rozdział trzeci

Carian potarł twarz dłonią.

— Wracam do was po dwóch miesiącach, a jedyne, co udało wam się schwytać, to ta panienka? — spytał zmęczonym głosem, przyglądając się uważnie skulonej w rogu celi dziewczynie. Jego oczy, przywykłe do ciemności, dostrzegły jej ścięty niepokojem i wyczekiwaniem wyraz twarzy.

— To szpieg — odparł Arwen, zakładając ręce na szerokiej piersi. Carian popatrzył na brata, a potem znów przeniósł spojrzenie zielonych oczu na siedzącą w mroku sylwetkę.

— Szpieg — powtórzył, nie mogąc uwierzyć, że to stworzenie mogłoby przetrwać choć kilka godzin na dzikiej części tej wyspy.

— Mówi płynnie w obu językach. Znaleźliśmy ją nad przełęczą — ciągnął niezrażony niczym brat, ale Carian uciszył go uniesieniem dłoni. Mężczyzna był cały mokry od ulewy, a ubranie lepiło mu się do ciała. Dodatkowo, był piekielnie zmęczony, nie miał ochoty na wysłuchiwanie teorii Arwena, których nigdy mu nie brakowało.

— Idris— zwrócił się do swojego kartografa, który akurat dojadał resztki ciasta z grochem z talerza. Odwrócił się, słysząc głos kapitana. — Co ty tu, na wszystkie morza, robisz? — zapytał, wzdychając ciężko i opierając się muskularnym ramieniem o ścianę.

Idris wygiął usta w czymś, co zapewne miało być uśmiechem.

— Kapitanie... — zaczął, żując resztkę potrawy. Przełknął. — Kapitanie, no bo pada — oznajmił i nabierał powietrza, aby kontynuować, ale Carian, ociekający wodą od stóp do głów, przerwał mu:

— Naprawdę? Pada? Nie zauważyłem. Może powinienem przejść się jeszcze raz — sarknął, przeczesując palcami skołtunione czarne włosy.

— Nie o to chodzi, kapitanie — wytłumaczył, marszcząc brwi. — Znaleźliśmy ją i się zasiedzieliśmy.

Carian zerknął na stół.

— Przy kościach?

Idris, którego rdzawe włosy zdawały się płonąć w blasku świecy, zacisnął szczękę.

— Już wychodzę — mruknął niemrawo i przecisnął się obok niego do wyjścia. Leander i Rahill, a nawet jego brat Arwen, wpatrywali się w Cariana z wyczekiwaniem. Mężczyzna jednak wyminął ich i usiadł ciężko na krześle, które skrzypnęło żałośnie pod jego ciężarem. Napił się wody ze stojącego obok kufla.

— Rozumiem, że musicie mi o niej koniecznie opowiedzieć — domyślił się, rozcierając obolałe ramię.

— Równie dobrze ja mogę o sobie opowiedzieć. — Z mroków celi dobiegł do niego melodyjny, kobiecy głos, odwracający jego uwagę od trzymanego naczynia. Carian popatrzył na dziewczynę szmaragdowymi jak shalaevarskie lasy oczyma i uniósł ciemne brwi. Wstała, podchodząc do kraty. Nie miała na sobie nic, prócz gorsetu i tuniki, niesięgającej jej kolan.

— Mów więc — mruknął, ponownie przecierając twarz dłonią. Na głębiny mórz, jak mu się chciało spać!

— Mam na imię Lavandea i jestem uzdrowicielką z Qholgunu. Płynęłam statkiem z załogą, która chciała odbić niewolników zdobytych na Plądrowaniu, aby nie trafili do króla. Zatopili nas, a gdy tutaj trafiłam, myślałam, że jestem na terytorium wroga, przez co odezwałam się po shalaevarsku, a to z kolei spowodowało, że twoi kompani uznali, iż jestem szpiegiem — mówiła powoli i bardzo składnie. Carian przez ten czas przypatrywał się jej ładnej, acz brudnej twarzyczce i zaciśniętym na kracie dłoniom. Dziewczyna drżała — z zimna albo z przerażenia.

— Długo nad tym myślałaś? Brzmi na dobrze ułożoną historię. — Zastanowił się, dopijając wodę z kufla. Rozejrzał się po blacie, ale na pobliskim talerzu leżała tylko jedna kromka chleba. Zjadł ją.

