✤ Rozdział 11.

 Sloane niechętnie odwróciła się na drugi bok, by spojrzeć, kto tym razem zakłócił jej sen. Choć każdy ruch zadawał jej ból, gwałtownie podniosła się na łokciach, dostrzegając zbliżającą się w jej stronę sylwetkę chłopaka o ciemnej karnacji. To był ten sam człowiek, który nagabywał przeciw niej swoich znajomych. Wyraźnie dał jej do zrozumienia, że nie miała prawa znajdować się w Arkadii, jednak wierzyła, iż Clarke i Bellamy panują nad swoimi ludźmi.

– Nie wiem w jaki sposób przekonałaś do siebie Griffin, ale mnie to nie obchodzi – oznajmił szorstko Nathan, wyciągając z kieszeni ostry nóż, który zawsze miał przy sobie. – Jeśli nie zginiesz, Plemię Skorpiona zaatakuje naszą bazę. Nie pozwolę, by zginęło więcej moich przyjaciół.

– Naprawdę rozumiem, dlaczego tak myślisz, ale pragnę ci przypomnieć, że zostaliście zaatakowani przed moim przyjściem. Plemię z pewnością ma mnie za martwą, ponieważ władowali mi do brzucha bombę, która została rozbrojona w ostatniej chwili. Monty mnie ocalił, ale oni o tym nie wiedzą...

– Bzdury! – Nathan przyłożył nóż do jej szyi i omal się nie cofnął, dostrzegając na niej paskudne blizny. Skupił wzrok na błękitnych oczach dziewczyny, nie chcąc zaprzątać sobie głowy czymś, co nie powinno mieć dla niego żadnego znaczenia. – Jestem pewien, że masz zamontowany gdzieś czip, dzięki czemu cię namierzą. Poza tym możesz z nimi współpracować. Omamiłaś Jaspera, a teraz to samo robisz z Clarke i Bellamy'm, ale mnie nie nabierzesz. Na mnie nie robią wrażenia ani twoje słowa, ani blizny.

Blondynka dzielnie patrzyła chłopakowi w twarz. Nie miała sił by walczyć, dlatego po prostu czekała na ruch z jego strony. Skoro tak bardzo jej się bał i uważał, iż była dla Ludzi z Nieba zagrożeniem to miał prawo ją zamordować. Sama postąpiłaby w taki sam sposób, gdyby miała kogo chronić. Przeszła przez prawdziwe piekło, nie miała przy sobie ani jednej bliskiej osoby, więc dlaczego miałoby jej zależeć na życiu? Tyle razy uniknęła śmierci, że ta w końcu się o siebie upomniała.

– W porządku. Rób co musisz.

Nathan zacisnął palce na rękojeści, z niedowierzaniem patrząc na spokój wymalowany na bladej, poranionej buzi. Liczył na walkę, krzyki oraz błagania z jej strony, tymczasem spotkał się z całkowitą obojętnością. Naprawdę nie bała się śmierci? Jak mogła nie próbować walczyć o przetrwanie mając nóż przyłożony do szyi?

– Nathan puść nóż. Nie chcę zrobić ci krzywdy. – Tuż po huku zamkniętych drzwi, Sloane usłyszała stanowczy głos Blake'a. Stał naprzeciwko, mierząc w przyjaciela z broni.

Sloane nie wierzyła, by Nathan mógł zostać zraniony. Nie była jedną z nich, dlatego jej życie nie miało większego znaczenia, ale z Nate'm było inaczej. On nie robił nic złego. Chciał dobrze i tak naprawdę nie widział innego wyjścia, jak pozbyć się zagrożenia, którym była w jego oczach.

Widziała wahanie wymalowane na twarzy afroamerykanina. Jego determinacja do pozbawienia ją życia gdzieś się ulotniła. Czyżby zrobiło mu się jej żal? A może nie chciał wchodzić w konflikt z Bellamy'm? Nie potrafiła tego odczytać, ale jedno mogła stwierdzić: Nathan nie był złym człowiekiem. Zawahał się, a to wiele o nim mówiło.

– Nathan, proszę cię. Nie chcesz być mordercą...

– Każdy z nas nim jest. Jeśli nie jesteś mordercą to nie przetrwasz na Ziemi pięciu minut – warknął Nate, puszczając nóż. – Dlatego Bryana nie ma już wśród nas. Zginął, bo to cholerne Plemię Skorpiona nas zaatakowało, a my nawet nie wiedzieliśmy o ich istnieniu! – krzyknął, zbliżając się do Blake'a na niebezpieczną odległość. Zacisnął palce na jego skórzanej kurtce, wypuszczając przy tym nóż i dodał: – Gdzie wtedy byli Ziemianie? Z tego co wiem zawarliśmy sojusz, a mieli gdzieś to, że byliśmy mordowani jak jakieś muchy!

