Rozdział 5
- No i tak ich dusze jeszcze bardziej przenikał wiatr- powiedział starzec do dzieci.- Coraz mniej byli tylko nim targani, bo już wtedy powoli stawali się z nim jednością. Mieli jeszcze mniej i byli jeszcze bardziej wolni niż wcześniej.
Było widać, że mężczyzna nie chciał przerywać tu swojej wypowiedzi, ale jeden ze słuchaczy zapytał, mimo to:
- Jak słońce wstało?... Zza czego innego może wstać słońce, jeżeli nie zza horyzontu?
- Wiesz...- Zaczął swoją odpowiedź dziadek- Wiesz, że nie wiem? Nie zawsze wszystko musi być zrozumiałe. Nikt Akwamaryńczyków nie pytał o zdanie na temat sensu realiów, w których przyszło im żyć. Nikt ich nie pytał, czy się z tym zgadzają czy nie... Wiesz jak długo ludzie się zastanawiali, zanim zrozumieli, co to horyzont?... A do tego czasu, też słońce przecież krążyło tak, jak krąży... Nawet tam na górze po prostu nikt nie wie, jak to działa... Nie za bardzo moją wybór...
Dziecko nie zamierzało dopytywać się o więcej w tej sprawie, ale nie wyglądało jednocześnie na zbyt zadowolone otrzymaną odpowiedzią.
- Więc...- znów zaczął mężczyzna.- Więc płynęli tak długo na tej szalupie. Słońce nowego dnia już dawno wstało, a zaczynało już chyba nawet powoli opadać. Zobaczyli, jak z chmur po prawej, nad nimi wyłania się pokaźnej wielkości okręt. Miał piękne pozłacane zdobienia mieniące się w słońcu i sześć śnieżnobiałych żagli wystających z burt, było więc z dala widać, że to dumny transportowiec Vermorski. Zapewne wracał do któregoś z imperialnych portów. Rodzeństwo nie było zadowolone z tego, że nie udało im się dopłynąć od razu do krainy brudnokrwistych. Wielka łódź skręciła już w ich stronę. Pozostało im tylko udawać, że są ich wspaniałymi wybawcami, chociaż w rzeczywistości nie uśmiechał im się powrót do okropnego państwa, które zdążyli już w swoim życiu poznać za dobrze.
Szczupły, jasnowłosy marynarz podał rękę Iris, by ta mogła wspiąć się z szalupy na obszerny pokład transportowca. Tuż za nią ten sam człowiek pomógł wspiąć się na burtę jej bratu. Podał mu również swoją brudną, spracowaną rękę. W okół nich, zebrała się grupka z członków załogi. Jak na Vermorczyków wyglądali całkiem nieźle. Względnie połatane ubrania i nawet nie było widać większych braków w uzębieniu. To, że pływali na tak pięknym okręcie. Mogło stanowić świetną przenośnie całego złotego cesarstwa, a jeszcze lepszą byłby żebrak podający komuś jedzenie na wysadzanej diamentami złotej tacy.
Rodzeństwo stało obok poręczy, przez którą tu przeszli. Ludzie patrzyli się na nich w milczeniu, niczego nie mówili, a jeden załogant w tym czasie przywiązywał ich drobną łódkę do złotego kolosa. Rozbitkowie wzbudzali raczej ciekawość niż litość w oczach większości z nich.
Nagle spomiędzy dwóch z nich przepchnęła się zupełnie inaczej wyglądająca postać. Była w wieku, którego zapewne większość z załogi nawet nie dożyje. Od razu było widać, że to kapitan. Miał na sobie ciemny elegancki płaszcz ze złotymi zdobieniami i ciężkie skórzane buty. Na głowie miał charakterystyczny trójkątny kapelusz z przypiętym dużym białym piórkiem. Nawet na nim musiały się znaleźć pozłacane akcenty na końcówkach włókien, z których się składało.
- Co to za zgromadzenie?!- powiedział nieco głośniej spod swoich siwych wąsów, lecz jednocześnie nie próbując być szczególnie nie miły.- No już! Odbić z powrotem na górną północ!