— Być może też ułożyłbyś swoje zeznania w taki sposób, gdybyś siedział bezpodstawnie w zimnej celi. Chciałam przekazać, co miałam do przekazania — powiedziała, a on odniósł wrażenie, że głos załamał jej się pod koniec tego zdania.

— Szkoda, że wcześniej nie byłaś taka gadatliwa. — Arwen, który dotąd opierał się o blat stołu, odepchnął się od niego i podszedł do kraty, a Lavandea cofnęła się. — Szkoda, że wcześniej nie przedstawiłaś nam swojego życiorysu w tak śmiesznie ułożony sposób.

— Wtedy myślałam, że jesteście wrogami — odparowała mu.

— Dobrze, więc wytłumaczcie mi teraz, czemu ta dziewczyna siedzi w celi? — Carian zignorował odzywki brata i Lavandeę, zwracając się do przyjaciół.

Rahill wzruszył ramionami, ale reakcja ta nie była dla Cariana dziwna. Rzadko miał cokolwiek mądrego do powiedzenia, więc kapitan niemal natychmiast przeniósł wzrok na Leandera, skrytego w cieniu.

— Może być szpiegiem — odparł po prostu, mrugając, jakby coś wpadło mu do oka. Niestety, miał już taki odruch.

— Na pewno jest szpiegiem — wtrącił Arwen, odwracając się gwałtownie do brata. Nadal nie zdjął z siebie kolczugi, a zwykle poruszał się po kompleksie bez uzbrojenia. Carian uśmiechnął się wbrew własnej woli. Czyżby naprawdę ta dziewuszka tak wystraszyła dorosłego wojownika? — Przysyłają nam kolejną ślicznotkę, żeby zinfiltrować obóz. Pamiętasz tę ostatnią?

Carian odchylił się na krześle, aby znowu popatrzeć na Lavandeę. Była bardzo zgrabna, nogi miała szczupłe i długie, ale twarz oraz włosy pokrywało zakrzepłe błoto.

— Myślę, że wyglądałaby lepiej, gdyby się umyła.

— Widzisz, mówiłem — powiedział Rahill do Arwena, ożywając nagle. Uśmiechnął się głupio, a Arwen zbył go machnięciem ręki.

— Czy ty mnie słuchasz, bracie?

— Na razie usłyszałem od ciebie tylko tyle, że ci się podoba i dlatego jej nie ufasz.

— Powtórzył to już kilka razy — potwierdził Leander, co jeszcze bardziej rozdrażniło Arwena. Carian uniósł kącik ust.

— Więc co chcesz z nią zrobić?

— W razie czego, służę radą. — Z twarzy Rahilla nie schodził głupkowaty uśmiech. Zarówno on, jak i rodzony brat Cariana, denerwowali go niepomiernie, a mężczyzna marzył tylko o tym, żeby założyć suche ubrania i położyć się spać.

— Nie zwykłem trzymać niewinnych dziewczyn w celi. A tym bardziej takich, które walczą o wyzwolenie niewolników, podobnie jak my.

Arwen spojrzał na widoczny tylko dla niego punkt na ścianie wzrokiem, który świadczył o zażenowaniu.

— Więc chcesz ją wypuścić?

— Tego nie powiedziałem. Ale moglibyście ją przenieść do innych komnat, żeby mieszkała jak człowiek. — Znowu na nią zerknął. — Będziemy ją trzymać pod kluczem i zobaczymy, co z tego wyniknie.

— Dobrze, Carianie — zgodził się brat po chwili ciszy, nachylając się jednak nad stołem. Kolczuga zadźwięczała przy tym ruchu. — Zapamiętaj jednak moje słowa: twoje dobre serce jeszcze cię zgubi — szepnął cicho i odszedł, nie patrząc mu więcej w twarz. Rahill i Leander przypatrywali się temu beznamiętnie, przyzwyczajeni do tego, że bracia kłócą się nieustannie o najdrobniejsze sprawy.

Mimo wszystko, pod tą pozorną niechęcią kryła się wyryta ciężkimi latami lojalność, zaufanie i oddanie, o które niektórzy gotowi byli zabić.

Carian rozumiał obawy brata i jego przezorność, ale jeżeli ta dziewczyna faktycznie była szpiegiem — w co szczerze wątpił — nie mogliby jej przyłapać na żadnym gorącym uczynku, gdyby siedziała w celi. Wypuszczenie jej do pewnej części kompleksu zdawało się mieć więcej sensu, a przynajmniej to podpowiadał Carianowi jego zmęczony umysł.