Opuścił pomieszczenie z hukiem, pozostawiając po sobie bolesne słowa i nerwową atmosferę.

Bellamy nie potrafił uporać się z myślami po tym, co usłyszał. Wiedział, że Nathan bardzo cierpiał po śmierci swojego chłopaka, jednak nie sądził, iż to jego obwiniał o atak Plemienia Skorpiona. Owszem, może i powinien był uważniej rozejrzeć się po terenie albo wprowadzić z Clarke większą straż, jednak ich czujność została uśpiona odkąd Ludzie z Nieba zawarli sojusz z Ziemianami. Nikt nie sądził, że tuż za rogiem czaił się kolejny wróg, który był gotów wybić ich wszystkich, by pozostać jedynymi żyjącymi istotami na Ziemi.

– Opuszczę Arkadię po zmroku. Nie zamierzam stawać pomiędzy tobą, a ludźmi, którzy cię szanują. – Słaby głos Sloane przedarł się przez myśli Bellamy'ego.

Chłopak schował broń i podszedł nieco bliżej, posyłając jej sztuczny, wymuszony uśmiech. Już wiedział dlaczego Jasper był w nią tak zapatrzony.

– Jasper by mnie zabił, gdybyś odeszła stąd w takim stanie – zaśmiał się, kładąc dłoń na jej chudym ramieniu. – Najpierw wyzdrowiej, a potem pleć głupoty, okey? Nigdzie się nie wybierasz, a ja nie pozwolę, by ktoś cię skrzywdził. Całe szczęście, że Murphy był zamknięty w celi i widział, jak Nathan tu wchodzi. Gdyby nie on to nie wiem, co by się stało.

– Murphy? – Zainteresowała się. – John Murphy?

– Tak.

– Och, czyli on też przeżył! To wspaniale!

Naprawdę go nie widziała, gdy wyszła z izolatki? John nie uraczył jej żadnym głupim tekstem? Być może wtedy spał... Ale przecież diabeł nigdy nie śpi, prawda?

Bellamy przeczesał palcami ciemną czuprynę i westchnął głośno. Nie rozumiał, jak ktoś mógł się cieszyć z tego, że serce Johna Murphy'ego wciąż biło. Był to największy zdrajca, jakiego Arkadia miała i Blake szczerze wątpił, by jego intencje się zmieniły. Ludzie się zmieniali, owszem. Ale zmieniali się na gorsze. Diabeł nigdy nie stanie się aniołem. Nie w jego oczach.

– Odpocznij, Sloane. Niebawem przyślę do ciebie Jaspera.

Poczekała kilka minut od wyjścia Bellamy'ego i sięgnęła po kij oparty na ścianie przy łóżku, by wstać. Zaklęła pod nosem, gdy ból w nodze okazał się być nie do zniesienia. Przez kilka minut starała się uspokoić drżenie całego ciała oraz gwałtowny oddech, by w końcu wydostać się z izolatki. Nie musiała specjalnie szukać celi z uwięzionym w nim Johnem bowiem od razu dostrzegła zza kratami cyniczny uśmiech, którego nie będzie w stanie nigdy zapomnieć.

Poczłapała w jego stronę, ostrożnie stawiając każdy krok.

– Czyżbyś chciała podziękować za ocalenie ci życia? – Usłyszała, gdy znalazła się na tyle blisko, by móc ujrzeć rany na dłoniach chłopaka. Zaciskał palce na kratach, a oczy miał skupione na jej bladej twarzy. – Nie ma za co. Można powiedzieć, że jesteśmy teraz kwita.

– Dlaczego cię zamknęli? Myślałam, że jesteś jednym z nich...

– Długa historia. Nawet nie mam ochoty o niej rozmawiać – machnął lekceważąco dłonią i ziewnął głośno, jakby towarzystwo dziewczyny go nudziło. – Wracaj do swojego pokoju nim ktoś przyjdzie i będzie próbował skończyć to, czego Nathanowi się nie udało. Miej oczy szeroko otwarte, Sloane. Po wylądowaniu na Ziemi byliśmy w stanie zabijać siebie nawzajem, więc zamordowanie kogoś obcego nie będzie niczym strasznym dla Ludzi z Nieba.

– Rozumiem. – Przytaknęła. Choć nie obchodziło jej zbytnio, co mogło się z nią stać, interesował ją los Murphy'ego. Wiedziała bowiem, że nie powinien siedzieć zamknięty w celi niczym groźny więzień skoro mógł pomóc Clarke i Bellamy'emu. Również długo przebywał w laboratorium dr Malik. Doskonale pamiętała moment, gdy strażnicy wrzucili nieprzytomne ciało Johna do jej celi. Nim jednak zdołał się ocknąć, został zabrany i już więcej go nie widziała. Nie dostrzegła jednak żadnych paskudnych blizn ani na jego twarzy, ani na rękach. Miał jednak wytatuowany kod kreskowy. Chciała o niego spytać, jednak zrezygnowała, gdy Murphy odwrócił się do niej plecami i położył się na łóżku.