Tłum zaczął się rozchodzić, pomimo że na pewno oni wszyscy nie byli potrzebni do tego manewru. Ten człowiek był zapewne jednym z tych, którzy uważali, że nie ma w Vermorii nic złego dlatego, że to on był tym z pieniędzmi. Być może było mu w cesarstwie tak dobrze, że nie zważał na cierpienie innych... a może nawet już go nie rozumiał. Żadnemu z rozbitków nawet nie wpadło do głowy, żeby spytać go, czy nie mógłby odbić trochę na wschód do krainy brudnokrwistych. Na pewno by tego nie zrobił. Kapitan podszedł bliżej do rodzeństwa.
- Co się stało, że was tak wywiało?- zapytał całkiem serdecznie.
- Zaatakowali nas piraci...- zaczęła Iris bez zająknięcia.- Lecieliśmy z opiekunami do naszej cioci w Vermorii dolnej.
Brat spojrzał na swoją siostrzyczkę. Nigdy nie potrafił zrozumieć, jak ona potrafi tak szybko wyrzucać z siebie improwizowane łgarstwa działającej na jej korzyść. Spojrzenie tego niezrozumienia wymieszanego z podziwem spostrzegł jednak niestety kapitan. Spojrzał się na Rufina, zbliżył do niego i zapytał:
- A ty nie potrafisz mówić?...- Chyba nabierał lekkich podejrzeń.- Jak się ciocia nazywa?- spytał się dając do zrozumienia, że chce tylko jego odpowiedzi.
- Rohkea.- powiedział szybko chłopak. Od razu zażenował się tym, co właśnie powiedział. Wolał się nawet nie zastanawiać, skąd w jego głowie wzięła się ta losowa kolejność liter.
- ...że jak?- Marynarz podniósł jedną siwą krzaczastą brew.
- Rohkea...- powtórzył równie błyskawicznie.- No bo...- Rufin zaczął dalej.- ... bo ona ma dalekodolne pochodzenie
- Nazwisko?- Spytał zimno kapitan.
- Onneton.- Chłopak był z siebie dumny, że zdążył wymyślić coś, co nawet brzmi jak nazwisko, w trakcie wypowiadania nic nieznaczącego zdania... Czegoś go jednak mieszkanie w Vermorii nauczyło.
Mężczyzna się wyprostował.
- No dobra.- powiedział.- Wysadzimy was w następnym porcie. Tam się wami zajmą.- To zdanie zdecydowanie nie brzmiało dobrze w kontekście Złotych.- Będziemy za jakieś.- spojrzał, to mówiąc, na swój (a jakże) złoty zegarek na rękę.-... Pół zoika?... coś koło tego.- Potem marynarz rozłożył ręce i dodał z trochę bardziej widoczną, lecz wciąż nieświadomą życzliwością.- Powiedziałbym żebyście się rozgościli, ale chyba nie zdążycie.- Teraz na jego ustach zawitał nawet uśmieszek i już zaczynał się odwracać, żeby wrócić na swój kapitański mostek.
- A jaki to będzie port?- zapytała jeszcze Iris, niewzruszona, a on jeszcze na nich spojrzał.
- Wątpię, żeby wam to coś powiedziało...- zaczął.- Ale skoro chcecie wiedzieć, to dwieście czterdziesty ósmy port handlowy okręgu północnego... Vermorii oczywiście.
Nazwa tego portu mówiła im dużo, a szczególnie siostrzyczce Rufina. Uczyła się ona bowiem swego czasu na pamięć wszystkich, co ważniejszych portów złotego cesarstwa i nie tylko. Kojarzyła większość z nich również pod względem lokalizacji na mapie. Mapa ma oczywiście w Akwamarynie zupełnie inny wymiar niż na ziemi... a konkretniej trójwymiar.
