Rozdział 20




Podbiegam do stołu chwytając mocno za spięte ramię Russela. Próbuję go odciągnąć, ale nie jestem w stanie. Przenoszę zdesperowany wzrok na Gabriela i Christiana, ale oni uśmiechają się jakby oglądali w tym momencie walkę na ringu. Wracam spojrzeniem do Nathaniela i zastygam w bezruchu widząc jak szczerzy się szeroko.

- Gratuluję chuju – odzywa się rozbawionym głosem strzepując dłonie Russela. – Do tej pory nie wierzyłem, że to możliwe.

O czym oni gadają?

Odsuwam Russela do tyłu chcąc uniknąć kolejnej walki.

- O co poszło? – pytam patrząc na niego zdezorientowana.

- To moja wina – wyjaśnia rozbawiony Christian. – Chciałem mieć pewność, że nie rozmawiam z klonem jego ojca.

Unoszę dłonie do góry dotykając lekko zaciśniętej szczęki. Próbuję złapać kontakt wzrokowy i dopiero po chwili mi się to udaje.

- Spokojnie – szepczę, wspinając się na palce, po czym całuję lekko jego usta. – Nie reaguj na to i...

- Nie rób tego kurwa na moich oczach – wzdycha głośno Jonathan. – Podpiszę ten kontrakt.

Zastygam w bezruchu, słysząc zdecydowany głos brata. Oboje odwracamy się w jego stronę z szokiem wypisanym na twarzy.

- Ale ręki Ci nie podam – dodaje odpalając papierosa w ustach. – Twojego ojca nawet nie chcę widzieć na oczy, więc możemy darować sobie rozejm. Fuzja dojdzie tylko dla Sinaola Cartel i na tym koniec.

- Nie oddam jej – odpowiada głębokim głosem Russel.

- Wiem – przyznaje Jonathan przez zaciśnięte zęby. – Jeśli ją skrzywdzisz, to jesteś pierwszy do odstrzału – oznajmia zbliżając się do nas. – A później rozpierdolę całą resztę.

Wymija nas i wchodzi do domu. Patrzę tylko jak Vicki zaczyna biec za nim aż w końcu go dogania. Odchodzą razem znikając w głębi salonu a ja w końcu mogę odetchnąć z ulgą.

Taką malutką ulgą, ale jednak. On się zgodził i być może stary Diovacci będzie chciał wysłuchać swojego syna.

**

- Vicki – wołam szukając jej wzroku.

Wychodzi z kuchni trzymając w dłoniach tacę z pustymi szklankami. Zbliżam się do niej nie puszczając nadal dłoni Russela.

- My już będziemy...

- No coś Ty – przerywa mi odkładając tacę na drewniany blat komody. – Zostańcie.

To nie jest dobry pomysł.

Jesteśmy tu trzy godziny i już dwa razy musiałam odciągać Russela od Nathaniela. Mam tego dość, bo nie dostaję pomocy od nikogo w tym domu. Christian uśmiecha się zarozumiale jakby cała sytuacja go bawiła, Gabriel milczy nie wiadomo z jakiego powodu a Jonathan...

On chyba planuje jak najszybciej pozbyć się stąd Russela.

- Mamy hotel – oznajmia poważnym głosem Russel.

Vicki przenosi zainteresowany wzrok na mojego towarzysza. Uśmiecha się szeroko, po czym ciągnie naszą dwójkę w stronę ogrodu.

- Ja wiem, że się nie lubicie – mówi prowadząc nas do zatłoczonej altany. – Ale dzisiaj jesteś tu z jej powodu i postaraj się śmiać z ich żartów a nie dusić.

Pierwsze co widzę to moich braci stojących z szklankami w dłoniach. Oboje wypuszczają gęsty dym z ust i wpatrują się w postać obok mnie.

- Chcieliśmy jechać do hotelu, ale...

- To Twój dom – przerywa mi nagle Jonathan, po czym podchodzi do Russela. – Twój nie, ale nie mam kurwa wyjścia.

- Mogę spierdalać – odpowiada z lekkim uśmiechem Russel. – Ale nie bez niej.

Dlaczego oni się do siebie uśmiechają?

- Daj spokój – wtrąca się Gabriel odsuwając brata na bok. – Pamiętasz jak on zabił jednego ze swoich, żebyśmy weszli po Julie?

Nieruchomieję słuchając uważnie jego słów.

- To był człowiek ojca a nie mój – odzywa się Russel spinając trochę za mocno mięśnie.

