Rozdział 26




Nigdy nie miałam przyjaciół. Moją jedyną najważniejszą osobą na świecie, był Jonathan. To z nim spędziłam całe swoje dzieciństwo. Jednak z czasem, on zaczął był bardziej zajęty biznesem. Znikał na więcej niż kilka godzin i wracał w ciężkim stanie. W większości przypadków, musiał odsypiać, by się zregenerować. Tłumaczył, że kiedyś wynagrodzi mi ten brak czasu.

I wtedy pojawił się nowy, młody ochroniarz, który jako jedyny uśmiechał się do mnie. Był niewiele starszy ode mnie i szybko zrozumiałam, że nie muszę być w tej wielkiej posiadłości sama. Nigdy nie mogłam rozmawiać z ludźmi Jonathana, bo oni nie mieli zastępować mi rodziny. Uczyłam się, że trzeba oddzielać życie prywatne od zawodowego. Oni mieli tylko mnie ochraniać. Nic poza tym. Jednak ja zyskałam w końcu przyjaciela. Nasza znajomość może nie była na takim poziomie jak prawdziwa przyjaźń, ale przynajmniej z kimś rozmawiałam. Siedział ze mną w ogrodzie i czasami pytał jak mija mi dzień. Był zainteresowany tym co dzieje się w mojej głowie. Zastępował mi nieobecnego brata i zdążyłam zaufać mu w pełni.

- A co z barem? – pytam, oglądając wnętrze małego mieszkania.

Myślałam, że lepiej mu się powodzi. Jonathan nie oszczędza na pracownikach a zwłaszcza jeśli oni są obecni w posiadłości przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Nagradza ich za ciężką pracę i dobrze wie, że większość tych ludzi ma problemy o których nawet nie chcę myśleć. Porzuceni nastolatkowie, byli wojskowi czy dorośli mężczyźni z pustymi kontami. Wszyscy, którzy nie mieli rodziny i skrupułów do wykonywania takiej pracy.

- Jeszcze nie znalazłem odpowiedniego lokalu – odpowiada, ustawiając moją walizkę obok sofy.

Odszedł z pracy kilka miesięcy temu. Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale naprawdę już sporo czasu minęło. Co robił przez cały ten okres skoro nie jest zajęty prowadzeniem baru o którym mówił?

- To mieszkanie tymczasowe?

Obskurne, stare i zaniedbane. Wygląda jak z filmów o ludziach ze złych dzielnic. Patrzę na ściany, które kiedyś musiały mieć jakiś jaśniejszy kolor. Teraz są żółte z widocznymi zaciekami w okropnym, brązowym kolorze. Przechodzę przez niewielki salon i otwieram drzwi za którymi chyba jest sypialnia. Rozświetlam pokój i patrzę oniemiała na pojedyncze łóżko z zasłaną pościelą i niczym poza tym. Pokój jest kompletnie pusty a nie widziałam innych drzwi oprócz tych od łazienki przy samym wejściu. Naprawdę śpi tutaj?

- Nie – oznajmia Rayan, stając tuż za moimi plecami. – Mieszkam tu od pół roku.

Odwracam się do niego twarzą i wymijam, wracając do salonu. Podchodzę do małej wyspy kuchennej i siadam na drewnianym krześle. Dosyć oglądania mieszkania, muszę dowiedzieć się wszystkiego na temat śmierci mojego niedoszłego teścia.

- Rayan – zaczynam zachrypniętym głosem. – Dlaczego? – szepczę, spotykając jego poważne spojrzenie. – Dlaczego oni to zrobili?

Myślałam, że przyjazd z Russelem do San Diego, pomoże w zbudowaniu mojej nowej przyszłości. Pokazałam braciom jak bardzo kocham syna ich wroga i jak bardzo mu ufam.

A przynajmniej ufałam. Teraz już wiem, że jego uczucia nie były takie jak moje. Nikt kto kocha, nie rezygnuje tak łatwo z drugiej osoby.

- Nie wiem Maddie – wzdycha cicho. – Konflikt z Diovaccim istnieje już w chuj lat. Może dla nich było to rozwiązanie problemów? Julie nie musiałaby się ukrywać.

Patrzę załzawionym spojrzeniem jak Rayan zbliża się do mnie. Dotyka lekko mojego ramienia i uśmiecha się tak jak kiedyś, gdy w ogrodzie graliśmy w planszówki. Unoszę dłonie do twarzy i staram się wytrzeć łzy.

Ciągle ryczę co już stało się trochę męczące. Nie panuję nad tym i robię to w momencie, gdy moje myśli popłyną w stronę mężczyzny, któremu podarowałam swoje serce. Był moim pierwszym w wielu kwestiach co uczyniło go wyjątkowym. A później mnie zostawił. Pozwolił na to bym opuściła posiadłość, mimo wcześniejszym zapewnień, że się mną zaopiekuje. Jak mam teraz zachowywać się normalnie?

To oczywiste, że będę beczeć za czymś co już nie wróci.

- Pomogę Ci – dodaje, po czym dotyka ustami czubka mojej głowy.

