ᴤᴡᴇᴇᴛ ᴘᴏɪᴤᴏɴ
Gdy stanął w progu, wiedziałem, że tej nocy żaden z nas nie zmruży oka. Nie przymknie powiek na dłużej niż kilka sekund dryfowania w bezkresie ekstazy. Jeden jego uśmiech wystarczył, abym wiedział również, że niebawem gwiazdy zgasną, że na nieboskłonie ulanym granatem cienia oddadzą mu pokłon, traktując jako władcę, któremu należny jest cały ich blask.
Nie potrzebował ich. Nie potrzebował sztucznego światła, by na kolana rzucić tłum, by przyćmić go własnym blaskiem i by słuchać błagań o więcej.
Opierał rzeźbione wprawną dłonią biodro na futrynie, kciukiem muskając lśniącą od połyskującej śliny, dolną wargę napuchniętych przez przygryzanie ust. Spojrzał na mnie, w jedwabnym płatku sączonym winem zatapiając zęby. Śnieżne perełki uśmiechu promieni cieplejszych od słońca. Ostrych, po wielokroć przegryzających moją skórę. Tworzących ślady, które z dumą prezentowałem światu. Nie zaprzeczając, gdy ich autorstwo przypisywano kobietom. Jednak również i nie potwierdzając, gdy widziałem, jak stoi w cieniu, tam gdzie nie dosięgnie go blask reporterskich fleszy. Przeczesuje włosy, w wymownym geście topiąc zazdrość i irytację. Łapiąc je za skrawki ubrań i wciskając pod taflę wody, aby ostatni dech scałować z ust jak truciznę tego świata.
I wpoić ją mnie.
Nocą.
Gdy oddechy mieszały się w jedno. Gdy na moich plecach z pełną świadomością zostawiał krwawe rany, mocniej dociskając do nich filigranowe dłonie. Wyłącznie po to, by z następną sekundą lizać opuszki, winne usta barwić moją krwią.
Jakby rozkosz przypłacona została karą godną największej zbrodni.
Prosiłem o jedno. Tej nocy błagałem o jego głos.
Wiedział doskonale, jak ogromną władzę nade mną sprawował. I wykorzystywał to z zuchwałym umiłowaniem.
A ja? Ja nie potrafiłem mu odmówić.
W pełni świadom tego, jak upadam dla anioła, dla potomka rodu Serafinów, demona w filigranowym ciele, zrodzonym z ideału gwiazd.
Dominowałem. To ja rozsuwałem jego kolana, gdy leżał pode mną, rozkładając lubieżnie nogi.
Tylko pode mną.
Tylko ja potrafiłem doprowadzić go na sam szczyt.
Tylko ja potrafiłem na krawędzi złączyć nasze usta.
I tylko ja potrafiłem zepchnąć go prosto w objęcia ekstazy.
Śpiewał.
Za dnia na scenie uginał kolana tysiącom, by na końcu podarować im promienny uśmiech.
Lecz nocą...
Nocą zdzierał gardło, krzycząc moje imię.
Nocą nie było uśmiechów.
Nocą odchodził od zmysłów, krzywiąc twarz i uchylając usta w wyrazie czystej rozkoszy.
Nocą na wargach pocałunkami mieszał spermę ze śliną i przyjemnością. Ze słowami, których nigdy nie przypisałbym jego anielskiej postaci. Nie wiedziałem jeszcze, jak wielu fraz zdoła mnie nauczyć. O jak wiele pięknych zwrotów wzbogaci mój umysł. Zaklęć prowadzących do bram innego świata, rzeczywistości wspartej na jego ideale.
Dziś zaśpiewa dla mnie.
Oddałem mu uśmiech, równie uwodzicielski. Obietnicę zmroku. Uchyliłem drzwi przed ludzkim wcieleniem szatana. Przed iluzją o poranku z zastępem raczącą się słodkim, ziołowym napojem, by wieczorem sączyć trunki przy kartach z Lucyferem, a nocą zatopić wargi w moim kieliszku wina.
Nie bez powodu o poranku policzki wypychałem językiem, zaciskając pięści, gdy pochylał się nad biurkiem lidera, szepcząc mu coś do ucha.
Kusiciel.
Nie bez powodu w odpowiedzi na siarczyste warknięcie, gdy dowiedziałem się o tym, jak daleko od reszty mam swój pokój w hotelu, usłyszałem słodkie parsknięcie.
Nie bez powodu stałem pośrodku dwuosobowego apartamentu, otwierając butelkę wina.
Rozlewając krwisty płyn do kieliszków, patrzyłem, jak rozpina marynarkę.
Szeleszczący materiał upada na dywan, na on dłonią sięga guzików białej koszuli.
Tej samej, którą dziś miał na występie.
Z jedną różnicą.
Uprząż, którą miał na sobie. Która z gardeł fanek dziś wyrywała niezliczoną ilość pisków.
Ukrył ją pod koszulą.
