Rozdział 19




Podjeżdżamy pod dom za którym tak bardzo tęskniłam. Patrzę na metalową bramę za którą stoi sześciu wysokich ochroniarzy. Przenoszę zestresowany wzrok na spiętego Russela. Ściskam mocno jego dłoń, której nie puszczam od godziny. Staram się pokazać mu, że jestem szczęśliwa tą wycieczką, ale prawda jest taka, że...

Wolałabym zostać w Nowym Jorku. A zwłaszcza, gdy na podjeździe zauważam cztery czarne auta.

- O Boże...

- Będzie zabawnie – odzywa się Russel.

Uśmiecha się czego kompletnie nie rozumiem. Auto zatrzymuje się na środku podjazdu i drżącą ręką chwytam klamkę drzwi, po czym otwieram je nieznacznie. Zamykam na sekundę oczy biorąc głęboki oddech.

Będzie dobrze, Maddie. Musi być.

Ciągnę za sobą mężczyznę, który nie powinien przekraczać progu tej posiadłości. W tym świecie to oznacza śmierć. Stajemy przed moją rodziną i ich...

- Diovacii – parska śmiechem Nathaniel Saint. – Nigdy kurwa nie przypuszczałem, że do tego dojdzie.

Zaciskam usta powstrzymując się przed krzykiem. Jeśli będą prowokować siebie nawzajem, to ten dzień stanie się moim największym koszmarem.

- Puść ją kurwa.

Unoszę spojrzenie na wściekłego brata i staram się nie ruszyć w jego stronę. Chciałabym przytulić go z całych sił i powiedzieć jak bardzo żałuję, że uciekłam bez słowa. Jednak teraz to nie jest możliwe, bo on unosi prawą dłoń do góry a ja aż za dobrze wiem co to oznacza.

- Nie! – krzyczę stając tuż przed Russelem. – Opuść tą dłoń!

Ochroniarze się wycofują. Chowają karabiny za swoimi plecami, tak jak jeszcze chwilę temu. Nie reaguję na sygnał szefa a bardziej na mój wybuch. Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu Rayana, ale niestety nie znajduję go. Wracam spojrzeniem do braci wpatrujących się we mnie ze zdezorientowaniem.

- Maddie, podejdź tu – rozkazuje mocnym głosem Gabriel.

- Najpierw wpuść nas do środka.

Specjalnie podnoszę głos, by wiedzieli, że nie chodzi tylko o mnie. Nie wejdę do domu zostawiając Russela samego. Tutaj jest co najmniej czterdziestu mężczyzn, którzy mają go za najgorszego wroga.

- Odsuń się od niego i...

- Nie przyjechałem tu po to, żeby oddać Maddeline – przerywa głębokim głosem Russel.

Po co on się odzywa do cholery? To ja powinnam negocjować, bo...

- Stul ryj, bo Ci go obiję – warczy groźnie Jonathan.

Głośny śmiech Russela niczego nie ułatwia. Patrzę przerażonym wzrokiem jak Jonathan rusza w naszą stronę, ale Christian go powstrzymuje.

- Uspokój się – mówi władczym tonem Chris. – On ją trzyma.

Wzrok brata pada na ramię owinięte wokół mojego pasa.

- Śpisz z nim? – pyta głośno Jonathan. – To chyba jakiś kurwa żart!

Przymykam powieki czując jak pojawiają się pojedyncze łzy. Lecz sekundę później słyszę kobiecy głos, który woła moje imię.

Wpatruję się w Vicki i Julie, które biegną do nas z otwartymi ramionami. Russel odrywa ode mnie ramię wciągając siostrę w swoje objęcia. Przytulam mocno Vicki chowając twarz w zgłębieniu jej szyi.

- Skarbie jak dobrze Cię widzieć – szepcze do mojego ucha.

Kocham ją. Tak bardzo, że to aż boli. Tęskniłam za nią równie mocno co za bratem i teraz wiem, że nie bez powodu. Ona dla mnie jest jak rodzina. Wparowała w serce Jonathana równocześnie ocierając się o moje.

- Uspokój ich – mówię ledwie słyszalnie. – Błagam.