On mnie pocałował? Nigdy tego nie robił.

Odsuwam się od niego jak oparzona i wycieram mokre oczy. Patrzę zdezorientowana w łagodne spojrzenie. To musiał być jakiś impuls. Otrząsam się z dziwnych podejrzeń i wzdycham głośno.

- Dobra, czyli mój brat znów postanowił zakpić z mojego losu? – pytam z gorzkim śmiechem. – Najpierw wpakował mnie w kłopoty z których postanowiłam sama nas wyciągnąć. Narażałam swoje cholerne życie dla ich bezpieczeństwa! – krzyczę wkurzona. – A teraz, gdy...

Miałam zostać żoną.

Całą noc przed ceremonią, myślałam o tym jak zapanuję nad drżeniem rąk, gdy Russel mnie dotknie i powie, że chce właśnie mnie na resztę swojego życia. Starałam się nie przejmować tym tak bardzo, ale w chwili gdy stanęłam z nim przed jego całą rodziną, poczułam coś czego nie można nie zauważyć.

Tak cholernie mocno go kocham. Nie wiem, czy to normalne, że to uczucie pojawiło się tak szybko. Inni pracują nad tym latami, pielęgnując swój związek. Jednak my jesteśmy inni.

A raczej byliśmy.

- Gabriel i Jonathan...

- To dupki, których nie chcę teraz widzieć – przerywam mu z kamienną powagą. Wstaję ze stołka i odwracam się do niego plecami. – A już na pewno nie mam ochoty oglądać Diovacciego.

Nadszedł ten moment, gdy nazywam go nazwiskiem zamiast imieniem? Tak.

Od dziś Bestia dla mnie nie istnieje.

**

Pojawiły się problemy.

- Jesteś pewna, że nie chcesz...

- Nie chcę – wtrącam się głośno. – Rayan, ja naprawdę potrzebuję odpocząć.

Być może te dwa tygodnie powinny w zupełności wystarczyć. Przecież nie mogę wściekać się na swoich braci w nieskończoność. Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie nie oni sami to zrobili. Znam Christiana Sainta i jego brata. Ich złośliwe uśmiechy w stronę Russela mogły być znakiem, który powinnam zauważyć. Chris miał zatargi z jego ojcem już od dawna. Znali się od lat i to on mógł wpaść na ten genialny plan.

Jednak moje serce nadal boli. Próbowałam je poskładać do kupy, ale nie potrafię. Wolę na razie dać sobie spokój z spotkaniami rodzinnymi, bo Jonathan nie okaże mi współczucia. On będzie triumfował tym, że miał rację. Chciał mnie ochronić przed Bestią a ja tak bardzo przekonywałam go, że jest w błędzie.

- Wiesz co grozi za sprzeciwienie się szefowi? – pyta Rayan, przecierając gorączkowo twarz.

- On nie jest już twoim szefem – odpowiadam znudzonym głosem.

- Maddie...

- Nie znajdą mnie! – krzyczę, czując jak znów pojawia się to okropne uczucie zwane złością. – Jesteśmy po drugiej stronie kraju i ukrywamy się w jakiejś obskurnej budzie!

Szukają mnie. Rayan wczoraj dowiedział się o akcji zorganizowanej przez Jonathana. Wysłał za mną swoich ludzi, bo wyszło na jaw, że uciekłam z San Antonio. Nie wiem ile czasu im to zajmie, ale jestem pewna, że brat długo nie będzie czekał.

Patrzę jak podchodzi do mnie i chwyta lekko za ramiona, po czym przysuwa do siebie. Zamykam oczy, próbując się uspokoić, lecz to nic nie daje. Dyszę jakbym przebiegła maraton i słyszę bicie własnego serca. Ono wali w szaleńczym tempie, bo w mojej głowie jest mętlik, który fizycznie boli.

Staram się to wszystko ułożyć i wybaczyć braciom. Jestem już bliżej celu i czuję, że niedługo będę gotowa wrócić. Jednak chwilę później pojawia się żal, przypominający mi o tym, że to oni przyczynili się do mojego złamanego serca. Nie całkowicie, ale na pewno w dużym stopniu. Chcieli mnie uratować a tak naprawdę, zepsuli wszystko. Pokazali mi jak wygląda prawdziwe oblicze Russela Diovacciego i jak bardzo powinnam od niego uciec.

Jestem idiotką skoro nadal myślę, że gdyby nie oni, to byłabym szczęśliwa. Moje życie byłoby kłamstwem, może szczęśliwym, ale nadal kłamstwem. Cieszyłabym się z bliskości mężczyzny, który tylko kpi z moich uczuć. Bawi się jak szmacianą lalką, po czym...

- Rayan – łkam, ukrywając twarz w jego bluzie. – Nienawidzę ich wszystkich.

Już nie zwracam uwagi na to, czy te cholerne łzy się pojawiają. Ignoruję je, pozwalając na smutek, który jest mi teraz aż za dobrze znany. Rozpadam się na tysiące kawałków i sama już nie wiem czy kiedykolwiek pozbieram się tak jakbym tego chciała. Już zawsze będę odczuwała pustkę i patrzyła na braci w inny sposób. Nie zapomnę im tego.