Jasper wziął do ręki talerz z usmażoną wiewiórką, w drugiej zaś pochwycił kubek z alkoholem i ostrożnie ruszył w stronę izolatki. Sloane nie mogła jadać wraz z wszystkimi posiłków przez wzgląd na swój stan, dlatego też do jego obowiązków należało przynoszenie jej jedzenia i dbanie o to, by nic nie zostało wyrzucone. Clarke dała mu wyraźnie do zrozumienia, że w pełni zdrowa Sloane lepiej im się przyda od tej, która musi większość czasu spędzać w łóżku. Bez wątpienia miała wobec niej plany dotyczące Plemienia Skorpiona, ale o niczym nie chciała mu powiedzieć. Może to i dobrze. Kto wie, czy spodobałoby mu się to, co by usłyszał.

– Jasper! – Zatrzymał się, widząc biegnącego w jego stronę Monty'ego. – Słyszałeś o Sloane? – spytał szeptem, gdy znalazł się tuż obok przyjaciela. Widząc jego pytające spojrzenie, kontynuował: – Nathan prawie ją zabił, ale na szczęście Murphy go zauważył i wezwał pomoc. Nikomu nic się nie stało, a Nate został przydzielony do polowania i zdjęto go ze straży.

Jordan omal nie upuścił talerza. Serce popędziło w szalony galop, napawając go niepokojem.

– Zabiję sukinsyna! – wysyczał przez zęby.

– Odpuść. – Monty położył na ramieniu chłopaka dłoń. – Nie zabił jej. Udawaj, że nic się nie stało, by inni nie poszli za jego przykładem i jednak nie dokończyli tego co zaczął.

– W jaki sposób Murphy wezwał pomoc? Przecież jest uwięziony w celi. – Odrzucił na bok cały gniew, postanawiając skupić uwagę na czymś innym.

– Darł się tak głośno, że Bellamy go usłyszał i przybiegł na ratunek.

– Powinienem pilnować jej przez cały czas. Tym bardziej teraz, gdy Nathan zasiał panikę i wielu naszych może pragnąć śmierci Sloane – skarcił siebie na głos, czując coraz większe poczucie winy.

– Nie możesz zaniedbać swoich obowiązków, Jasper. Wiesz, że musimy być przygotowani na ewentualny atak. Zwiększono straże. Zostało nas niewielu i Clarke zamierza dać nas na czatowanie dzisiejszej nocy.

– Świetnie. Po prostu świetnie – odparł sarkastycznie i wyszedł z pomieszczenia służącego za kuchnię, zostawiając za sobą rozbitego przyjaciela. Po drodze chwycił jeszcze dwie usmażone wiewiórki i wrzucił je na talerz.

Mijał ludzi bez cienia uśmiechu na twarzy. Miał ogromną nadzieję, że nie natknie się na Nathana bowiem nikt nie powstrzyma go przed obiciem mu gęby. Może i przechodził ciężki okres przez utratę ukochanego chłopaka, jednak w oczach Jaspera nie było to usprawiedliwieniem. Każdy kogoś stracił. Każdy szukał jakiejś drogi zapomnienia, pogodzenia się ze śmiercią bliskich i często chęć zemsty zaćmiewała im umysł, jednak Sloane nie była winna temu, co zrobiło Plemię Skorpiona. Sama również była ich ofiarą, o czym świadczyły blizny pokrywające całe jej ciało.

Zatrzymał się przed celą i zawołał Murphy'ego, który niechętnie zwlekł się z łóżka i podszedł do krat.

– Co jest, kolego? Stęskniłeś się za mną? – Usta Johna jak zwykle pokrywał ironiczny uśmieszek.

Jasper położył na ziemi kubek z wodą i wziął do wolnej ręki wiewiórkę, którą podał koledze. Może i nie było to zbyt higieniczne, ale nie pomyślał o zabraniu ze sobą drugiego talerza. W końcu i tak nie zmieściłby się przez wąskie kraty, więc jaką to robiło różnice?

– Jej, jaka szkoda, że na Arce nigdy nie jedliśmy biednych wiewiórek. To rarytas dla mojego podniebienia.

– Jedz i nie marudź, bo więcej niczego ci nie przyniosę.

John posłusznie wziął wiewiórkę i skinął z wdzięcznością.

– Nie ma za co. Twoja panienka jest bezpieczna aczkolwiek skłamałbym mówiąc, że jest cała i zdrowa. Sam rozumiesz – uniósł znacząco brew i machnął jedzeniem, po czym wrócił na łóżko, by spokojnie skonsumować posiłek.