Port dwieście czterdziesty ósmy Vermorii północnej był portem, z którego chyba najbliżej było do kraju brudnokrwistych. Wystarczyło tylko na samym początku zlecieć mocno w dół i dryfować z ciepłym, południowym wiatrem na jeszcze dalszy północny zachód. Może więc nie wpadli tak bardzo z deszczu pod rynnę, jak się im wcześniej wydawało? Mimo to, rodzeństwo było świadome tego, że i tak musiało prędzej, czy później uciec, by Złoci się nimi nie „zajęli".
- Przepraszam, ale...- powiedziała jeszcze nieco głośniej dziewczyna, gdy kapitan już sobie odchodził. On raczył się jeszcze do nich odwrócić.- ... ale jestem głodna.- Iris wiedziała, że ten jegomość wygląda raczej na człowieka nieświadomego tego, czym jest Vermoria dla uboższych, a nie bezpośrednio złego, była więc szansa, że ich ugości.
Stary marynarz popatrzył się wtedy na nich z lekką dezaprobatą. Westchnął do tego jeszcze, jakby ubolewając nad tym, że musi komuś pomóc.
- No dobra, chodźcie...- wybełkotał w końcu niechętnie i skinął głową, by poszli za nim.
- Zaraz...- przerwał znów dziadkowi ktoś ze słuchających.- Zaraz... Ten kapitan powiedział, że dopłyną do portu za pół... czego?
- Właśnie się zdziwiłem, że nikt o to od razu nie zapytał.- odpowiedział opowiadający, uśmiechając się lekko.- Mieli dopłynąć za pół „zoika". Nie chcę was zanudzać, ale taaa... cyferki też się nam trochę poprzewracały, gdy spadliśmy z Akwamarynu na ziemię, a potem uczy się następne ziemskie pokolenia tej ich powykrzywianej wersji. Wszystko się nam poprzesuwało. My, Ziemianie mamy dwadzieścia cztery godziny w dobie, sześćdziesiąt minut w godzinie, a potem nagle tysiąc milisekund w sekundzie.
Mężczyzna spojrzał teraz na małe, młode twarze swoich słuchaczy. Wpatrywały się w niego z coraz większą determinacją poznania większej ilości tych magicznych tajemnic, które były im przez niego opowiadane. Aż żal mu było przerywać swoją wartką opowieść, by zrobić miejsce na takie, jego zdaniem, nudne szczegóły o życiu w niebiosach. Mimo to, zaczął już temat, więc musiał go dokończyć.
- „Zoik" to Akwamaryńska jednostka czasu.- powiedział.- Jeden zoik to dokładnie jedna setna doby. W każdym zoiku mieści się sto enzoików, a w każdym enzoiku jeszcze kolejne sto enenzoików, nazywanych zwyczajowo pizoikami...- Dziadek aż się uśmiechnął z tej ciszy całkowitego „zrozumienia", jaka nastała po jego wypowiedzi.- Żeby wam to tak zobrazować...- zaczął tłumaczyć dalej.- Wiedząc, że doba trwa w Akwamarynie tyle samo, co na ziemi. Można policzyć, że jeden zoik Akwamaryński to mniej więcej czternaście i pół minuty ziemskiej, enzoik to mniej więcej osiem i pół sekundy, a pizoik to trochę ponad osiemdziesiąt sześć milisekund... Mieli dopłynąć za pół zoika, czyli jakieś siedem minut. Jeżeli chodzi o zegarki, to tak... mają tarczę do stu. Zoik setny, zwany też zerowym, to nasza dwunasta w nocy, czyli północ, a zoik pięćdziesiąty to nasza dwunasta za dnia, czyli południe.
Dzieci zdawały się rozumieć wypowiedź tylko do słów: „jednostka czasu". Opowiadający stwierdził jednak, że to chyba dobrze. Nie chciał zaprzątać młodych głów takimi nieistotnymi dla nich rzeczami jak czas. Wystarczało, że on musiał się nim przejmować.
- No... Także... Powracając, do istotniejszych rzeczy...- powiedział potem.- Coś u niego zjedli, a kiedy już dopłynęli, słońce nadal świeciło na nich prawie pionowo. Na ich nieszczęście byli widoczni jak na patelni...
