapytałam go po tych niemal czterech godzinach milczenia.

Santiago lekko się uśmiechnął i odparł:

– Nie służą mi podróże samolotem – wyjaśnił i wypuścił głośno powietrze przez usta.

– Gdzie teraz jedziemy? – Spojrzałam na te wszystkie rodziny, które przytulają się na lotnisku i mówią rzeczy w języku, którego kompletnie nie rozumiem. Nie potrafię powiedzieć ani jednego słowa po polsku. Nigdy się go nie uczyłam, ani nie oglądałam żadnego polskiego filmu.

– Do Niepołomic. Twój tata wysłał mi dokładną instrukcję jak się tam dostać.

Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tata wybrał akurat Polskę. Czyżbyśmy mieli jakieś polskie korzenie? Może uznał ten kraj za bezpieczny?

Nie miałam zbytnio czasu na rozmyślanie o tym, bo Santiago już ruszył przed siebie. Przed nami pojawił się wielki autobus z napisem: Dworzec Główny Kraków, Main Station.

Do busa oprócz nas wsiadło wiele osób, zawzięcie gadających po prawdopodobnie polsku. Tylko parę osób mówiło coś po angielsku. Ja i Santiago byliśmy inni i rozmawialiśmy po hiszpańsku.

Droga nie trwała długo. Może dwadzieścia minut. Urzekł mnie urok Krakowa. To było naprawdę piękne miasto. Zwłaszcza rynek główny. Miałam nadzieję, że uda nam się z Santiago wyrwać kiedyś i przyjedziemy pozwiedzać Kraków.

Wysiedliśmy z autobusu na jakimś przystanku. Wszyscy ludzie się rozdzielili.

– Twój tata mówi, że musimy przejść przez Galerię. – Wskazał olbrzymie zabudowanie przed nami.

Galeria Krakowska – przeczytałam w języku angielskim. Weszliśmy do środka. Pełno tam było sklepów. Miałam ochotę zatrzymać się i wejść do każdego z nich, ale wtedy przypomniałam sobie, jak zawsze chodziłam tam z Chanel i kłóciłam się z ochroniarzami, że nie wejdę, jeżeli nie wpuszczą mnie z Chanel. Po tym od razu odechciało mi się buszowania po sklepach.

Wyszliśmy z Galerii i ujrzała drogę dwukierunkową. Przed nami znajdowały się liczne kioski. Spojrzałam w lewo. Droga. W prawo. Droga. Pewnie bym się tu zgubiła. Drogi tutaj są długie, a w Hiszpanii krótkie i kręte. Chociaż to paradoks – jednak do takich jestem przyzwyczajona.

Santiago szedł przed siebie pewnie, jakby wiedział, gdzie idzie, jednak trzymał w ręce telefon i co chwila spoglądał na mapkę. Skręciliśmy w małą uliczkę i ujrzałam supermarket Biedronka. Mały owadek wydawał mi się całkiem sympatyczny.

Po chwili ukazała nam się zajezdnia busów. Było tam ciasno i stanowczo zbyt dużo ludzi. Santiago zapytał po angielsku skąd odjeżdżają autobusy do Niepołomic. Jakaś młoda dziewczyna wyraźnie zainteresowana obecnością Santiago odparła:

– Mat Bus powinien przyjechać za... Fifty minut.

– Za pięćdziesiąt minut? – Santiago wytrzeszczył oczy. Nawet u nas busy nie chodzą tak rzadko.

– Przepraszam, przepraszam. Fifteen – piętnaście – Czasami mylą mi się angielskie słówka. Jesteś z Anglii? Masz ładny akcent.

Ona zaczyna z nim chyba flirtować.

– Z Hiszpanii.

– Ooo, Hiszpania... Gorący kraj – powiedziała, prostując plecy i wypinając pierś do przodu.

Natychmiast wkroczyłam do akcji. Angielski był u mnie dobry, wręcz bardzo dobry, więc nie musiałam się trudzić z tym wszystkim.