Odrywam się od niej wycierając mokrą twarz wierzchem dłoni. Odwracam się w stronę Russela, który z wściekłym spojrzeniem wpatruje się w mężczyzn stojących przed domem. Ma chęć mordu wypisaną na twarzy i to zaczyna mnie martwić.

- Schowaj tą zabawkę, bo równie dobrze mogę Cię rozpierdolić gołymi rękoma – syczy patrząc na kogoś ponad moją głową.

Odwracam się z powrotem w stronę domu i sapię cicho widząc broń wymierzoną w naszą stronę. Dlaczego Nathaniel celuje w nas?

- Nate! – krzyczy nagle Alana wychodząc zza jego pleców.

Ona też tu jest? W takim razie zaraz powinna pojawić się...

- Przestańcie w końcu – odzywa się spokojnie Grace uśmiechając w naszym kierunku. – W ogrodzie czeka obiad.

Kogo jeszcze zaprosił mój brat?

Czuję jak Vicki pociąga za moją dłoń chcąc zabrać mnie do środka, ale zatrzymuję się przywierając ciasno do torsu Russela. Patrzę jak Jonathan unosi prawą dłoń i chwilę później podchodzi do nas czterech ochroniarzy. Russel puszcza moją talię podnosząc ręce do góry i dopiero teraz zaczynam to rozumieć. Odwracam się do niego obserwując zaskoczona jak wyjmuje dwa pistolety z kabur spod swojej marynarki.

- Cały czas byłeś uzbrojony? – syczę przez zaciśnięte zęby. – Mieliśmy rozmawiać a nie...

- Kochanie, to dla Twojego bezpieczeństwa – przerywa mi oplatając ponownie ramionami. – Teraz wchodzę do domu wroga bez żadnej broni – mówi uśmiechając się łobuzersko. – Kurwa, ja chyba śnię.

- Kochanie? – pyta głośno Julie patrząc na nas z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy, po czym zakrywa usta dłonią. – A ja mu nie wierzyłam!

- To...

- Jesteś czarodziejką dziewczyno! – przerywa mi z szerokim uśmiechem. – Biegnąc do niego, bałam się, że mnie odtrąci reagując tak jak zawsze – przyznaje przełykając ślinę. – Jak to zrobiłaś?

Nie wiem.

Ja naprawdę nie mam pojęcia i cały czas boję się, że ta bańka pryśnie.

- Wejdźmy już – odzywa się cicho Vicki.

Chwytam dłoń Russela ściskając go tak mocno, że słyszę głośny pomruk śmiechu przy swoim uchu. Jednak sekundę później czuję lekki pocałunek na głowie i zaczynam wierzyć, że to się uda. Mam go przy sobie i nie odpuszczę choćby na krok.

Przechodzimy przez próg domu do którego jeszcze niedawno temu, pragnęłam wrócić. Teraz mam mieszane uczucia co do powrotu tutaj. Coraz bardziej czuję, że moje miejsce jest przy...

Russelu.

- Siadajcie tutaj – oznajmia pogodnym głosem Grace. – Ja i Vicki usiądę obok Was.

To bardzo dobry pomysł. Jednak, gdy siadamy, wiedzę jak Jonathan i Christian siadają naprzeciwko nas. Obok nich, miejsca zajmują Gabriel i Nathaniel. Każdy uśmiecha się zarozumiale co nie do końca mi się podoba. Jedynie Jonathan wpatruje się w mojego towarzysza z nienawiścią wypisaną w błękitnych tęczówkach.

- Może zacznijmy od tego, że powinienem przywalić Ci za próbę zabrania mojej żony – odzywa się donośnym głosem Nathaniel.

Co?

- Nate, przestań – syczy cicho Alana unosząc ostrzegawczo dłoń. – Było, minęło.

O czym ja do cholery nie wiem?

- Może później Ci na to pozwolę – odpowiada Russel.

Zabierzcie mnie stąd.

Przenoszę spojrzenie na Vicki w poszukiwaniu pomocy, ale ona tylko szczerzy się jak wariatka. To nie jest wcale zabawne. Ten obiad to jedna wielka pomyłka i chyba musimy się stąd ewakuować. Co tu w ogóle robią bracia Saint? Po cholerę Jonathan ich ściągnął skoro to nasza sprawa? Ich obecność tylko sprawia, że spinam się jeszcze bardziej.