Rufin i Iris opierali się na głównym pokładzie o poręcz schodów, wiodących na mostek. Od lądu dzieliło ich jakieś sto metrów. Powoli zaczynali już słyszeć gwar zatłoczonych, brudnych ulic portowego miasta. Jakiś dumny człowiek w pozłacanej todze szedł wzdłuż portu z zadartym nosem, a przed nim powoli pełzło kilkunastu pracowników, których wypadałoby nazwać raczej niewolnikami. Wyglądali strasznie. Nieśli na swoich plecach skrzynie i wszelkiego rodzaju pakunki, pod którymi uginali się niesamowicie.
Przy brzegu wznosił się wysoki maszt z zawieszoną flagą przedstawiającą sześciogłowego bazyliszka, symbol złotego cesarstwa. Przypominał on rodzeństwu najgorsze czasy z ich dzieciństwa.
Iris spojrzała na Rufina, gdy od lądu dzieliła ich już tylko spora szpara. W jej oczach malowało się przerażenie. Brat nie wyglądał lepiej. Patrzył z odrazą na te ohydne, ciemne mury ciągnące się zapewne przygnębiającym, ponurym labiryntem, jak w większości z Złotych miast. Vermoria była nieprzyjaznym miejscem, nawet gdy jeszcze mieszkali w niej z ojcem daleko stąd. Nie potrafili sobie wyobrazić, co się może z nimi stać, gdy znajdą się tam absolutnie sami, bez krzty swojego majątku, w nieznanym mieście.
Marynarze rzucili już grube liny na ląd, a osoby czekające na brzegu zaczęły ich przyciągać do jego krawędzi. Rufin otworzył lekko usta i zaczął ciężko oddychać, spoglądając z pode łba na kapitana. On bowiem w tym czasie podszedł z lekkim uśmieszkiem do, trzymanej już przez dwóch załogantów, drewnianej kładki. Na lądzie czekali ci biedni tragarze, których wcześniej rodzeństwo widziało. Oczy siostrzyczki zaczęły błyszczeć łzami w dziennym świetle, nieustannie wpatrując się w swojego brata, który jednak nie przestawał patrzeć na starego mężczyznę. Jej serce zaczynało bić szybciej. Zamknęła oczy. Zobaczyła bardzo wyraźnie zębatki mechanizmu. Jego szczęknięcia były głośniejsze niż kiedykolwiek, wydawało jej się, że ten układ usiłuje uwięzić ją w swoich własnych elementach, że była właśnie zamykana w metalowych, skomplikowanych szczękach. Wydawało jej się, że każdy najdrobniejszy trybik jest niewyobrażalnie masywny, że jest częścią układanki, w której siedzi i która ma ją zniewolić. Odczuła to wszystko w krótkiej chwili tego, jak łza spłynęła po jej policzku. Otworzyła oczy, lecz ciągle prawie widziała to, co zobaczyła w głębi swoich powiek. Miała ochotę się rozpędzić, wbić się w nie i roznieść na strzępy te przeklęte, miedziane trybiki, zapadki, haczyki.
Do kapitana zbliżyła się postać dumnego bogacza, przepychająca się przez swoich tragarzy, dając do zrozumienia, że nic dla niego nie znaczą. Mężczyźni podali sobie ręce i się do siebie uśmiechnęli. Zaczęli chyba prostą wymianę słów, tonącą w portowym zgiełku. Marynarz spochmurniał jednak na chwilę i zaczął chyba, coś mówić o rozbitkach, których przyjął na pokład, odwrócił wzrok w stronę rodzeństwa i wskazał na nich palcem mówiąc, coś czego również nie dało się wyraźnie usłyszeć.