– Chodź, poczekamy tam. – Pociągnęłam go za sobą, a kiedy byliśmy dostatecznie daleko, syknęłam: – Nie dość, że umarł mi mój ukochany pies, to jeszcze mam obserwować, jak gapisz się na tą dziewczynę?

– Co? Wcale się na nią nie gapiłem. – Obruszył się Santiago.

– Właśnie widziałam. Wywaliła, to co tam ma na wierzch, a Tobie oczy zaraz tam powędrowały.

– Sofia, przesadzasz. – Natychmiast mnie przytulił. – Naprawdę, nigdzie nie patrzyłem. Nie interesują mnie żadne inne dziewczyny.

Miałam ochotę mu wygarnąć, że jeszcze jego zapędów mi tutaj brakowało, ale przerwał mi donośny głos:

– Sofia! Santiago! Chodźcie! – I to w języku hiszpańskim.

Santiago chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę dochodzącego głosu. Starałam się schować dumę do kieszeni. Może faktycznie, przesadnie go oskarżyłam. Miałam ciężki dzień, wszystko mnie denerwuje. Oraz spędziłam czas w samolocie. To męczy.

Okazało się, że intruzem był kierowca busa, siedzącego w nim. Bus był niedługi, cały żółty. Nadrukowany był na nim czerwony liść. Dd-bus – przeczytałam.

Kierowca był mężczyzną, mającym może trzydzieści pięć lat. Był łysy i miał lekko szokujący wyraz twarzy. Wyglądał, jakby miał komuś dokopać. Ale to chyba przez groźnie wygalające brwi. Ubrał się dość nietypowo, bo w sprany zielony t-shirt, krótkie spodenki w kolorze khaki i sandały. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie skarpetki za kostki. Co dziwne, zauważyłam, że więcej Polaków chodzi tak ubranych.

– Carlos mnie przysyła – wyjaśnił kierowca, kiedy zajęliśmy miejsca zaraz koło niego. Przeraziła mnie mała przestrzeń w tym jego busie. – Jestem Grzegorz.

Jestem pewna, że nie wymówiłabym nawet tego imienia.

– My chyba nie musimy się przedstawiać. – Uśmiechnął się Santiago.

– Do Niepołomic, prawda? – rzekł Grzegorz. – Zabiorę was niemal pod sam dom. Inaczej Carlos nogi by mi z tyłka powyrywał.

– Skąd znasz pana Vanidada? – zapytał Santiago, kiedy przemierzaliśmy ulice Krakowa.

– Pracowałem z nim parę lat. Potem spotkałem Polkę, zakochałem się i... I tutaj jestem. Ale nigdy nie przestałem się interesować Hiszpanią i tym, co tam miałem. Kiedy dowiedziałem się, że jesteście w niebezpieczeństwie, moją pierwszą decyzją była pomoc wam. Ulżyło mi, kiedy mogę to faktycznie zrobić.

Zaciekawiło mnie, że nikt z nami nie jedzie. Nie mógł wziąć osobowego auta, zamiast taszczyć nas tą nieklimatyzowaną pułapką?

– Musicie chwilkę poczekać, bo zboczę tylko na Hutę – powiedział, skręcając.

– Gdzie? – Zmarszczyłam brwi.

– A no tak, wy nie stąd – zaśmiał się, ale nie uważałam tego za zabawne. – Nowa Huta to dzielnica Krakowa. Stamtąd zaczynam mój kurs.

Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Czyli jednak będziemy mieli gości.

Krajobraz powoli się zmieniał. Odkryłam jak bardzo ta cała Huta różni się od Krakowa. Każde miało urok na swój sposób, ale zdecydowanie wolałabym mieszkać w Krakowie, niżeli w Hucie.

Dojechaliśmy pod mniejszą galerię zwaną Carrefour. Grzegorz wjechał na przystanek składający się z paru wysepek i zabrał jakąś szóstkę ludzi. Oni zajmowali miejsca i zaczynali swoje rozmowy.