- Wiem, Maddie – szepcze, głaszcząc mnie dłonią po głowie. – Przysięgam, że Ci pomogę.

Odrywam twarz od jego bluzy i unoszę załzawione spojrzenie. Chcę mu podziękować, ale w moim gardle pojawia się znów ta okropna gula, która karze mi się zamknąć. Przełykam ślinę, próbując opanować drżenie warg. Spinam się nieznacznie, gdy czuję jak przenosi swoje dłonie na moją szyję. Głaska kciukami drżącą szczękę i opuszcza wzrok na moje usta.

O mój Boże.

- Musisz zapomnieć – odzywa się ledwie słyszalnie.

Błagam Cię, nie rób tego.

Cofam się o krok w stronę ściany, ale on idzie od razu za mną. Nie puszcza mnie a ja jak zahipnotyzowana wpatruję się w oczy, które ciemnieją z każdą kolejną sekundą. Muszę go odsunąć od siebie, ale jestem w takim szoku, że moje ciało nie reaguje.

- On na Ciebie nie zasługuje – kontynuuje, nie spuszczając z oczu moich warg. – Nigdy nie zasługiwał.

- Rayan...

- To moja wina – przerywa mi, pochylając się coraz bliżej. – Za długo pozwoliłem Ci tam zostać.

O czym on bredzi?

Zamykam oczy na zaledwie sekundę, próbując zebrać się w sobie. Muszę jak najszybciej zareagować zanim...

Nieruchomieję, gdy jego usta dotykają moich. Zaciskam wargi z całych sił, po czym próbuję odepchnąć go od siebie. Chwytam jego bluzę i pcham, ale on jest jak głaz. Napiera na mnie jeszcze mocniej a gdy nie otwieram ust, chyba się wkurza. Czuję jak zaciska dłonie na mojej twarzy, co zaczyna boleć. W końcu odrywa się ode mnie, dysząc głośno.

- Dlaczego?

Wytrzeszczam oczy, słysząc jego oskarżające pytanie. On naprawdę oczekiwał, że rzucę się na niego jak gdyby nigdy nic?

- To – mówię, wskazując dłonią na przestrzeń pomiędzy nami. – To jest niemożliwe. Jesteśmy...

Mój głos jest zachrypniętym i być może trochę niewyraźny. Cała trzęsę się z obawy, że jego oczy staną się jeszcze ciemniejsze. Nie znam go od tej strony. Nigdy nie widziałam jak się złości a zawłaszcza, gdy tą złość kieruje w moją stronę. Opiera prawą dłoń o ścianę za moimi plecami i uderza mocno w betonowy mur. Podskakuję przestraszona agresją, której się nie spodziewałam.

- Okłamujesz sama siebie – warczy przez zaciśnięte zęby, po czym wybucha kpiącym śmiechem. – Naprawdę myślisz, że ten skurwiel choć raz o Tobie pomyślał? Wyjebał Cię stamtąd, bo nie jesteś już mu potrzebna.

Kulę się, wpadając prosto na zimną ścianę.

- Czekałem stanowczo za długo – dodaje poważnym głosem. – Spakuj się – rozkazuje, odsuwając się ode mnie. – Jutro wylatujemy. Nie mogę ryzykować, że ktoś Cię znajdzie.

Zsuwam się po ścianie na podłogę. Podciągam kolana pod brodę i próbuję zapanować nad drżeniem ciała.

Jeszcze chwilę temu proponował mi powrót do San Diego. Jak to możliwe, że w ułamku sekundy, zmienił się aż tak bardzo? Czekał za długo? Ale na co do cholery?

Chyba coś przegapiłam. Za bardzo skupiłam się na swoim zranionym sercu i nie dostrzegłam sygnałów, które powinny mnie ostrzec. Znam Rayana od lat. Pracował dla Jonathana odkąd skończyłam trzynaście lat i od tego czasu, przegadaliśmy naprawdę sporo godzin. Nigdy nie okazywał mi więcej czułości niż to normalne. Zachowywał się jak przyjaciel i ochroniarz w jednym. Wierzyłam, że mogę mu zaufać i poprosiłam o pomoc w zrealizowaniu planu naprawczego mojej rodziny. Pomógł mi dostać się do Nowego Jorku i oddał mnie w ręce wroga. Obiecywał wsparcie, gdybym tego potrzebowała. Zaopiekował się mną, gdy moje życie obróciło się w koszmar.

Przysięgał mi powrót do domu i denerwował się konsekwencjami, które na niego spłyną, gdy Jonathan dowie się kto mnie przed nim ukrywa.

Naprawdę jest aż tak dobrym aktorem? Jego twarz jest teraz chłodna, pozbawiona jakichkolwiek uczuć. Już nie uśmiecha się do mnie. Zaciska szczękę, pokazując mi tylko jak bardzo naiwna jestem. Ufam zdecydowanie nieodpowiednim mężczyznom.

Gratulacje Maddie, teraz musisz walczyć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top