Podpowiadał mu jeszcze jedną rzecz, ale z tym mężczyzna wolał zaczekać, aż się wyśpi i przemyśli wszystko porządnie.

Gestem przywołał do siebie Rahilla i Leandera. Temu pierwszemu polecił otworzenie celi, a drugiemu wytłumaczył dokładnie, co ma zrobić, po czym podniósł się od stołu.

Rahill machnął ręką na Lavandeę, a ta, z pewnymi oporami, wyszła z celi.

— Co zamierzacie? — Stanęła przed nim, a ponieważ nie była zbyt wysoka, zadarła głowę, aby spojrzeć kapitanowi w oczy. Jej własne były szare, jak wzburzone morze. Dziewczyna miała też na tyle drobną sylwetkę, że Carian zastanawiał się, jak właściwie doszła aż do przełęczy, skoro wyrzuciło ją na plaży.

Mruknął pod nosem.

— Przeniesiemy cię do innej części. Będzie tam cieplej i wygodniej — wytłumaczył, cały czas taksując ją wzrokiem. Wtedy też zauważył krwawiące ramię, więc złapał jej rękę i zdjął szmatkę, którą była owinięta. Dziewczyna drgnęła, jakby chciała mu się wyrwać, ale prędzej złamałaby rękę, niż faktycznie mu się wyszarpnęła.

Carian zmarszczył brwi.

— Tak, wiem, nie wygląda dobrze — uprzedziła go, a on pokiwał głową i skrzyżował z nią spojrzenie.

— Coś jeszcze ci jest?

— Nie. Poobijałam się i zwichnęłam kostkę — odparła, ale po chwili dodała: — Już ją nastawiłam.

— Sama? — Puścił jej ramię.

— Jestem medykiem — przypomniała spokojnie, dźwięcznym, cichym głosem.

— Rozumiem — mruknął bez przekonania. — Chodźmy, nie chce mi się tu dłużej siedzieć. Głodny jestem. Zostało coś jeszcze? — zagadnął towarzyszy, przechodząc przez ciemny korytarz. Huk rzeki był coraz bardziej ogłuszający.

— Mało. Zresztą, lepiej najedz się chleba, Idris nie jest mistrzem kuchni. — Leander zrównał z nim krok na rozwidleniu dróg. Z lewej strony migotliwe światło pochodni rzucało cienie na kamień, a z prawej wyzierało blade światło księżyca, przyćmione ciężkimi chmurami.

Cudownie... nie dość, że Idris powinien być na Wschodniej Baszcie jeszcze za dnia, to w dodatku zajmował się gotowaniem, jakby chciał wszystkich potruć. Może i lepiej, że to on sam przed chwilą dojadał resztki.

— A co z Chioną? Nie miała mieć dzisiaj dyżuru? — Dawno go tu nie było, ale chyba nie stracił rachuby czasu.

Byli jeszcze w jaskini, gdy deszcz powitał ich swoimi obfitymi strumieniami, zacinając mocno.

Leander zwolnił, a w jego złotych oczach błysnęło coś, co nie spodobało się Carianowi.

— Chiona nie wróciła — powiedział cicho.

Kapitan zatrzymał się tak gwałtownie, że idąca za nim Lavandea obiła się o jego plecy. Nie zwrócił na nią uwagi.

Niebo rozciął piorun, a zaraz po nim pojawił się ogłuszający rumor. Carian, który zdążył nieco wyschnąć, znów zmókł przez obfitą ulewę, wlewającą się do jaskini.

— Szukaliście jej?

— Jeszcze nie, mieliśmy wyjść rano. Nie minęły dwie doby.

Carian poruszył się niespokojnie.

— Pójdę po nią — powiedział twardo i zrobił krok w kierunku linowego mostu, ale Leander złapał go mocno za ramię.

— Jest noc, pada deszcz, a ty jesteś zmęczony. Może wróci nad ranem? Chyba nie bez kozery sam ustanowiłeś te dwie doby na przeczekanie, jeśli ktoś by się nie zjawiał — upomniał go Leander. Kapitan, wyrwawszy ramię z ucisku, przełknął ślinę. Myśli mieszały mu się w głowie, nie potrafił ich oddzielić. Napływały z każdej strony, dopóki nie wybrał jednej z nich i nie wyciągnął jej na powierzchnię.

Rozprostował palce jednej dłoni.

