memories
Pamiętam ten dźwięk starych, drewnianych schodów, gdy wchodziłem na odpowiednie piętro by dotrzeć pod twoje drzwi. Pamiętam zapach jakby stęchlizny, który towarzyszył mi zawszę w tej długiej drodze na górę. Było ciemno, nie było tu światła i zawsze modliłem się by nie potknąć się o coś lub o kogoś, kto mógłby leżeć akurat na schodach lub jednym z półpięter. Docierając na miejsce chciałem wyglądać dobrze jednak nigdy mi się nie udawało. Byłem zmęczony i zdyszany, bo nie potrafiłem wchodzić spokojnie, wbiegałem by móc zobaczyć cię jak najszybciej.
Cała moja droga była pośpiechem. Musiałem dotrzeć na drugi koniec miasta, do tej najgorszej z dzielnicy. Nie bałem się. Szedłem tam z myślą, że cię w końcu zobaczę, a to pomagało mi pokonać największe lęki.
Stałem przed drzwiami, starając się złapać oddech. Nie pukałem od razu, bo wiedziałem, że nie będę mógł oddychać, kiedy spojrzę w twoje oczy. Jednak ty wiedziałeś, że jestem na miejscu. Spodziewałeś się mnie, jak zawsze, w każdy piątek, o tej samej, późnej porze.
Drzwi powoli się otwierały. Zawsze najpierw zostawałem oślepiony przez ciepłe światło z żarówki, później do moich nozdrzy docierał zapach mocnych papierosów, a na końcu uderzało mnie gorąco od starej kuchenki opalanej drewnem. Puszczałeś mnie w drzwiach, a gdy już przyzwyczaiłem się do światła, zauważałem twój uśmiech. Nikt nie uśmiechał się tak jak ty.
Zawsze pytałeś mnie czy chciałbym herbaty, chociaż czekała już na mnie gorąca na małym, drewnianym stoliku przykrytym równie starą ceratą. Wszystko w tym domu takie było. Stare, odrapane, zniszczone. Ale dla mnie tak strasznie wyjątkowe i takie twoje. Skinąłem ci głową w odpowiedzi, a ty pokazywałeś mi gotową, owocową, bo taką najbardziej lubiłem.
Ta kuchnia siedzi w mojej głowie do dziś. Bardzo mała, zagracona. W odcieniach zieleni, która i tak już odchodziła ze ścian i.. hm. Ten drugi kolor to jakby beż, to kolor betonu, niepomalowanych ścian. Płytki na podłodze były dość małe, jak w tych wszystkich starych domach z czasu PRL-u. Na ścianach wisiały szafki, przeszklone, a jednak już bez szyb, w nich i na nich naczynia położone w całkowitym nieładzie, tu gdzieś zlew zawalony naczyniami, czystymi i nie. I ten piec który robił za kuchenkę. Ile razy słyszałem by uważać, zawsze był gorący, opalany drewnem, na noc zasypywany węglem. I to małe okienko, bez firanki, bez zasłonki, z widokiem na ten twój biedny świat.
Nie zostawaliśmy tu na długo. Zawsze prowadziłeś mnie do salonu, on chyba był też twoją sypialnią, biurem, jadalnią.. Sufit był zdobiony, jak za starych czasów. Jedna ściana była w tapecie. To na niej wisiały stare zdjęcia, obrazy, jakieś ozdoby. Zawsze im się przyglądałem, ale nigdy nie pytałem skąd je masz. One po prostu już tu były. Drewniana podłoga, brak okien, ciemne meble.. chyba z dębu o ile dobrze pamiętam. Widziałem tam dużo książek, lecz czy przeczytałeś je wszystkie kiedykolwiek? Pewnie tak, tylko ja nie lubiłem czytać. Na stole leżały gazety, pamiętam też jakieś obrusy i kwiaty. Była kanapa przyodziana kocem w kratę. Uśmiechałem się będąc w tym domu. Był ciepły, jak twój uśmiech. Kochałem go, tak samo mocno jak ciebie.
Zagadywałeś mnie, chociaż nie wiem dlaczego. Pytałeś o szkołę, o to jak żyję. Moje odpowiedzi były zawsze takie same. Nie chciałem cię martwić, choć mógłbym mówić ci tak wiele. Nigdy nie potrafiłeś do końca zrozumieć mnie, mojego charakteru, sposobu bycia. Byłeś z innego świata niż mój. Twoim zdaniem zawsze traciłem tą piękną młodość. W moim zdaniu ona była piękna tylko dla ciebie.
W końcu siadałeś na kanapie, a ja wiedziałem co mam robić. Zdejmowałem pokrowiec z pleców i rozkładałem go na stole, na tych wszystkich papierach, nie kazałeś mi ich zdejmować. Rozpinałem futerał, a ze środka wyciągałem swoje skrzypce. Były stare, porysowane. Pasowały do tego domu, do klimatu jaki tu panował.
Odpalałeś papierosa, a ja podnosiłem instrument i układałem go pod brodą, jakby za każdym razem upewniając się czy pasuje. Przechodziłem na środek salonu, stawałem przodem do ciebie. Patrzyłeś uśmiechnięty, mój wyraz twarzy był inny. Wyrażał jakby smutek, jakby wzruszenie, tak jakbym był bliski płaczu. Jednak ty nadal się we mnie wpatrywałeś, kolejny raz zaciągając się papierosem.