Iris szarpnęła Rufina z całej siły za rękaw i zaczęła go ciągnąć do rufy. Puściwszy już go, przeskoczyła przez metrową przepaść między lądem, a pokładem. On natychmiast skoczył za nią. Mewy wzbiły się z ziemi w powietrze, a w okół rozniósł się ich ptasi jazgot. Usłyszeli tylko zdarty męski głos zza siebie:
- Hej!- Chwilę potem, dało się słyszeć szczęk metalu, który, chcąc nie chcąc, przypomniał im dzieciństwo. Za dobrze dane im było zapamiętać odgłos zbroi straży publicznej, zrywającej się do pościgu.
Serce Iris biło niesamowicie szybko. Nie wiedziała nawet, że potrafi tak szybko biegać. Jej kroki same ciężko uderzały w nierówny, kamienny bruk. Chciałaby teraz móc bardziej kontrolować swoje emocje, by łzy nie rozmazywały jej tego, co widzi. Za żadne skarby nie chciała wracać do tych okropnych stron, w których dane jej było przeżyć większość swojego życia. Rufin biegł obok niej, również niewyobrażalnie roztrzęsiony. Zbliżali się w zawrotnym tempie do pierwszej lepszej, wąskiej uliczki. Wiedzieli z doświadczenia, że łatwiej jest w takich miejscach komuś uciec.
Otoczyły ich znów brudne realia życia w tym miejscu. Kiedy gnali między wysokimi obskurnymi ścianami, trącali co jakiś czas mniej lub bardziej strasznie wyglądających przechodniów, a przed nimi nieustannie rozbiegały się szczury i robactwo. Jakiś starszy, wychudzony człowiek wystraszył się ich aż tak, że wysypały się mu z kosza gnijące jabłka i zaczął je gorączkowo zbierać na klęczkach. Chwilę później kilka owoców zostało potraktowane przez ciężkie metalowe buty rozpędzającego się „Stróża cnoty", bo tak właśnie oni kazali się często publicznie nazywać, co miało być formą kary dla „Grabieżcy narodu", którego schwytali. Miał on w ten sposób przyznać się przed ich zardzewiałym „majestatem" do błędu. Oczywiście na takich upokarzających przeprosinach na kolanach się nie kończyło. Uciekiniera czekał jeszcze wyrok Vermorskiego wymiaru sprawiedliwości, chociaż nazywanie go tak jest splunięciem w twarz wszystkim sprawiedliwym ludziom (i nie tylko ludziom) w całym Akwamarynie.
Dziewczyna skręciła na rozwidleniu w lewo. Tu na szczęście nie było już żadnych przechodniów, ale było tak wąsko, że między ohydnymi murami mogła się zmieścić najwyżej jedna osoba. Siostra nie czuła już strachu, zalewała ją frustracja, złość, a może nawet nienawiść. Zamknęła na chwilę oczy, by oczyścić je ze słonej cieczy. Przez chwilę znów zobaczyła masywne tryby. Wydawało jej się, że uderza w nie z całej siły, że rozlewają się w swej oniryczności, nie pozwalając jej przejść. Na końcu drogi było widać jak ulica kończy się na jakiejś większej przestrzeni.
- Iris!- usłyszała nagle krzyk swojego brata, biegnącego dosłownie metr za nią.- Mamy uciekać przez rynek?!- Dopadł ją przy wyjściu z uliczki, łapiąc za ramię, gdy ona już się zatrzymała na progu otwartej przestrzeni.
Odwrócili się za siebie, zmęczeni. Wiedzieli jednak, że „Stróż" jak zwykle w swojej zbroi męczył się dwa razy bardziej. Ich działania nigdy nie wyglądały na przemyślane, włącznie z obowiązkowym pełnym rynsztunkiem. Nie widzieli go jeszcze, ale słyszeli głośne zgrzyty metalu, które dudniły zdecydowanie za blisko, jak na marzenia o tym, że mógł skręcić w złą stronę na rozwidleniu.
Rufin przecisnął się obok Iris i spojrzał w prawo. Stał tam oddalony, kilkunastometrowy pomnik nagiego Cesarza.
- Odmłodniał, dziad!- zawołał brat sarkastycznie.