— Dobrze — powiedział po dłuższej chwili, choć nie miał pewności, czy to zmęczenie nie bierze nad nim góry. — Ale jeśli o świcie jej tu nie będzie to pójdę jej szukać — dodał. Woda ściekała mu po ramieniu, niczym strumień nad przełęczą.

Twarz Leandera jak zwykle pozostała beznamiętna oprócz pojedynczego mięśnia, który spiął się, nim ten powiedział:

— Nie, kapitanie. Jesteś tu potrzebny. — Obejrzał się niepewnie na Lavandeę i dodał ciszej: — Ludzie cię potrzebują.

Ale oni akurat mogą poczekać, w przeciwieństwie do porwanych zwiadowców pomyślał, ale nie wypowiedział tego na głos, bowiem wiedział, że jest to podyktowane rosnącą irytacją i przejęciem. Nie mógł priorytetyzować żadnego ze swoich ludzi, ale Chiona... Chiona zawsze wracała przed czasem. Obierała krótsze drogi, wbrew nakazom, i za każdym razem przynosiła najwięcej potrzebnych informacji.

W końcu Carian, którego wiecznie trwająca ulewa zaczynała powoli doprowadzać do szału wytłumaczył Leanderowi, że później o tym pomówią, po czym ruszył przed siebie. Ryk rzeki ogłuszył go nieco, ale ten i tak pewnie wkroczył na chybotliwy most, nie podtrzymując się nawet asekurujących lin. Kilka kroków wystarczyło, aby przedostać się na jego drugą stronę. W oddali, pomimo zawężonego pola widzenia, dostrzegł czyjąś sylwetkę przebiegającą po innym przejściu. Podejrzewał, że to Idris zebrał potrzebne rzeczy i wyruszył na Basztę.

Carian w pierwszej chwili chciał po prostu pójść dalej, do swojego pokoju, i nareszcie odpocząć, ale przypomniał sobie, że prowadzą więźnia. Leander odruchowo nasunął kaptur na głowę i już po chwili znalazł się obok kapitana. Po drugiej stronie, w przeciwległym otworze skalnym, pozostał już tylko Rahill z Lavandeą, która zmarszczyła brwi na widok mostu. Deszcz zmoczył jej włosy i ubranie, pozbawiając ją całego brudu.

— Prędzej! — pogonił ich Carian tubalnym głosem, który powinien przebić się przez hałas. Rahill zerknął na niego i powiedział coś do Lavandei. Pokiwała głową i natychmiastowo, acz z lekkim wahaniem, popędziła przed siebie. Liny zakołysały się pod tym nagłym ruchem, a dziewczyna chwyciła się sznurów, aby nie spaść. Poradziła sobie jednak bez niczyjej pomocy, stając z wyraźną ulgą na twardym kamieniu.

Przyjrzał się jej. Bezskutecznie próbowała otrzeć ściekającą z twarzy wodę.

— Co wam tak długo zajęło? — spytał, na co dziewczyna spiorunowała go wzrokiem. Uniosła wyżej brodę i odruchowo wypięła pierś.

— Rahill powiedział mi, że przez mosty może przechodzić tylko jedna osoba naraz i zastanawiał się, czy go nie złajasz, jeśli mnie puści samą, kapitanie — odparła z lisim uśmieszkiem. Obiekt jej kpin pojawił się obok nich. Carian zaś ledwo powstrzymał swoją dłoń przed uderzeniem się w twarz.

Nie skomentował tego, tylko dał sygnał, aby iść dalej.

Doszli do rozwidlenia. Rahill został z tyłu, żeby wciągnąć most. Pochodnie skończyły się kilka metrów dalej, więc ciemności otulały ich teraz zewsząd. Zatrzymał się, stając twarzą do Lavandei. Ręce miał złożone na piersi, nie trzymając ich blisko mieczy u pasa.

Leander, idący za dziewczyną, którą wyraźnie zastanowiło nagłe przerwanie wędrówki, dobył ze świstem swojej broni i złapał Lavandeę za ramię.

— Nie wpuszczamy dalej szpiegów — powiedział chrapliwym głosem, zamachując się mieczem.

Lavandea, kopiąc go, wyrwała mu się i wykonała szybki unik, ale gdy chciała pobiec dalej, Carian zastąpił jej drogę. Zatrzymała się centymetr od niego i zmieniła kierunek, lecz tam czekał już Leander, który spróbował ją pochwycić. Udało mu się to — oplótł wokół niej ramię i przyciągnął tak, jakby chciał poderżnąć jej gardło, lecz wtem z ust dziewczyny dobył się głośny, dziki krzyk.