- Dosyć tego pierdolenia – odzywa się w końcu Jonathan zwracając moją uwagę. – Co zamierzasz kurwa zrobić? Twój zjebany ojciec zajebał jedenastu moich ludzi. Chciał wyjebać magazyn w którym miałem być – warczy przenosząc spojrzenie na mnie. – Później zaproponował mojej siostrze ślub ze swoim synalkiem i oszukał ją kurwa nadal bawiąc się w jebanego Boga!

Wzdrygam się słysząc głośne uderzenie w stół. Patrzę jak pięść brata zaciska się niebezpiecznie sprawiając, że zmienia kolor na czerwony.

- Trzeba go uspokoić – odpowiada Russel kładąc dłoń na moim kolanie.

Jak dobrze, że robi to pod stołem i nikt nie może tego zauważyć.

- Jak? – pyta zaciekawiony Christian.

- Po ślubie przejmuję interesy ojca odsuwając go na bok.

- Nie poślubisz go – wtrąca się od razu Jonathan.

Zaraz zemdleję.

- Podpiszesz kontrakt na nową dostawę od Sinaola Cartel – kontynuuje rzeczowym tonem Russel. – Wejdziesz w fuzję ze mną, co dla mojego ojca będzie oznaczało...

- Rozejm – dodaje Christian.

To szaleństwo.

Sinclair i Diovacii nienawidzili się od lat, co ostatnio dość szczegółowo wyjaśnił mi Russel. Dowiedziałam się jak nasi dziadkowie toczyli wojny o byle umowy. Nie ważne, czy chodziło o kontenery warte miliony czy o mniejsze przemyty, które nie miały większego znaczenia.

Dla nich ta wojna była czymś ważnym. Chorą formą zabawy z nie wiadomo jakiego powodu.

- Nie – odpowiada głośno Jonathan wstając od stołu. – Mam oddać siostrę do burdelu kłaniając się przed tym skurwielem?!

- Jonathan! – piszczy nagle Vicki.

Wstaję strzepując dłoń Russela z mojego kolana. Okrążam stół podchodząc do brata. Próbuję dosięgnąć jego twarzy, ale odsuwa się z groźną miną. Jest wściekły i właśnie próbuje dać mi znać, że powinnam trzymać się z daleka.

- Braciszku – szepczę docierając w końcu do niego. Przywieram do twardego ciała przysuwając twarz do czarnej koszuli. – Ja go kocham.

Nikt nas nie słyszy.

Ja sama nie jestem pewna, czy słyszę to co mówię. Czuję jak ciało Jonathana się spina i chwilę później przeklina pod nosem, po czym oplata mnie silnym ramieniem. Przyciska usta do mojej głowy zostawiając czuły pocałunek. Zupełnie tak jak kiedyś.

- Maddie – mówi ledwie słyszalnie odsuwając nas od reszty gości. – On...

- On sprzeciwił się własnemu ojcu dla mnie – przerywam mu szybko odrywając się od jego torsu. – Wierzę, że jestem dla niego...

- Jesteś – warczy przez zaciśnięte zęby. – I to mnie wkurwia najbardziej.

Właśnie przyznałam na głos, że kocham Bestię. Powiedziałam to czując, że tak jest. Byłam o tym w stu procentach przekonana i nadal jestem. Chciałam, by Russel usłyszał to jako pierwszy, ale wiem, że te słowa sprawią, że mój brat zrozumie.

On też się zakochał. Wie, że serce nie wybiera. Ono po prostu wyrywa się w ręce tej drugiej osoby nie patrząc na to czy jest to bezpieczne.

Unoszę spojrzenie na twarz, która powoli zaczyna rezygnować. Widzę jak odpuszcza i jestem coraz bliżej celu. Jednak moje szczęście pryska w momencie, gdy słyszę huk za moimi plecami. Odwracam się w ramionach brata patrząc na wściekłego Russela trzymającego szyję Nathaniela.

Ruszam w ich stronę, ale chyba jest już za późno.

- Po chuj mnie prowokujesz?! – wrzeszczy wkurzony Russel. – Rozjebię Cię jeśli usłyszę jeszcze jedno słowo o mojej...

Jego co?

- ... mojej Maddeline.

Tak, kocham go.

Nie mam innego wyjścia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top