Rozdział 2~Odważna propozycja

Leo siedział na krawędzi dachu z oddali obserwując siedzibę Karai. Dalej wiedział, że uczucie co do niej w nim kielkuje, ale nadzieja zaczęła już umierać.

Miwa chciała by do niej dołączył, ale on doskonale wiedział, że nie może tego zrobić. Nawet jeśli ją kochał to nie mógł. Ponad wszystko stawiał swych braci. Ale z jednym się zgadzał. Za bardzo ingerował w życie dziewczyny. Powinien się o nią troszczyć i w razie czego obronić albo wyperswadować głupie pomysły, ale nie włazić z kataną w jej życie.

-Och przepraszam, nie wiedziałam, że ktoś tu jest - odezwał się czyjś głos.

Leo odwrócił wzrok. Wybauszył oczy widząc młodą dziewczynę w zaawansowanej ciąży. Miała niebieskie oczy i długie, grube włosy w kolorze brązu związane w warkocz. Powieki podkreślały błękitne cienie. Ubrana była w niebieską tunikę z rękawami 3/4 i różowymi ramionkami, czarne legginsy i skórzane buty do kolan na niewielkim obcasie.

Wyglądała na zaskoczoną. Leo widząc w jakim jest stanie przestraszył się, że dziewczyna widząc go wpadnie w panikę. Musiał ją uspokoić.

-Nie bój się, nic ci nie stronie, przysięgam - wyrzucił zrywając się z miejsca.

-Opanuj nerwy - odparła. - Nie boję się ciebie.

-Na serio? - zdziwił się.

-No pewnie, że nie - potwierdziła. - I wiesz, chętnie bym z tobą pogadała tylko trochę mi ciężko.

-To może lepiej pójdę - rzekł.

-Nie, zostań, proszę!-zawołała błagalnie.

Leo spojrzał na nią. Jej wzrok tak próbował go zatrzymać, że żółw nie miał serca odchodzić. Wyciągnął do niej rękę przedstawiając się :

-Leonardo, dla przyjaciół Leo.

-Evelyn, dla przyjaciół Eve - zaśmiała się podając mu dłoń.

Mutant potrząsnął nią i dodał :

-Może pomogę ci usiąść?

-Byłabym zobowiązana - odpowiedziała.

Leonardo podszedł z nią do krawędzi dachu po czym kładąc jedna rękę na jej plecach a drugą trzymając dłoń dziewczyny posadził ją na betonie.

-Co robisz na dachu o tej porze?- spytał siadając obok niej tak, by mogła się o niego oprzeć.

-Codziennie tu przychodzę... pomyśleć- odparła.

-Naprawdę?  To trochę tak jak ja.

-Też na kogoś czekasz?

-Ja?  Nie. Chyba, że na cud. A ty?

-Tak, często czekam. Ale on się nie pojawi.

-Kto?  Och... znaczy... przepraszam za wścibskość.

-Nieważne. I nic nie zaszkodzi. Już lepsza wścibskość niż wieczna samotność.

-Jesteś samotna?

Evelyn pokiwała głową.

-Ale w... twoim stanie ktoś powinien przy tobie być.

-Niestety jest inaczej. Przyzwyczaiłam się już.

-I nie jest ci ciężko?

-Jak mnie teraz trzymasz to nie. Zazwyczaj robi to kanapa.

Żółw mimo woli zaśmiał się. Szybko zapomniał o jego dyskusji z Karai. Choć jedna miła rzecz z tego feralnego wieczoru. Tylko było mu trochę szkoda Eve. Gołym okiem można było dostrzec, że to już niedługo a ona nie miała nikogo
Dziewczyna spojrzała w niebo wzdychając ciężko. Nagle syknęła łapiąc się za brzuch.

-Coś nie tak? - zmartwił się Leo.

-Nie, po prostu chyba ma już trochę dosyć siedzenia w środku - wytłumaczyła.

-Tak nie może być. Musisz mieć kogoś, kto się tobą zajmie.

-Tylko kogo?

Żółw westchnął ciężko spuszczając wzrok. Nagle wpadł mu do głowy dość szalony pomysł. Naprawdę lubił wtrącać się w cudze życie.

-Na przykład mnie - wypalił.

-Słucham? - zdziwiłam się odsuwając na tyle na ile gwałtownie mogła. - Przecież ja cię nie znam.

-Ale rozmawiać chciałaś.

-No dobra, ale to jeszcze nie powód, żebyś zaraz wyskakiwał mi tu z propozycją wspólnego zamieszkania.

-Zamieszkania? - Zaskoczyła go wypowiedź dziewczyny. - Och, nie. Źle mnie zrozumiałaś. Chodzi mi o to, że mógłbym zajrzeć do ciebie czasami i sprawdzić, czy wszystko gra.

Evelyn przestała się odchylać i z powrotem siadła obok niego.

-Wybacz, mój błąd - przyznała. - Przez tą samotność już mi odbija.

-Nie ma sprawy - odrzekł.

-A mogę na chwilę twój telefon?

-Jasne.

Żółw podał jej swojego N-fona. Evelyn wystukała kilka klawiszy i oddała mu komórkę.

-Niech zgadnę, numer telefonu? - spytał podejrzliwie.

-Chyba musimy się jakoś porozumiewać - wyjaśniła.

-Zaczekaj, wyślę ci mój.

Leo przesłał SMS - em numer.

-Dzięki.

-Teraz nawet największą głupotą masz do mnie dzwonić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top