Kapitan wzdrygnął się nieco, słysząc ten hałas, a niepoinformowany Rahill przybiegł do nich, pozostając jednak w cieniu.

Zielarka wbiła Leanderowi łokieć w żebro i ugryzła go w rękę, a Rahill posłał Carianowi pytające spojrzenie. Mężczyzna odwrócił wzrok od walczącej dwójki i po prostu skinął mężczyźnie głową, na znak, że wszystko jest w porządku.

Lavandei nie udało się wyrwać — została powalona na ziemię, z mieczem nad kręgosłupem. Leander, po którego ręku ściekała krew, oddychał miarowo, gdyż wcale się nie zmęczył.

— Mogliście mnie zabić od razu, wy popaprańcy! — wyrzuciła z siebie, wraz z niezbyt bogatą wiązanką przekleństw.

— Puść ją już — polecił Carian, a jego zielone oczy skupiły się na wijącej na ziemi dziewczynie. Gdy Leander zwolnił uchwyt, poderwała się na nogi, obrzucając ich zdezorientowanym spojrzeniem. Główne pokłady swej złości skupiła na kapitanie, który przez cały ten czas po prostu stał, nic nie robiąc.

— O co wam chodzi? — warknęła. Szare oczy przypominały teraz wzburzony ocean. — To jakiś dziwny fetysz? Ładni mi rebelianci!

— Musieliśmy coś sprawdzić — odparł po prostu Carian. Na jej twarzy zaszła pewna zmiana, jakby dotarło do niej, co zrobili. Otwarła usta, żeby coś powiedzieć, ale porzuciła ten zamiar, gdy skrzyżowała z Carianem spojrzenie.

Mężczyzna uniósł kącik ust. Cieszył się, że nie próbowała walczyć, choć to oczywiście nie wykluczało żadnych jej umiejętność. On sam kiedyś musiał udawać bezbronnego, co jednak w sytuacji kryzysowej okazało się niebywale ciężkie. Ta dziewczyna z pewnością potrafiła się bronić, ale nie wykazywała ofensywnych ruchów.

Przynajmniej na razie.

W głowie dźwięczały mu słowa jego brata... Jego podejrzenia i kolejne teorie. Prychnął w duchu na jego przesadną wręcz ostrożność i nakazał Leanderowi zaprowadzenie zielarki do wolnej komnaty.

— I podrzuć jej jakieś ubranie od Chiony — dodał, odwracając się w stronę korytarza prowadzącego do spiżarni.

— Zdenerwuje się! — zawołał Rahill. Kapitan zatrzymał się w połowie kroku.

— Czemu miałaby się zdenerwować?

Rahill popatrzył na niego z rozbawieniem. Dostrzegł to, pomimo mroku.

— Bo to jej ubrania — odparł po prostu, wsuwając ręce w kieszeń. — Spróbuj zabrać kobiecie jej ubrania.

— My to już wiemy, jak zabierasz kobietom ubrania! — Po korytarzu poniósł się głos Leandera, na który Carian zaśmiał się pod nosem. Rahill zaś uśmiechnął się, jak gdyby właśnie go pochwalono. Jego zęby błysnęły w ciemności.

— Więc co mamy zrobić? — zapytał, ale nie zaczekał na odpowiedź, tylko machnął ręką. — Nie zdenerwuje się. W razie czego wyślijcie ją do mnie.

Blondyn wzruszył ramionami.

— Twoja wola, kapitanie. — Po czym zniknął w trzecim wyjściu rozwidlenia.

Carian odetchnął głośno i ruszył przed siebie. Ulewa była tutaj ledwie słyszalna, dopóki nie minął jednego wyjścia, a potem kolejnego. Stąpał w mroku po sieci korytarzy tak skomplikowanej, że nauczenie się ich, rozmieszczenie straży i ulokowanie cywilów zajęło im blisko dwa lata.

Najbardziej niebezpieczne wyjścia zakopali, a od innych odstraszali królewskie warty dzikimi zwierzętami. Łapali węże i jadowite pająki. Nauczyli się naśladować odgłosy drapieżników.

Nikt nie zapuszczał się na dziką część tej wyspy, nie licząc plaży i kilku gór.

Teraz dysponowali więc bronią potężniejszą niż jakakolwiek inna.

Korytarze bowiem ciągnęły się aż do królewskiej rezydencji. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top