Prolog

Kapitan stał na mostku swojego okrętu. Nikogo prócz niego na nim nie było. Statek był pusty i otoczony przez dziwnie przyjazną ciemność. Mieniła się swymi ciemnymi kolorami. Przypominało to nieco dziwniejszą odmianę zorzy polarnej, wpadającej jednak w odcienie ciemnego błękitu i fioletu. Barwy te przelewały się na tle gwiazd nieskazitelnie czystego nieba. Mężczyzna spojrzał na swoje dłonie. Były młode. Od dawna ich takimi nie widział. Wydawało mu się, że jego skóra świeci delikatnie jasnym błękitem.

Rozejrzał się. Zadarł najpierw wzrok. W górze ciągnęły się linki, trzymające kilka metrów nad całym kadłubem, balon z ciepłym powietrzem. Potem spojrzał na horyzont. Nie widział na nim żadnego lądu, lecz w okół wcale nie rozciągał się słony bezkres oceanów.

Teraz kapitan podszedł, powoli stawiając kroki, do krawędzi okrętu. Statek zdawał się cały skrzypieć, jakby był zmęczony, lecz w niewyjaśniony sposób na coś gotowy. Można by pomyśleć, że kiedy jeszcze pływał, sól przeżarła jego burty do cna... można by, gdyby tylko w trakcie jakiegokolwiek ze swoich rejsów dotykał wody. Nie, definitywnie ten balon nad jego głową nie był ozdobą.

Mężczyzna oparł się wreszcie o niezbyt wysoką drewnianą barierkę. Spojrzał w dół, a jego oczom ukazała się wielka przepaść, rozświetlana przez przelewające się światła nocy w swojej najczystszej, gwieździstej postaci. Pod sobą widział niesamowicie stromą, purpurową kaskadę skał. W okół rozciągały się wielkie arcydzieła matki natury. Wąwozy, góry, skarpy, urwiska ciągnęły się aż po sam horyzont. Były ośnieżone, szpiczaste i powykręcane w najbardziej monumentalne i niemożliwe formy, jakby mimo swej twardości były uformowane przez leciutki wiatr. Żadna bryła nie była jednak tak wysoka, jak ta, na której osiadł ten statek. Zawsze tę łajbę coś ciągnęło w górę i nie dała o tym zapomnieć nawet teraz.

Kiedy kapitan spojrzał na burtę, zobaczył lekko sparciałe żagle z niej wystające. Nie mogły przecież piąć się w górę na masztach jak na naszych oceanicznych statkach, bo tam przecież unosił się balon. Szmaty te były ze starości już lekkie i półprzezroczyste jak widmo. Dokładnie tak samo czuł się ich obserwator. Wiatr przez niego przenikał. Czuł jego chłód, lecz nie zimno.

Mężczyzna odepchnął się od barierki i, napatrzywszy się jeszcze przez chwilę, ruszył w stronę steru. Przeszedł jedynie obok niego muskając jakby z nostalgiczną czułością drewnianą krawędź koła. Podszedł do schodów, które prowadziły na właściwy pokład.

Na jego środku nie było masztu, bo co niby miałby w górze utrzymywać. Zamiast tego, stał tam metalowy, trzymetrowy drążek, na którego szczycie znajdowała się, również metalowa, róża wiatrów. Była pięknie zdobiona odlatującymi już powoli pozłacanymi i posrebrzanymi liniami. Wskazywała jednak nie cztery kierunki świata, ale sześć: północ, południe, wschód, zachód, górę oraz dół. Nie było to zbyt praktyczne urządzenie. Montowana była na statkach, tylko dla kultywowania tradycji żeglugi powietrznej.

Marynarz stał teraz zadzierając wzrok ku sześciu metalowym strzałom. Odwrócił się jednak szybko i zaczął iść w kierunku drzwi do pokoju pod mostkiem, z którego przed chwilą po schodach zszedł. Kiedy stał już w ich futrynie, do jego uszu doszedł błogi dźwięk, przeplatający się z wysokogórską ciszą. Nad drzwiami wisiały drewniane dzwonki poruszające się lekko na wietrze i uderzające o siebie.

Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi z niezamierzonym, lecz spodziewanym hukiem. Pod wszystkimi ścianami niedużego pomieszczenia stały, również wysłużone, drewniane półki przypominające te najprostsze na książki. Służyły jednak do przechowywania zwiniętych w rulon płaskich map różnych wysokości. Płachty papieru różnych wielkości wysypywały się aż z półek. Sporo z nich leżało na podłodze. „Światło nocy" docierało do wnętrza jedynie przez małe, zabrudzone okienka, wpisujące się w, specjalnie uczynione, szpary między kolejnymi regałami.

Na środku pomieszczenia stał przytwierdzony do podłogi stół, również oczywiście drewniany. W jego rogu stała, rozpływająca się powoli, świeca. Mężczyzna nawet nie zastanawiał się dlaczego u licha pali się teraz ona niebieskim płomieniem. Pomimo to, że znajdował się na szczycie jakiejś góry w starym okręcie powietrznym, nie wydawało mu się by się czemukolwiek dziwił. Może jego mózg tego wszystkiego nie pojmował, a może... nie chciał?

Cały stół, prócz świecy, zajęty był przez rozłożoną, dużą mapę. Podszedł do niej. Przedstawiała wszystkie konstelacje, a w jej rogu, tuż obok Oriona, namalowana była ta „zwykła" róża czterowietrzna. Nawet on; stary wilk niebiański (bo przecież nie morski) nie widział, jaki jest w tej mapie sens. Czuł jednak wyraźnie, że najchętniej wskazałby teraz palcem na jakiejś miejsce i wyznaczył cel... jak kiedyś.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top