Rozdział 14




To nie jest dom.

To ogromny pałac z ogrodem wyglądającym jak park.

Ściskam ramię Russela dając mu znak, że się boję. Cała trzęsę się z obawy, że zaraz go poznam. Słyszałam aż za dużo historii, by teraz stać tu spokojnie. Byłam świadoma tego, że nie ucieknę od tej chwili. Jednak miałam nadzieję, że mam jeszcze trzy tygodnie.

- Uspokój się – szepcze Russel patrząc na mnie z wkurzoną miną.

Jest taki od wczoraj, czyli odkąd dostał telefon z klubu. Nie pytałam o szczegóły, bo nie chcę tego wiedzieć, ale zgaduję, że musiało stać się coś złego. Spędził tam kilka godzin a gdy wrócił, od razu poszedł do sypialni. Nie czekał na mnie. Zasnął nie przejmując się tym czy jestem obok.

- Nie potrafię – odpowiadam szeptem.

Boję się tutaj każdego. Ojca, matki, wujków, kuzynów i ciotek. Ta rodzina jest ogromna i dopiero teraz widzę jak bardzo. Cały ogród jest praktycznie zajęty przez tłumy ludzi, których nigdy wcześniej nie widziałam.

- Pójdziemy do ojca i spierdalamy, gdy...  – milknie przenosząc wzrok na kogoś przed nami. – Zaczyna się kurwa.

Nie rozumiem co się właśnie dzieje. Patrzę na wysoką blondynkę przed nami, która obserwuje uważnie mojego partnera. Uśmiecha się sztucznie ukazując nieznaczne zmarszczki na twarzy, po czym rusza w naszym kierunku.

- Nie daj się sprowokować – syczy Russel przez zaciśnięte zęby.

- Co?

Nie ma już szansy odpowiedzieć, bo kobieta staje trzy kroki przed nami. Wpatruje się we mnie oceniającym wzrokiem i milczy, jakby czekała, że to ja pierwsza się odezwę.

- Synku – odzywa się cicho. – Cały czas miałam nadzieję, że sprzeciwisz się ojcu.

To jest jego matka?

Przełykam głośno ślinę ze zdenerwowania, bo właśnie nadszedł mój czas na przeżywanie własnego piekła. Wiem, że się nie polubimy. To jest praktycznie niemożliwe, bo ja jestem dla nich wszystkim wrogiem. Nie patrzą na mnie jak na przyszłą żonę Russela, tylko na kogoś kto nosi nazwisko Sinclair.

- Poznaj Maddeline – mówi Russel ignorując jej ostatni komentarz.

Spinam się pozwalając kobiecie oceniać mój wygląd. Ogląda uważnie sukienkę, którą kupiłam dwie godziny przed wylotem z Nowego Jorku. Nie miałam czasu ani możliwości większego wyboru, dlatego zdecydowałam się na czerwoną sukienkę przypominającą tą, którą kilka tygodni temu porwał Russel. Jest cienka, delikatna i minimalistyczna. Opina moje ciało jak druga skóra, ale nie uznałabym jej za seksowną. Jest po prostu zwyczajna.

- Przynajmniej jesteś ładna.

Czy mogę uznać to jako komplement?

- Miło mi...

- Och, nie kłam kochanie – wtrąca się z kpiącym śmiechem. – Nie jesteśmy rodziną i nigdy nie będziemy.

Zabolało.

Przywieram do spiętego ciała Russela i milczę ukrywając ból w moich oczach. Wiem, że nasz ślub jest umową, ale w głębi duszy liczyłam na choć odrobinę szczerego uśmiechu. Miałam nadzieję, że to właśnie ona okaże się inna niż cała reszta zebranych tu ludzi.

- Gdzie jest ojciec? – pyta nagle Russel.

Odwraca się patrząc na grupkę mężczyzn stojących przy drewnianej altanie. Ruszamy w ich stronę nie żegnając się z nią ani słowem. Czuję wzrok gości na sobie i staram się to ignorować. Nie chcę patrzeć w ich oczy, bo wiem co tam zobaczę. Oni wszyscy wiedzą kim jestem i jaki jest mój los.

Zbliżamy się w momencie, gdy jeden z mężczyzn odwraca się w naszą stronę.

- No witam w końcu!

Jest taki jak go zapamiętałam ze zdjęć. Niski, siwiejący i z cygarem w ustach. Uśmiecha się jakoś tak obleśnie i mam ochotę uciekać teraz jak najdalej. Nie podoba mi się to w jaki sposób on ogląda mnie uważnie. Sunie dziwnym wzrokiem po moim ciele, po czym posyła Russelowi szeroki uśmiech chwytając dłonią cygaro.

- Nie musisz dziękować synu – mówi wybuchając gardłowym śmiechem. – Dobrze dla Ciebie wybrałem.