– Sofia, strasznie wyrosłaś – powiedział do mnie Grzegorz, po paru przystankach. – Pamiętam cię, jak byłaś jeszcze mała. Nie często cię widywałem, ale może pamiętasz, jak tata zabrał cię kiedyś na grilla i tam było tak dużo ludzi? Ja podawałem kiełbaski. Powiedziałaś, że są ohydne i rzuciłaś nią we mnie.

Zaczerwieniłam się na to wspomnienie. Byłam aż tak krnąbrnym dzieckiem? Faktycznie, pamiętałam to, ale wolałam się nie przyznawać.

– Niestety nie – skłamałam.

– A może dzień jak przyszedłem do was do domu? Tata zabraniał ci wchodzić do swojego gabinetu, ale chciałaś tam posiedzieć.

– To pamiętam. – Uśmiechnęłam się na wspomnienie o tym. Teraz przypomniałam sobie młodszą twarz Grzegorza. – Nie byłeś wtedy łysy. I jakoś inaczej cię nazywałam. – Nie byłam pewna, czy mogę mówić mu na ty, ale zaryzykowałam.

Zaśmiał się.

– Nazywałaś mnie Grześkiem – wyjaśnił. Brzmiało to Gresiek– Albo Grześ – to z kolei brzmiało Greś– nie zapomnę chyba do końca życia, jak walczyłaś ze swoim tatą, aby cię wpuścił.

– Lubiłam kontrolować jego sytuacje. – Uśmiechnęłam się.

– Tato! – zaczął udawać mój głos. Oczy wszystkich zostały zwrócone ku nam. – Pozwól mi pobyć z tym przystojnym panem!

Zarumieniłam się po raz kolejny. Niech on przestanie.

– Teraz to ja czuję się zazdrosny – zaśmiał się Santiago.

– Spokojnie, Santiago. Kiedyś byłem naprawdę przystojny. Ale teraz spaliłem sobie brwi i zrobiło mi się łyso. – Przejechał ręką po głowie bez włosów, w dalszym ciągu się śmiejąc.

Zauważyłam, jak opuszczamy miasto i wkraczamy w strefę, rzekłabym przemysłową. Jakieś fabryki, czy co to, bogata roślinność, zwykle drzewa. Potem jakieś domki i długa droga: Igołomska, przeczytałam.

Grzesiek brał do busa stanowczo zbyt dużo ludzi. Po jakimś czasie w busie było tyle narodu, że wszyscy zaczęli się przytulać. Jednak kiedy ukazał nam się drogowskaz mówiący, że jesteśmy w Niepołomicach, ludzi zaczęło ubywać. W końcu trafiliśmy na rynek. Był prześliczny. To było małe miasteczko, ale miało swój urok. Za rogiem, ujrzałam zapierający dech w piersiach Kościół. Pamiętam go. Chyba pisałam o nim w mojej pracy. Tak, kościół w Niepołomicach. Jako jeden z najstarszych w Polsce.

– Mam dosłownie parę minut, aby wziąć was do domu – powiedział Grzesiek i niemal zaczął palić gumę tym rupciem. – Dobrze, że wszyscy wyszli. Na wakacjach, zwłaszcza o tej porze i pogodzie nie na ruchu poza Hutą. A tam zawsze jest tak tłoczno.

Grzesiek cofnął się z przystanku i wjechał w boczną uliczkę. Minęliśmy zamek, który był imponujący. Po drugiej stronie rosły róże.

Nasz bus wyjechał nagle na główną drogę, po czym skręcił w jeszcze węższą uliczkę niż przedtem. Była tak mała, że bus ledwo się mieścił. Miałam nadzieję, że nikogo nie spotkamy na trasie. Jechaliśmy. Minęliśmy ulicę Na Grobli po czym znaleźliśmy się na ulicy Wesołej.