Gra była dla mnie czymś więcej. To nie było tylko pocieranie smyczkiem o struny. To nie było coś co robiłem przy każdym, z uśmiechem na twarzy. Była w tym pewnego rodzaju intymność. Byłem to cały ja. Ta gra była mną, moimi uczuciami, przemyśleniami.. tymi słowami, które tak ciężko było mi wymawiać na co dzień. To nie było do opisania. Przez dźwięk wyrażałem całego siebie. Dosłownie jakbym stał przed tobą nagi, całkowicie otwarty emocjonalnie. To było moje wszystko.
Wzdychałem cicho za każdym razem, gdy smyczek dotknął pierwszej struny. Nie rozgrzewałem się. Grałem od tak małego dziecka, że te wszystkie dźwięki, nuty, to wszystko było mi znane. Nie potrzebowałem przed sobą kartek, podkładu. Grałem z głowy, najczęściej to co aktualnie miałem w sercu. I tak własnie tamtego dnia po całym domu, w dość cichy sposób rozbrzmiała melodia Sad Romance..
Patrzyłem w twoje oczy grając pierwsze nuty. Zawsze zaczynałem powoli, nawet wolniej niż trzeba było, jakbym chciał sprawdzić jak zareagujesz, czy odpowiada ci dany utwór, nawet jeśli wcześniej go nie znałeś. I twój uśmiech zawsze malał, z sekundy na sekundę stawała się coraz mniej widoczny, z czasem twoje powieki opadały, aż w końcu całkowicie zamykałeś oczy, zasłuchany dźwiękami, które wychodziły spod moich rąk. Wtedy i ja mogłem się wyciszyć, wsłuchać we własną grę i również zamknąć oczy.
Moje myśli uciekały gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie byliśmy tylko my. Gdzie nasze spojrzenia się spotykały, gdzie twoja dłoń obejmowała mój policzek, a szept przeszywał całe ciało. Wtedy pojawiała się u mnie gęsia skórka. Uwielbiałem to uczucie, ten spokój, lekki ucisk w brzuchu, ekscytację, że podoba ci się melodia, że przychodzę tu tylko dla ciebie, byś mógł posłuchać mojej gry, moich myśli, moich uczuć. To było w tym najpiękniejsze, że właśnie przed tobą się tak otwierałem. Tylko przed tobą.
Jednak melodia się kończyła, moje oczy otwierały i znowu patrzyły wprost na twoją twarz. Nadal byłeś zamyślony, nadal nie było cię tu gdzie byłem ja.. "Jeszcze" usłyszałem z twoich ust. Nie śmiałem przerywać. Byłem w stanie dać ci wszystko czego byś pragnął, byle bym mógł widzieć twój uśmiech na twarzy i dumę w oczach. Byliśmy sobie obcy, a jednak tak bliscy.
Kolejnym utworem było Sadness and Sorrow. Dla mnie brzmiało jak ciąg dalszy. Gdybym nie przestał grać wcześniejszej melodii, pewnie nie zwróciłbyś uwagi, że to kolejny już utwór. Chciałem przelać na tą grę wszystko co miałem w sobie. Wszystko co było związane z tobą. Każdą moją najskrytszą myśl. Czy czułeś wtedy co mówię? Czy czułeś to, jak wiele miłości we mnie było, jak wiele czułości, wyrozumiałości?
Nigdy cię nie poznałem do końca. Byłeś dla mnie wielką tajemnicą, której nie udało mi się rozszyfrować. Łączyło nas coś, jednak nie rozumiałem co. Nie rozumiałem ciebie. Przychodziłem do twojego domu byś mógł słuchać mojej gry. Ile ona dla ciebie znaczyła? Czy tyle co dla mnie? Twój wzrok onieśmielał, twój głos wręcz przeszywał, a każda najmniejsza wspólna chwila rozkochiwała. Kradłeś moje myśli z rana, z południa, z wieczora, z nocy, z każdej pory dnia. Byłem cały twój choć wcale mnie nie chciałeś. Więc kim dla ciebie byłem? Kolegą, przyjacielem, bratem? Może zwykłym wsparciem? Może chwilą odsapnięcia, chwilą innego życia, chwilą braku samotności. Mogłem być kimkolwiek byś chciał, bylebym był kimkolwiek.
Z transu wyciągnęły mnie twoje brawa. Nawet nie zauważyłem, kiedy skończyłem grać, tak bardzo byłem pochłonięty myślami."Masz talent". W twoich ustach brzmiało to jak najpiękniejszy, najbardziej wyjątkowy komplement. Nikt nie uraczył mnie większym. Przysięgam. Nigdy nie byłem szczęśliwszy i bardziej doceniony niż teraz.
Tak kończył się mój dzień. Tak kończył się mój tydzień. Chowałem skrzypce, dopijałem herbatę, wychodziłem. Dziękowałeś mi za te parę chwil, zapraszałeś ponownie, kiedy będę miał czas i odprowadzałeś do drzwi. I znów przed nimi stałem, ogarnięty ciemnością, uderzany zapachem stęchlizny, oplatany zimnem klatki schodowej. Stałem uśmiechnięty dopóki ich nie zamknąłeś.. Ale nawet wtedy stałem jeszcze chwilę. Wpatrywałem się w drewniane drzwi pomalowane na biało, których w prawdzie nie widziałem. Było zbyt ciemno. Mój oddech na nowo się zatracał, twarz smutniała i czekałem, jednak na co? Pozostało mi wrócić do domu. Tak więc robiłem. Tym razem wolniej, spokojniej, z większym strachem, z większym smutkiem. Z twoimi słowami w głowie "Twoja miłość jest pewnie z ciebie dumna", ale odpowiedź na to znałeś tylko ty.. Czy byłeś ze mnie dumny?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top