Skórzane paski przebijały spod materiału, metalowe kółeczka odznaczały się blisko sutków, a on odpiął tylko kilka pierwszych guzików, prezentując mi obrożę zapiętą wokół jego szyi. Uniósł kącik pulchnych ust, widząc, jak mocniej zaciskam dłoń wokół szyjki butelki.
Dziś zacisnę ją nie tylko tam.
Przeniósł palce na obojczyki, dotykając specjalnie wyeksponowane kostki i odrzucił głowę w tył. Ciemne kosmyki zatańczyły na jego oczach, zgodnie przesuwając się pod wodzą grawitacji.
Jabłko Adama, stąpając krok w krok za współtwórcą paktu piekielnych sił, powędrowało w dół, napotykając skórzaną, czarną obręcz jako przeszkodę i zgodnie się pod nią ugięło, miękko współpracując z dodatkiem testującym moją wytrzymałość.
Stuknięcie pełnego kieliszka wybudziło go z transu. Otworzył oczy, pociemniałe do barwy atramentu tęczówki kierując jedynie na mnie.
Każdy mój krok, każdy jego oddech, każde przełknięcie śliny.
Żyłem nim. Będąc blisko, spajałem każdy nerw, serce oddając w jego posiadanie.
By w zamian sprawować pieczę nad tym jego.
Złączyłem nasze usta, wcześniej upijając niechlujnie jeden łyk, by napoić i jego. Obserwować, jak z cichym mlaśnięciem odrywa się, gdy brak już powietrza i oblizuje wargi, patrząc mi prosto w oczy.
Zachęca do zdjęcia z siebie koszuli. Do zerwania jej. A gdy jedną dłoń układam na jego szyi, do drugiej stara się wcisnąć mi jakiś przedmiot.
Przygotował się.
Spuszczam wzrok, między palcami zaplatając pasującą smycz.
Uśmiecham się, słysząc, jak bierze wdech z lekką ulgą. Czuję, jak malutkie dłonie zaciska na moim pasku i zręcznie pozbywa się ciężkiego zapięcia. Wysuwa go ze szlufek. Sprawnym językiem muska całą długość i upuszcza za siebie wystarczająco, aby klamra dźwięcznie odbiła się od paneli.
Zsuwam koszulę z jego barków, całując obojczyki, słyszę jak mruczy cichutko, grając rolę uległej istotki. Coraz śmielej, pewniej.
Bezwstydnie i kurewsko dobrze.
Biały skrawek upada za nami. Czarny materiał zdobiący moją klatkę dołącza do niego po kilku minutach, gdy mleczna skóra niższego pokryta jest już kilkoma krwistymi znakami. Wzdycha dźwięcznie, przechodząc do melodyjnego jęku, czując zimny karabińczyk smyczy muskający grdykę i pada na kolana, przywołany jednym, pewnym pociągnięciem. Układa dłonie na moim rozporku, oblizując grzesznie usta, jakby każdy najmniejszy ich ruch stawał na równi uosobieniu najgorszego czynu przeciwko bogom tego świata. A po kilku sekundach zabawy na granicy mej cierpliwości składa pierwszy pocałunek na główce. Pieści ją oddechem, językiem, ustami, odbija ją od ścianek gardła. Zatapia całą długość, przyjmując ją tak cholernie dobrze. Pomaga sobie dłonią, nieustannie masując całość. Ignoruje łzy wzbierające w kącikach pięknych oczu, gdy zawzięcie stara się pochłonąć go całego, choć obaj wiemy, że nie jest to łatwe zadanie.
Doprowadza na skraj, wiodąc ścieżkami Edenu, kusząc grzesznymi kwiatami, nie dając zaznać owocu zakazanego.
Jeszcze nie.
Stawia tyłem do przepaści, by spijając rozkoszne jęknięcia z ust i biały sok, pchnąć do otchłani i zamiast łez tęsknoty, otulić mnie widokiem, którego pragnął będę po ostatni dzień.
Czuje napięcie, żyłki pulsujące wzburzoną krwią, pierwsze krople i odsuwa się, by nagrodę za dobrze wykonaną pracę przyjąć na uchylone usta. Zlizać ją, uśmiechając się przy tym lubieżnie. Znów pudrowe wargi zaciska wokół jego obwodu, słodkim pierścieniem spijając ostatek. Z głośnym cmoknięciem odpuszcza ulubionej zabawki, bez słowa sprzeciwu przyjmując mój rozkaz przeniesienia się na kanapę.
Układa się wygodnie, nie przerywając kontaktu wzrokowego.
Nie wie, że odpiąłem jego smycz, nie wie, że trzymam kieliszek pełen wina, nie wie, że zaraz straci zmysły.
Zagram na jego nerwach. Jeden do jednego.
Zadośćuczynienie.
Pozbawię go mojego widoku. Możliwości patrzenia na mnie. Na chwilę.
Ale tego również nie wie.