– Nazwa jest ulicy po waszemu to alegra – wyjaśnił Grzesiek, po czym wysadził nas pod jednym z domków. – Oto wasza hacjenda. – Uśmiechnął się. – Dam wam mój numer, dzwońcie w każdym momencie, na pewno przyjadę – odparł.

Podziękowaliśmy mu. Przybili sobie z Santiago męską piątkę, a mnie przytulił i ucałował w policzek. Trzy razy.

– W Polsce całujemy się zawsze trzy razy – wyjaśnił z uśmiechem.

– Dobrze wiedzieć – zaśmiałam się, lekko wymuszenie. Nie było mi do śmiechu.

– Trzymajcie się mocno. Ja wracam na kurs – pomachał nam i wrócił na swoją drogę.

Pomachałam mu jeszcze, kiedy się oddalał, po czym westchnęłam. Nie ma odwrotu. Już tu jesteśmy. Odwróciłam się do Santiago, po czym złapałam go za rękę. Następnie spojrzałam na dom.

Cóż mogę o nim powiedzieć. Z pewnością nie jest to dom, w którym chciałabym spędzić resztę życia. Brakowało mu milion lat świetlnych do mojego domu, jakieś pół do domu Jeana. Jednak miał w sobie to coś, co sprawiło, że nie jęknęłam z niezadowoleniem, kiedy go zobaczyłam. Wysoki, ale dość kanciasty. Z kogucikiem na szycie brązowego dachu. Framugi okienne pomalowane były na wściekle niebieski kolor. Kolor domu był biało-niebieski. W sumie ten niebieski był takim jakby bladym, spranym kolorem. Być może w przeszłości, kiedy ten dom przechodził lata swojej świetności, był ładnym kolorem. Teraz odstraszał.

Zauważyłam, że coraz częściej zachwycam się ogrodami. Mój ogród był wspaniały, ale altanka u Jeana podbiła moje serce. Tutaj miałam dokładnie to samo wrażenie. Dwa drzewa przy furtce, elegancka ścieżka do domu wyłożona kamykami. Po prawej stronie domu huśtawka pomiędzy wysokimi klonami, po lewej zapierające dech w piersiach skupisko różnorodnych drzew oraz stawek. Większy niż ten, który posiadałam w mojej willi. Nad stawkiem postawiony był most, w bladoniebieskim kolorze jak dom. Wyobraziłam sobie mnie i Santiago stojącym na mostku i przyglądających się sobie w tafli stawku.

Mostek prowadził do wzniesionej altanki. Jednak ona różniła się od tej Jeana. Nie była sześciokątem, była po prostu kwadratem. W środku znajdowała się ławka z miękkim obiciem oraz rośliny.

Jak dom nie należał do najpiękniejszych, tak w ogród uratował jego honor.

– Taki... Polski – wywnioskował Santiago. – A już na pewno Niepołomicki.

– Sąsiedzi mają sto razy lepsze – powiedziałam, dalej stojąc w tym samym miejscu.

– To chyba lepiej. Jakby jakimś cudem Mafia trafiła do Polski, na pewno im się nie przyśni, aby szukać córki milionera w takiej... Chałupce.

– Masz rację – odparłam i wzięłam go za rękę. – Jak myślisz, ile tu będziemy?

– Nie mam pojęcia. – Pokręcił z bezradności głową. – Musimy czekać na wiadomość od pana Carlosa.

– Wrócimy do Hiszpanii?

Santiago to przemilczał.

– Przecież nie zostaniemy w Polsce do końca życia, prawda? – zapytałam go.

– Nie wiem. Choćbym bardzo chciał ci powiedzieć; nie wiem – wyjaśnił. – Chodź wejdziemy do środka. Musimy się zaznajomić z tym terenem i domem.

Nie wiadomo, ile czasu dane nam będzie tu spędzić – dokończyłam za niego.

***

Dom w środku okazał się przytulniejszy niż przypuszczałam. Myślałam, że zastanę rozpadający się dom, ale był on w całkiem dobrym stanie i nie powiem – miał w sobie taki klimat, który sprawiał, że człowiek czuł się tam bezpiecznie.