Czuję jak Russel napina mięśnie a chwilę później słyszę ciche warknięcie. Owija ramię wokół mnie przysuwając jak najbliżej siebie. Zachowuje się tak jakby chciał mnie chronić przed własnym ojcem.

- Przyjechaliśmy, więc możesz się kurwa cieszyć – warczy Russel. – Zrób kilka jebanych zdjęć i będziemy...

- Tak szybko? – przerywa mu podchodząc do nas o dwa kroki za dużo. Unosi dłoń do mojego ramienia przesuwając nią powoli po drżącym ciele. – Nie chcesz się pochwalić takim...

- Nie dotykaj jej kurwa.

- Spokojnie synu – odpowiada ukazując poważną minę. – Liczyłem na chociaż krótkie podziękowanie.

- Za co?

Nie chcę tu stać.

Nie chcę słuchać ich rozmowy, bo boję się w jakim kierunku to idzie.

- Świeże mięsko zawsze jest w cenie – odzywa się wybuchając ponownie śmiechem, po czym odwraca się w stronę reszty mężczyzn. – Prawda panowie?

Robi mi się słabo.

- Ale spokojnie – dodaje szyderczym głosem. – Jeszcze trochę i będziesz mógł zamknąć ją w domu, żeby nie brudzić sobie rąk ścierwem po Sinclair.

Góra lodowa obok mnie rusza do walki. Puszcza mnie przygotowując się do ataku, ale w porę chwytam jego dłoń. Odsuwam go od człowieka, który tylko z nazwy jest jego ojcem. Ciągnę go z powrotem do domu nie przejmując się ciszą jaka nagle nastała w ogrodzie.

- Rozpierdolę go kiedyś – syczy pod nosem wyrywając się z mojego uścisku. – Przysięgam kurwa, że...

Uderza pięścią w ścianę sprawiając, że tłum się rozstępuje. Zostajemy sami w salonie z którego aż za bardzo widać cały ogród. Patrzę przestraszona na zadowolony uśmiech jego ojca i blednę widząc jak matka zbliża się do nas coraz szybszym krokiem.

Zaraz będzie jeszcze gorzej.

- Idź na górę, Maddeline – odzywa się patrząc wściekłym wzrokiem na matkę.

Nie mogę uciekać, bo on jest teraz w stanie rozwalić wszystko co stanie mu na drodze. Muszę być obok, by spróbować go chociaż trochę uspokoić.

Podbiegam do niego wciskając się w silne ramiona. Splatam nasze dłonie nie dając mu szansę na odsunięcie mnie od siebie.

- Nie daj się sprowokować – powtarzam jego wcześniejsze słowa. – Proszę.

Unoszę wolną dłoń do jego twarzy i dotykam szorstkiego policzka. Przenosi na mnie ciemne spojrzenie rozluźniając się nieznacznie.

- On tego nie lubi.

Wzdrygam się słysząc głos tuż za mną. Odwracam się twarzą do kobiety, która niedługo zostanie moją teściową. Zauważam zaskoczenie zmieszane ze złością.

- Dotykasz go? – pyta cicho, po czym wraca wzrokiem do syna. – Pozwalasz na to? Ja nie mogę Cię przytulić od jedenastu lat a jestem Twoją matką.

Stoję pomiędzy nimi i nie wiem czy mogę się odezwać choćby słowem. Toczą między sobą jakąś dziwną walkę na spojrzenia i nie słyszę żadnej odpowiedzi ze strony Russela. Trzyma mnie ramieniem, jakby chciał uchronić mnie przed porwaniem.

- Ojciec Ci tego nie podaruje – szepcze kobieta zakrywając usta dłonią.

Czego mu nie podaruje?

Ten wyjazd był największym błędem na jaki kiedykolwiek się zgodziłam.

- To nie jest jego sprawa – odpowiada Russel.

- Masz przejąć to wszystko, co...

- Pierdolę to – wtrąca się nie dając dokończyć jej zdania. – Nie mam zamiaru tego słuchać.

- Naprawdę chcesz zaprzepaścić swoją przyszłość dla tej...

- Nawet kurwa nie kończ! – krzyczy sprawiając, że drgam wystraszona.

Robimy wokół siebie za dużo hałasu. Nikogo nie interesuje przyjęcie i zapominają o tym, że prowadzili jakiekolwiek rozmowy. Najważniejszą atrakcją tego wieczoru, jesteśmy my. Musimy stąd uciekać. Jak najszybciej.

Obracam się w jego ramionach unosząc błagalne spojrzenie. Chcę ponownie go dotknąć, żeby wrócił do mnie wzrokiem, ale zamieram, gdy on robi to za mnie. Łapie mocno za moją twarz, po czym pochyla się dysząc prosto w zdezorientowane wargi. Już mam wyszeptać pytanie, ale nie dostaję takiej możliwości.

Przylega swoimi ustami do moich miażdżąc je nagle.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top