Odwracam go, ustawiając jak grzeczne zwierzę. Kanapa jest spora, on mi na wszystko pozwala. Manewrowanie jego ciałem nie jest trudne.
W odpowiedzi słyszę ciche warknięcie.
Kwituję je śmiechem.
Taki niecierpliwy.
Piszczy, gdy na jego plecy wylewam zimny trunek. A zaraz po tym mruczy melodyjnie, artykułując każdy wysoki jęk, gdy ciepłym językiem schodzę w dół po słodkim śladzie, wzdłuż kręgosłupa, aż po dołeczki Wenus, gdzie zebrały się pojedyncze krople.
I niżej.
Łapię go mocno za biodra, wiedząc doskonale, że niczego nieświadom spróbuje się wyrwać. Zatapiam śliski mięsień w gorącym pierścieniu delikatnej różyczki. Muskam jej płatki, zaciskając palce na wystających kostkach, gdy niższy zaciska dłonie na poduszce, ulegając mi całkowicie.
Głębiej, głośniej, lepiej. Krzyczy. Wygina kręgosłup. Szepcze słowa, jakich istnienia nie podejrzewałem. Prośby, rozkazy, błagania. Modlitwy. Napina mięśnie, bezgłośnie pokazując mi, że jest gotowy. I ma ochotę płakać, gdy z głośnym cmoknięciem odrywam się, kończąc błogą pieszczotę.
A gdy już wydaje mu się, że oddzielony został od bram raju, których zdołał sięgnąć opuszkami, nie ma pojęcia, że to ledwie przedsionek raju. Na mleczną skórę jego pośladków spada pierwsze uderzenie. Krzyczy zaskoczony. Czuje ból. Tak cholernie przyjemny.
Błaga o więcej.
Smycz złożona na pół w dłoni znów spotyka się z jaśniutką skórą. Filigranową, żądną powtórzenia tego czynu.
Drugi ślad. Metalowe elementy są bezpiecznie ukryte w mojej dłoni. Nie skrzywdziłbym go. Nie mógłbym. I nie pozwolę, by ktokolwiek inny to uczynił.
Każę liczyć.
Numer piętra. Dziesiąty poziom wieżowca, gdy cała reszta znajduje się na dziewiątym.
Dziesięć czerwonych pasów. Krwistych zakończeń, śladów, przez które jutro będzie siedział wyłącznie na moich kolanach.
Całuję każdy z pośladków. Dotykam, chłodem szkła kojąc pieczenie. Muskam po wielokroć liczniej.
Ujmuję jego biodra, układając na plecach. Patrzę w oczy zaszklone od łez i na mokre ślady słonych kropel. Scałowuję każdą z nich. Powieki, słodki nosek, kuszące usta, splatam śliskie mięśnie i łączę nas w jedność. Zatapiam się w ciasnym wnętrzu, umysł już dawno ciskając pod powierzchnię oceanu nieba, z którego skradł wszystkie iskry, kryjąc je w swoich oczach.
Zapinam smycz, pociągając znacząco, choć cały czas uważnie. Duszę pierwszy jego jęk. Każę słuchać. Pierwszy raz zwrócić uwagę na coś poza chaosem wokół naszej dwójki. Muzyka. Piosenka. Nasza piosenka. Jego.
Tylko jego.
Wie, co ma robić. Poznał właśnie zasady tej gry. Chcę jego głosu.
Chcę jego całego.
Śpiewa.
Upaja mnie najlepszym narkotykiem, jakiego dane mi będzie zaznać w tym życiu.
Słowa płyną same z jego ust. Przeplata je moim imieniem, krzyczy je, gdy poruszam się w nim, znając jego ciało najlepiej. Zwalniam, gdy tylko przestaje, gdy tylko cichnie.
Chcę go słyszeć.
Wersy mieszają się z jękami. Stają się niewyraźne. Piękne. Wciąż kształtne, a zamazane rozkoszą. Idealnie wyciąga najwyższe nuty. Perfekcja w pełni swej postaci.
Tylko moja.
Nie przestaje nawet, gdy dochodzi. Gdy oddaje się w objęcia czystej rozkoszy. Wersy zlewa z krzykiem ekstazy, ze słodkimi jękami.
Obaj stajemy na krawędzi. Nad oceanem spełnienia i skrytych uczuć.
Obaj potrafimy w nim pływać, a jednak pragniemy o tym zapomnieć.
Zepchnięci ze szczytu we własnych objęciach.
Obaj ciskamy własne ciała, własne dusze pod jego powierzchnię, pod niewzruszoną taflę.
Tracimy oddech w pocałunkach.
Obaj.
Nie wrócimy już na brzeg.
iconic shot powrócił, a tymczasem Was skarby zapraszam do zaglądnięcia na mój profil, gdzie znajdować się będzie lwia część mych prac bez żadnego ograniczenia -> https://sweek.com/pl/profile/BgMHAAgLZgYBBwAB (link widnieje również w zakładce "o mnie" na wattpadzie i komentarzu do tego akapitu)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top