Był utrzymany w takich samych barwach, jak na zewnątrz. Po dłuższy zastanowieniu, jeżeli można by odjąć nieprzyjemny zapach starego drewna, powiedziałabym, że ten dom mi się podoba.

Zapakowaliśmy jeszcze coś do jedzenia, abyśmy nie byli głodni, kiedy przyjedziemy, więc postanowiłam coś zrobić, kiedy Santiago opróżniał małą walizkę. Jedyną rzeczą, która przyszła mi na myśl, to naleśniki. Mniam, dobry obiadek.

Brakowało mi mojej obszernej, kamiennej kuchni i schludnej, białej kuchni Jeana. Ta była mała. I zbyt wiejska. Mimo, że gotowało mi się w niej dobrze, nie potrafiłam zdobyć się na to, aby powiedzieć, że tak wygląda kuchnia moich marzeń. Zawsze lubiłam białe kuchnie z wielkim oknem na ogród.

Zawołałam Santiago do stołu i rozpoczęliśmy nasze pierwsze danie w nowym domu.

– Myślisz, że Grzesiek mógłby kupić nam jedzenie? Oddalibyśmy mu pieniądze – podsunęłam pomysł. – Nie znamy polskiego, w sumie nie wiem, gdzie jest jakikolwiek sklep. A nie braliśmy dużo jedzenia, nie wiem, na ile nam to starczy.

– Napiszemy do niego jutro rano. Dzisiaj sobie jeszcze poradzimy. – Uśmiechnął się, jedząc naleśnik.

– Co myślisz o tym domku? – zapytałam go.

– Jest inny – zaśmiał się. – Nie budujemy w Hiszpanii takich domków. Ale taki wiejski styl jest nawet fajny.

– Strasznie mi się podoba dom tych ludzi z Na Grobli, który mijaliśmy. Był cały żółty i miał taką jakby wieżyczkę przy jednym z boków. I ten wjazd. Wyłożony kamieniem z jakimś znakiem ułożonym z kostki brukowej. Założę się, że w środku mają lepsze wyposażenie niż my mieliśmy. – Złapałam się na tym, że traktowałam mój poprzedni dom jako nasz wspólny. Zapomniałam chyba, że to jednak nie był jego dom.

– No tak, ten był naprawdę ładny – przyznał Santiago.

– Muszę się rozliczyć o to z tatą – zaśmiałam się. – Mogę do niego zadzwonić?

– Mówił, żeby lepiej tego nie robić. Mafia rejestruje rozmowy – odparł smutno. – Przy pisaniu sms– ów używał karty, którą kupił specjalnie po to. Teraz ją zniszczył, aby nie mogli jej namierzyć.

– Matko, jakie to skomplikowane. – Schowałam twarz w dłoniach. – Przecież to brzmi jak jakiś kiepski film o mafiosach. Przez ich wybryki, odciśnięte zostało piętno w naszych życiach i... Pozbawili życia niewinnego psa. Wiem, że nad zwierzętami nie powinno się rozpaczać, ale naprawdę kochałam Chanel. – Poczułam, jak łzy cisną mi się do oczu. – Przepraszam, nie powinnam już płakać. Mogłoby się wydawać, że w przeciągu ostatnich dni, wypłakałam, wszystko, co możliwe, a tu proszę. Jeszcze łzy istnieją.

Santiago uśmiechnął się smutno i chwycił mnie za rękę.

Po skończonym posiłku, rozmawialiśmy na małej kanapie, w równie małym salonie. Wszystko w tym domu określiłabym miarą: małe.

Kiedy nadszedł zmrok, wzięliśmy prysznic. Najpierw ja. Nie muszę mówić, jaka była łazienka i kabina prysznicowa. Chociaż woda była ciepła. A całe pomieszczenie wyglądało bardzo schludnie i nie bałam się położyć złożonej bielizny na sedesie. Nie było półki, której mogłabym użyć jako stojaka.