- Uszanuj kurwa to, że teraz to on będzie się opiekował naszą siostrą – kontynuuje Gabriel, wskazując ręką w naszą stronę. – Jeśli coś spierdoli, to zrobimy swoje, ale jak na razie... - milknie, przenosząc na mnie wzrok. – Ona nie chce tu wracać.

Widzę jak Jonathan kapituluje. Odpuszcza i wraca do swoich gości zajmując miejsce na jednej z kanap. Przełykam głośno ślinę ze stresu i prowadzę nas do środka altany. Patrzę jak Russel siada na miejscu obok Christiana i pociąga mnie na swoje kolana. Obejmuje ciasno ramieniem i teraz już wiem, że chyba czas uciekać.

- Cii – szepcze do mojego ucha.

Moja twarz pokrywa się purpurą, która aż pali. Chciałabym teraz zniknąć i udawać, że ten dzień wcale się nie wydarzył. Wszyscy patrzą na nas i...

Uśmiechają się. A szczególnie Nathaniel, siedzący naprzeciwko. Jest jak Joker, bo w tym uśmiechu widać trochę za dużo szaleństwa.

- Wiecie co... - zaczynam drżącym głosem, ale milknę, gdy słyszę głośne parsknięcie Jonathana. – Co znowu? – pytam marszcząc nos.

- Nic – odpowiada poważnym głosem.

Nie chcę tu siedzieć. Przecież to bez sensu! Nie będziemy rozmawiać ze sobą jak starzy znajomi, bo to niewykonalne. W jednej altanie siedzi szef kartelu narkotykowego, handlarz bronią, zabójca i właściciel burdelu.

Tak, wiem w końcu czym zajmuje się Gabriel.

- Jestem zmęczona – oznajmiam, wstając szybko z kolan Russela. – Bawcie się dobrze.

Odchodzę nie czekając, czy on idzie za mną. Jeśli będzie chciał nadal bawić się w te głupie przekomarzanie, to niech tam siedzi. Ja zamierzam wrócić do swojego pokoju i wspominać spokojne chwile jakie w nim spędziłam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mój los będzie taki pogmatwany. Martwiłam się jedynie tym jak poradzę sobie w innym świecie. Bałam się tego jaki będzie mój przyszły mąż i planowałam kilka lat milczenia.

Teraz mogę położyć się na swoim dawnym łóżku i próbować zasnąć po dniu, który nie miał się nigdy wydarzyć.

Wbiegam szybko po schodach i trafiam pod swoje drzwi. Otwieram je nieznacznie i wślizguję się do środka. Zapalam niewielką lampkę, stojącą na stoliczku przy wejściu, po czym wzdycham głośno.

- Tęskniłam – szepczę sama do siebie.

W San Antonio miałam sypialnię malutkiej dziewczynki. Tutaj zyskałam miejsce, które pasuje do mnie zdecydowanie bardziej niż wściekły róż. Oglądam z zachwytem jasne ściany i ogromne łóżko z idealnie zasłaną pościelą. Podchodzę bliżej i ściągam wszystkie poduszki, rzucając je na podłogę. Obracam się w stronę drewnianej komody i odsuwam górną szufladę. Wyjmuję z niej koszulkę nocną, która jest...

Żartem.

Przed urodzinami wybrałam się z Vicki na zakupy i to miał być prezent. Śmiałyśmy się z tego jak niewygodne muszą być te wszystkie sznureczki i koronka. Dla mnie kupno tego, było szaleństwem, ale ona się uparła.

- Vicktoria powiedziała, że powinienem spać w piwnicy.

Podskakuję nagle, słysząc jego głęboki głos. Odwracam się w jego stronę, ukrywając strój za swoimi plecami.

- Ale obiecałem, że będę grzeczny – dodaje z szatańskim uśmiechem.

Musi być grzeczny. Jesteśmy w domu mojego brata! Tu jest co najmniej czterech wrogich mężczyzn, którzy tylko czekają na atak.

Odsuwam się od komody, kierując się w stronę łazienki. Wpadam do niej, po czym zamykam za sobą drzwi, przekręcając dwa razy klucz w zamku. Opieram się o nie i patrzę w swoje odbicie w lustrze. Opuszczam wzrok na bieliznę w moich rękach i na ustach pojawia się uśmiech, którego sama nie rozpoznaję.

Naprawdę mam zamiar zrobić to tutaj?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top