Rosyjska ruletka

                    Powoli otworzyłem oczy. Powieki wyjątkowo mi ciążyły, a słabe światło i tak raziło. Zamknąłem więc oczy z powrotem, starając się dostosować ciało i umysł do sytuacji. Zmusiłem się do ponownego odemknięcia powiek. Mózg zaczął intensywniej pracować po dostarczeniu mu odpowiednich do tego bodźców. Po pierwsze, gdzie się znajdowałem? Gdy wzrok mi się wyostrzył, w nikłym świetle dostrzegłem pomieszczenie. Praktycznie puste, z materacem na podłodze, na którym zresztą siedziałem. Obok niego stał dzban. Miałem nadzieję, że jest w nim woda, bo nagle poczułem ogromne pragnienie. W naczyniu była woda, więc miałem szczęście, jednak tylko w tej kwestii. Musiałem przyznać sam przed sobą, choć bardzo niechętnie, że pokój, w którym siedziałem, wyglądał po prostu jak cela. Cela, w której mnie zamknięto z niewiadomego mi jeszcze powodu. A jeżeli go znałem, to teraz na pewno nie pamiętałem. Nie pamiętałem nawet, jak się tu znalazłem. I kiedy.
Powoli podniosłem się z materaca. Głowa mnie zabolała, więc automatycznie się za nią chwyciłem. Na potylicy pod włosami poczułem niewielkiego guza. Musiałem się gdzieś uderzyć. Bądź ktoś mnie uderzył. Zachwiałem się na nogach, ale jakoś utrzymałem równowagę. Jedyne okno, znajdujące się w pomieszczeniu, było może wielkości mojej głowy. Na dodatek umieszczone tak wysoko, że podskakiwanie do niego nawet nie miałoby sensu. No i miało kraty. Dopiero wtedy zorientowałem się, jak wysoki sufit ma ten pokój. Raczej nie znajdowałem się w żadnej piwnicy. A jeżeli tak to była naprawdę duża. Przez to niewielkie okno wpadało coś na kształt światła, ale prędzej księżyca. Na dworze była noc. A przynajmniej tak wywnioskowałem.
Podszedłem ostrożnie do drzwi. Dużych i ciężkich. Chwyciłem za masywną klamkę, ale drzwi ani drgnęły. Spróbowałem jeszcze raz i jeszcze raz. Nic. Byłem szczelnie zamknięty. Co tu się działo? Po co tu byłem? Dlaczego ja? Nagle na zewnątrz usłyszałem jakieś kroki. Odruchowo się cofnąłem. Zamek w drzwiach puścił, klamka opadła, drzwi się otworzyły. Do środka wkroczyło dwóch zamaskowanych facetów. Nie widziałem twarzy.
- Co tu się dzieje? Kim jesteście? Gdzie ja jestem?
Podeszli do mnie bliżej, chwytając za ręce. Zacząłem się szarpać, ale byli silniejsi.
- Co robicie? Nie dotykajcie mnie! Gdzie mnie zabieracie?
Wywlekli mnie z pokoju siłą, mimo że mocno się opierałem. Miałem jednak małe szanse z tymi dwoma milczącymi drabami. O ile nie zerowe.
Nie miałem pojęcia, co się działo, ale podświadomie czułem, że ten stan nie potrwa długo.
Mężczyźni zaprowadzili mnie długim korytarzem do innego pomieszczenia. Z takim samym oknem. Z takimi samymi ciężkimi drzwiami. Jednak tutaj zamiast materaca i dzbana z wodą stał stół i dwa krzesła. Jedno było puste. Na drugim siedział młody mężczyzna. Ubrany w spodnie koloru khaki i czarny podkoszulek. Nawet na mnie nie spojrzał. Pod ścianą w rogach pomieszczenia stało dwóch mężczyzn. Tak samo zamaskowanych, jak ci, którzy mnie tu przyprowadzili. Jeden z nich zamknął za nami drzwi i stanął przy nich, jakby ich pilnował. Drugi pociągnął mnie za ramię i usadził na krześle przy stole.
- Co tu się dzieje? Czego chcecie?
Oczywiście na żadne z moich pytań nie padła odpowiedź. Może goście złożyli śluby milczenia? Na mnichów nie wyglądali, ale nigdy nic nie wiadomo. Miałem chwilę, by przyjrzeć się mężczyźnie, siedzącemu naprzeciwko mnie. Był młody. Mógł mieć około 25 lat. Przystojny, jednak teraz jego urodę zakrywało zmęczenie wymalowane na twarzy. Wyglądał, jakby siedział tu naprawdę długo... I to było dość przerażające. Co mieliśmy tutaj robić?
Jeden z mężczyzn, stojących pod ścianą, ruszył się. Podszedł do stołu i położył przed nami dwa rewolwery. Aż za dobrze zrozumiałem aluzję. To było chore! To się nie dzieje!
- Wypuść mnie! – wrzasnąłem i szarpnąłem się, próbując wstać z krzesła, ale mężczyzna, który mnie na nim usadził, wciąż za mną stał. Momentalnie przycisnął ręce do moich ramion, sadzając mnie z powrotem na krześle. Dopiero teraz młody facet, siedzący naprzeciwko mnie uniósł na mnie wzrok. Miał dość mętne spojrzenie. Zielone oczy, ale jakby zamglone. Odniosłem wrażenie, że... było mu wszystko jedno. Był już tutaj tak długo, tyle razy już to robił, że stracił nadzieję, że to się kiedyś skończy. Jeden pocisk mógłby załatwić wszystko. Ale on nie nadchodził. Jakby w ogóle nie było go w bębenku rewolweru. Pieprzona rosyjska ruletka...
Mój rywal, bo chyba mogłem go tak nazwać, wskazał mi skinieniem głowy na broń. Podniósł swoją i przyłożył do skroni. Czekał, aż zrobię to samo. Nie chciałem. Za nic. Ale wiedziałem, że nie mam wyjścia. Miałem szasnę. Nikłą, ale jednak. W przeciwnym razie pewnie któryś z tych zamaskowanych gości po prostu mnie zabije. A oni z pewnością mieli pełne magazynki.
Drżącą dłonią sięgnąłem po rewolwer. Boże, to jakiś koszmar. Przyłożyłem pistolet do skroni. Z oczu popłynęły mi może ze dwie łzy. Mogłem umrzeć. Naprawdę mogłem...
Zauważyłem u mojego rywala kropelkę potu na czole. Czyli jednak coś odczuwał? Jednak wciąż się bał? Czy może miał taką ogromną nadzieję, że to już koniec?
Tak właściwie, czy teraz przed oczami nie powinno przelecieć mi całe życie? Tak mówią. Ludzie tak mają w obliczu śmierci. A jak było ze mną? Dlaczego strzelaliśmy z dwóch pistoletów, a nie z jednego? Może komuś zależało, żeby w razie czego były dwa trupy, a nie jeden. Taka myśl nawiedziła moją głowę. Idiotyczne. W takim momencie zastanawiam się nad liczbą gnatów...
- 3... – usłyszałem głos. Mężczyzna przede mną zaczął odliczać. W jego głosie nie wyczułem niczego.
- 2...
Zatrząsłem się. Z oczu popłynęło mi więcej łez. Nie chciałem tego robić. Ręka mi drżała. Boże...
- 1.
Strzał. Jeden. Głowa uderzyła z impetem o blat stołu, rosząc go krwią. Moja głowa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top