Rzeźba przedstawiała go w triumfalnej pozie i z wyidealizowanymi, nie realnymi kształtami, ukazującymi go praktycznie jak Boga. Nie miało to zbytniego znaczenia, gdyż prawie nikt w swoim życiu nie miał okazji go na żywo zobaczyć.
Za posągiem wznosił się pozłacany gmach.
- Przecież to jest budynek sądu!- powiedział Rufin wskazując na budynek, zauważywszy rzeźbę wagi umieszczoną w dłoni marmurowego władcy.- Lepiej być nie mogło!- Sarkazm aż żarzył się w jego słowach.
Iris spojrzała w lewo i parsknęła śmiechem. Chłopak również zwrócił wzrok w tę stronę. Szła tam najwyraźniej jakaś defilada wojskowa i przechadzała się powoli swymi bojowymi końmi zakutymi jak zwykle w stal. Wielka ściana sił zbrojnych sunęła w stronę Sądu, zajmując całą główną ulicę.
- To się nazywa mieć farta!- powiedziała z uśmiechem dziewczyna pożałowania dla swojego losu, jakby chciała zapluć samą sytuację, w której się znalazła.
- Jak nas złapią i zamkną na trzy lata za ucieczkę przed majestatem, to nie będzie ci do śmiechu.- odpowiedział zimno brat, choć było widać, że nie głównie przez swój stres.
- Po drugiej stronie jest wąska uliczka. Nie wygląda jakby złoci tamtędy za często łazili.- oznajmiła, wskazując palcem.
Stalowe kroki biegły już bardzo blisko. Prawdopodobnie niebawem strażnik miał wyłonić się zza zaułka, którym przybiegli.
- Chcesz tam przejść pod nosem kawalerii?- odpowiedział pytaniem.
- Nie koniecznie. Musimy tylko zrobić zamieszanie. Widzisz tego „Pana i Władcę" na przodzie?- To mówiąc, wskazała na najbardziej okazałego jeźdźca, najwyraźniej prowadzącego resztę.- Pamiętasz, co zrobiliśmy kiedyś na placu wolności pod naszym starym domem?- zapytała Iris.
Rufin spojrzał się na nią i otworzył szeroko usta oraz oczy, widząc jej głupi uśmieszek, przez który przebijało się coś, co chyba można było już nazwać delirium.
- Odbiło ci...- Zaczął niepewnie.- to wtedy było przez przypadek.
- Znam takich jak on... są przewidywalni... Wtedy to zrobiliśmy i się udało...- odparła dziewczyna.
- Tak udało się!... Zamknęli nas! To była największa kaucja jaką musiał za nas wpłacić ojciec!
- Wolisz pewne trzy lata?!- Wydarła się na niego, patrząc groźnie i zaciskając dłonie w pięści.- Nie ma czasu na myślenie!- Strażnik wyszedł zza rogu dziesięć metrów od nich z otwartą przyłbicą, przez którą widać było jego czerwone od zmęczenia policzki. Ciężko dyszał. Wydawało się jakby mało brakowało, by zwyczajnie zemdlał ze zmęczenia. Zaczął się do nich zbliżać bardzo wymuszonym truchtem.- A poza tym- powiedziała siostra.- ... nie wiem jak ty, ale ja mam ochotę nabroić.
Siostra wyrwała się nagle i zaczęła biec. Jej braciszek zdążył tylko zacisnąć zęby i ruszyć za nią. Zatrzymali się na środku. Byli doskonale widoczni w jaskrawo żółtym świetle wczesnego popołudnia. „Stróż" podbiegł jeszcze parę kroków z uliczki i zatrzymał się ze zmęczenia, głośno dysząc. Chyba nie miał zamiaru ich dalej gonić. Prawdopodobnie wiedział, że ma dziś miejsce jakaś defilada. Wydawało mu się, że już nie musi.
Dowodzący kawalerii w pięknym odświętnym rynsztunku na zakutym w pozłacaną zbroję, wielkim koniu, zobaczył z oddali parę drobnych postaci uciekających przed niedołężnym strażnikiem. Jeździec spojrzał tylko na niego.
