Rozdział 6

Obecnie

Palę ostatnie pieniądze, jakie zapracowałam w sklepie u staruszki na wsi. Jakim cudem ta skarbonka przetrwała dziesięć lat? To do mnie nie podobne. Nie zastanawiam się nad tym długo, dziękuje Bogu za to, że dobrze ukrył przed mną zielone papierki, teraz przynajmniej mam czym ogrzać zmarżniętą dupę. Siedzę w lesie patrząc na martwe uschnięte pole. Słońce coraz bardziej żegnało się z dniem. Kolejna doba, w której nikt nie ukręcił mi karku jest ogromnym sukcesem. Rozpalanie ognia wręcz krzyczało na moją głupotę, daje to sygnał innym, żeby znaleźć i pożreć. Znajdują się tacy, którzy gadają o tym, jak jedli ludzkie mięso, aczkolwiek najprawdopodobniej nikt ich nigdy nie widział.

Niezły blef.

Nikt nie miał dowodów, bo wchodząc tam już nie ujrzał światła słońca. Wszyscy drżeli ze strachu przed jakimś wymyślonym widmem.

Gdzie jest człowieczeństwo i dobroć, gdy są najbardziej potrzebne?

Ludzkość pisze książki o potworach nie z tego świata, wymyśla nadprzyrodzone moce, jednorożcach, złych czarnoksiężników. A to nie oni są złem na tej ziemi.

Najniebezpieczniejszy potwór działał w przebraniu, którego nikt nie ważył się zdjąć. Zawładną całym światem, stał się tak pazerny, że zniszczył to co dawało mu życie.

Po co to wszystko, gdy nie ma nic?

Nauczyciel z filozofii byłby teraz ze mnie dumny.

Nienawidziłam tego przedmiotu, a zostałam zmuszona wybrać, jako dodatkowy w ramach projektu, w którym szkoła zdecydowała się wziąć udział. Wybór miedzy filozofią, a matematyką wydawał się oczywisty. Po pierwszych zajęciach zmieniłam zdanie. Filozofia to jak matma tylko związana z ludźmi i ich rozkminiami pojawiającymi się z nudów.

Ogarnij się.

– Za plecami możesz mieć ludzi, którzy chcą cię zabić, a rozmyślasz o pierdołach mówię do siebie.

– Masz słabe odruchy obronne.

Gwałtownie odwróciłam się.

No to po mnie.

Zobaczyłam chłopaka, mocno zbudowanego pewnego siebie. Był w pozycji gotowej do ataku w każdej chwili.

– Gdybym chciał cię zabić już dawno bym to zrobił – powiedział rozbawionym tonem jakby czytał mi w myślach.

– Albo czekasz na odpowiedni moment.

Zaśmieje się teatralnie.

Intuicja podpowiada a mi, że wymuszony śmiech nie wróży nic dobrego.

Ucieczka nie wchodzi w grę. Znajdzie mnie prędzej czy później, będzie śledził tak, jak prawdopodobnie do tej pory i poczeka na odpowiedni moment.

Rusz głową Karmen.

Pewnym krokiem podszedł do mnie, odruchowo odsunęłam się, usiadł wyciągając ręce w stronę ognia.

– Wszystkich ludzi wrzucasz do jednego worka?

– A ty wszystkim ufasz bezgranicznie i korzystasz z ich ognia? – Odgryzłam się.

– Jak dają to dlaczego nie – zamyślił się na chwilę – Dziewczyno masz przed sobą potężną broń, a nawet przez moment nie przygotowałaś się, gdy mnie zobaczyłaś, żeby jej użyć.

– Co? – Zapytałam głupio.

Znów się zaśmiał, lecz tym razem przyjaźnie.

– Ogień. Masz tu dokoła pełno grubych patyków. Wystarczy, że podpalisz i rzucisz w przeciwnika.

– Dlaczego to robisz?

– Jeśli my nie pomożemy sobie nawzajem to kto to zrobi?

W tym momencie wiem, że mam przyjaciela.

Przyjaciela, który w tych czasach jest ważniejszy niż wszystko inne. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top