Gorąca woda idealnie zmywała troski ostatnich dni. Prysznic zawsze mnie uspokajał. Pozwoliłam moim łzom popłynąć po raz kolejny. Oparłam ręce o kafelki i patrzyłam, jak słone krople z moich oczu mieszają się z wodą i znikają w odpływie. Dlaczego tak samo nie mogą zniknąć problemy? Dlaczego tak samo nie może zniknąć mafia? Zadawałam sobie te pytania, aż odkryłam, że robi się coraz później, a w kolejce do jedynej łazienki jest jeszcze Santiago.

Wyszłam z kabiny i okryłam mokre ciało ręcznikiem. Z obawy, że Santiago się zanudzi na śmierć, chwyciłam ubrania i tak wybiegłam z łazienki.

– Przepraszam, że tak długo. Lubię prysznice – przyznałam, mocniej przytrzymując ręcznik na ciele. Czułam jak mokre krople z włosów uderzają o drewnianą posadzkę.

– Nie musiałaś się spieszyć – odparł ze śmiechem. – Ale dobrze. Pójdę się kąpać, a ty się... Ubierz – dodał i wyszedł.

Stałam na korytarzu i patrzyłam, gdzie może być sypialnia. Wyboru nie miałam dużego. Dwoje drzwi. Jedno prowadzi na klatkę schodową, wiec wiadome jest, że drugie prowadzi do sypialni.

Jedna sypialnia. To było do przewidzenia.

Weszłam do środka. Biała tapeta w jakieś kwiaty, dwuosobowe łóżko, mała szafa, do której Santiago wszystko już popakował. Koło łóżka stały dwie etażerki. Musiałam pamiętać, aby się o nie uderzyć.

Opuściłam ręcznik w dół i jeszcze raz dokładnie wytarłam swoje ciało. Założyłam turban na głowę i ubrałam bieliznę. Szukałam mojego ukochanego szlafroku, ale niestety – został u Jeana.

Może to i lepiej. Zawsze spałam w nim i z Chanel. Muszę ograniczyć jakoś te wspomnienia.

Spojrzałam do kąta. Rozkładany fotel. Tata przewidział chyba już wtedy, że ktoś będzie mnie pilnował. Byłam pewna, że to tam ma spać Santiago.

Kiedy wszedł do pokoju z mokrymi włosami, które kapały mu na brzuch, pomyślałam sobie, że nie chcę, aby był daleko ode mnie. Kurde, kocham tego człowieka. Naprawdę go kocham.

– Czy możesz... – zająknęłam się. – Czy możesz spać dzisiaj ze mną? Naprawdę nie chcę być tutaj sama.

Wydawało się, że on tylko czekał na to pytanie z mojej strony. Pokiwał głową i zgasiwszy światło w sypialni wszedł do łóżka. Pościel przyjemnie zaszeleściła, kiedy otarła się o nasze ciała.

Pomimo egipskich ciemności, z Santiago u boku, poczułam się bezpiecznie. To uczucie pogłębiło się, kiedy mocno mnie przytulił, jakby gotowy był swoim ciałem ochronić mnie przed kulami lecącymi w moją stronę.

Po dwudziestu minutach, jego oddech się wyrównał. Zasnął. Ja natomiast czułam, że tej nocy nie zmrużę oka. Nie dość, że nie lubię spać w obcych miejscach, to jeszcze czuję, jakby w każdej sekundzie coś miało wparować do domu i nas wszystkich zamordować.

Spojrzałam na niego. Widziałam tylko jego twarz. Wyglądała, jakby był w pełnej gotowości do obronienia mnie.

– Kocham Cię – szepnęłam do niego, będąc pewna, że śpi.

Jednak poczułam jak jego silne ręce mocniej mnie do siebie przytulają oraz jego oddech na mojej szyi.

– Ja Ciebie też kocham.

I zasnęliśmy. Właśnie tak. Przytuleni, jakby nie istniały żadne troski.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top