Jasper westchnął zirytowany, podniósł kubek z wodą i odwrócił się w stronę drzwi od izolatki, które pchnął zaraz po tym, jak nacisnął odpowiedni guzik na elektrycznym panelu. Chciał się przywitać, jednak widok zamyślonej Sloane wpatrującej się w coś za oknem złamało mu serce. Jakże samotna musiała się czuć odkąd jej wioska spłonęła i wszyscy, prócz niej, zginęli? Uciekała przed Plemieniem Skorpiona, szukając dla siebie miejsca, jednak nigdzie jej nie chcieli. Przynajmniej tak mu się wydawało skoro zawsze uciekała. Nawet Mount Weather nie zdołało jej zatrzymać, a przecież było miejscem idealnym. Albo raczej tak wyglądało, bowiem prawda okazała się być bardzo brutalna i nawet on nie był w stanie rozmyślać o tym, co się tam wydarzyło.

Postawił jedzenie na krześle leżącym na łóżku i dopiero wtedy zwrócił na siebie uwagę dziewczyny. Spojrzała na niego zaskoczona, jednak od razu podziękowała za posiłek.

– Nathan to dobry człowiek...

– Omal cię nie zabił! – Oburzył się Jasper, słysząc jej słowa.

– Chce ocalić swoich przyjaciół. To nic złego, Jasper. – Sloane posłała mu poważne spojrzenie, w którym ujrzał tęsknotę. – Sama kiedyś robiłam wszystko, by ocalić najbliższych mi ludzi dlatego rozumiem motywy jakimi się kierował. Nie winię go za to. Winię siebie, ponieważ nie zdołałam ocalić nikogo ze swojej wioski. Uciekłam jak tchórz, pozostawiając ich na pewną śmierć.

– Nie wiem co się wtedy wydarzyło, ale jestem pewien, że nic nie mogłaś zrobić. Nie jesteś osobą, która zostawia innych w potrzebie...

– Mylisz się. – Spuściła wzrok i zacisnęła palce na materacu. Ledwie powstrzymywała się od płaczu. Widząc jednak tych wszystkich ludzi za oknem, powróciła wspomnieniami do dni, gdy Płonąca Wioska istniała i było to tak piękne, pozbawione wszelakiej przemocy miejsce, iż serce momentalnie złamało jej się na pół. Nigdy nie wybaczy sobie, że uciekła, gdy Plemię Skorpiona zamieniło to miejsce w ruinę. – Wracałam wtedy znad jeziora z moim chłopakiem. Od razu zobaczyliśmy ogień i dym unoszący się w powietrzu. Krzyki były tak straszne... Płacz...

– Nic nie mogłaś zrobić...

– Nieprawda! – krzyknęła, a z jej oczu mimowolnie popłynęły łzy. – Mogłam pobiec im na ratunek wraz z Zackiem i zginąć razem z nim! A zamiast tego uciekłam, bo bałam się śmierci. Jestem tchórzem!

Jasper usiadł obok i objął blondynkę ramieniem. Choć z początku próbowała się wyrwać, ignorując ból nogi, ostatecznie dała za wygraną i po prostu płakała, wtulona w niego jak w rzecz, która pomoże jej przejść przez największy sztorm.

– Każdy z nas robi wszystko, by przetrwać – szeptał Jasper, gdy głośny płacz zamienił się w szloch. – Wybacz sobie. Zapomnij o przeszłości i żyj tym co jest teraz. Inaczej jaki jest sens, by walczyć o każdy kolejny oddech? Przetrwałaś tak wiele, przetrwasz i to.

– Kiedy ja już wcale nie chcę walczyć. Miałam wielką nadzieję, że Nathan zakończy moje cierpienie, ale się zawahał... Nawet on się zawahał, choć jestem mu zupełnie obca, a ja po prostu wtedy uciekłam jak ostatni tchórz. Nigdy sobie tego nie wybaczę, Jasper. Nigdy.

– Wybaczysz. Potrzebujesz po prostu trochę czasu, by przystosować się do obecnej sytuacji – zapewnił, choć wiedział, że jego słowa nie robią na niej dużego wrażenia. Znów głośno płakała. Nie zdziwiłby się, gdyby w ogóle go nie słyszała.

Myślał, że Sloane była niesamowicie silną dziewczyną, a teraz widział ją w totalnej rozsypce. Czy fakt, iż nie znajdowała się już w więzieniu Plemienia tak na nią wpływał? Może uważała wszystkie tortury, którym została poddana za cenę opuszczenia najbliższych w chwili, gdy zarządzono ich egzekucję?

Może w ten sposób radziła sobie z poczuciem winy?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top