- Idiota...- wyszeptał do siebie.
To był jeden z tych bogatych Vermorczyków, których chyba jeszcze bardziej od pieniędzy zaślepiał „honor".
- Sam to zrobię.- powiedział, zamykając przyłbicę i zaczynając się rozpędzać.
- Ten jest większy...- powiedział Rufin załamującym się głosem, nie próbując nawet ukryć swojego przerażenia.
- Rozwijamy się...- odpowiedziała mu Iris z prostotą, powstrzymując uśmiech.
- Jesteś chora!- powiedział stanowczo i w tym momencie, pędzący już jeździec wyciągnął majestatycznie błyszczący miecz.- Zabiję cię!- wydarł się chłopak do siostry.
- Zaczynaaaamyyy...- Powiedziała tonem jakby wołała go na obiad i z braciszkiem u swego boku zaczynała powoli truchtać w stronę pomnika. Po chwili biegli już całkiem szybko.
- Skąd wiesz, czy ten też będzie taki głupi?!- zapytał brat.
- Nie wiem... ale na pewno nie widzi za dużo przez te wąskie szparki w hełmie... i zza swojej dumy też.- Usłyszał w odpowiedzi.
Słyszeli jak głośne odgłosy kopyt zbliżały się do nich w zawrotnym tempie i były już bardzo blisko. Zaczęli powoli odliczać chórkiem, cały czas biegnąc:
- Trzy, dwa, jeden...- Wtedy rozbiegli się na obydwie strony przed piedestałem pomnika i oddalili się od niego tak daleko jak tylko zdążyli.
Rozpędzony koń wbiegł z impetem w marmurowe schodki przewracając się efektownie i wyrzucając swojego jeźdźca z wielką prędkością przed siebie. Rosły mężczyzna zakuty w ciężką, pozłacaną zbroję poszybował w powietrzu i uderzył w posąg, który momentalnie rozpadł się na kilka dużych kawałów marmuru. Turlająca się głowa Cesarza zatrzymała się dopiero, uderzając w drzwi gmachu wymiaru „sprawiedliwości". Wszystkiemu towarzyszył ogromny huk. Wokół zaczęli schodzić się przypadkowi przechodnie. Obserwowali zniszczenia i leżącego na plecach żołnierza. Wydał z siebie jedynie jakąś przeciągłą nieistniejącą samogłoskę. Aż dało się poczuć jego... wszelkie uszkodzenia. Teraz dopiero kilka pozostałych koni ruszyło na pomoc.
Rufin dopadł do Iris, która już przeciskała się w zagęszczającej się widowni w kierunku upragnionej ustronnej alejki.
- Odbiło ci!- Do momentu, w którym Rufin to powiedział, nie zdawał sobie sprawy, że można na kogoś nakrzyczeć, szepcząc.- Jak nas teraz złapią, to mamy załatwione lekko dwadzieścia lat!
- Nie złapią nas.- Nie zwalniając swego szybkiego kroku, dziewczyna odpowiedziała tonem, który miał chyba zabrzmieć na spokojny. Byłby taki, gdyby tylko nie załamał się w połowie zdania i nie został zwieńczony przełknięciem śliny.
Szli już ustronną alejką. Siostra skręciła w losową, mniejszą uliczkę. Brat zatrzymał ją, łapiąc za ramię i odwrócił do siebie.
- Iris- zaczął.- Po prostu przyznaj się, że jesteś chora i ci tego brakowało.
- Nie.- odpowiedziała szybko i stanowczo.- ...Tylko tak myślałam.
Na chwilę przymknęła oczy i przez chwilę znów zobaczyła brudne, hałasujące tryby. Nadal były niebezpieczne, masywne i obskurne, ale już nie usiłowały jej zniszczyć. Otworzyła znów oczy. Jeszcze nic nie ugodziło tak perfidnie i wręcz głupio w jej nadzieję. Za plecami jej braciszka zbliżał się lekko zbrojny strażnik.
- Oby zatrzymał nas tylko za włóczęgostwo.- pomyślała.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top