7. Objawienie

Musiał w końcu coś zrobić. Teraz!

– Ha-halo? – wydusił, chwytając za słuchawkę wciąż stojącego tu radia. Drżał jak porażony.

– Co się dzieje? – zapytała Diana, nie zdając sobie z niczego sprawy.

– On z-zniknął! Zabrali go! – wrzeszczał, paranoicznie rozglądając się wokół. – ...Nie ma go!

Wiedział, że oni zaraz tu wrócą. Że te bulwiaste głazy poruszą się, by wciągnąć go żywcem pod ziemię. Nie, nie mógł tu pozostać! Musi uciekać...! Musi go znaleźć!

Odczepił więc słuchawkę, gnając jak opętany w stronę wyłomu. Niemal zabił się na występie. Wszędzie było pełno krwi. Pędził – prosto w dół! Po zszarganej ziemi. Diana coś mówiła, nawet krzyczała, ale jego umysł nie potrafił tego zarejestrować. Rozejrzał się. Dziwne formacje skalne otaczały go z każdej strony, srożąc się w straszliwych, niemożliwych do opisania kształtach.

Wiktora nigdzie nie było.

– Konrad! – Usłyszał wreszcie Dianę, przejętą jak jeszcze nigdy dotąd. – Błagam! Powiedz, co się dzieje?! Halo?!

Wdech i wydech.

Zatrzymał się w jakiejś jamie, pośrodku niczego.

Miał rozprutą rękę. Ledwo zdołał ruszać palcami.

– Zabrali Wiktora – powtórzył, tym razem najciszej, jak tylko zdołał. Czuł się obserwowany. – Te kreatury...!

– Co? Powtórz, kto go zabrał? Chyba nie dosłyszałam.

– Nie wiem! Był i zniknął. Nagle, tak po prostu!

Jak obelisk.

– Może gdzieś tam jest? Poszukaj go!

– Właśnie to robię, do kurwy nędzy! – wybuchnął, gdy ból z rozdarcia zaczął dręczyć go morderczymi falami napływających katuszy. Musiał nieźle zaryć o kamień.

Ja pierdolę!

Zacisnął zęby. Nagle zdał sobie sprawę, że cały jego ekwipunek pozostał w tamtej pieczarze... gdzieś tam, na górze... Gdzie?!

Ukradkiem wychylił się zza krawędzi czarnej, przypominającej obsydian skorupy. Nikogo nie zobaczył. Pustka. Jedna, wielka przestrzeń – przeklęta równina we wnętrzu ziemskich czeluści, która nie powinna istnieć. Szybko więc opatrzył ranę, zrywając kawałek koszulki, a następnie odbezpieczył broń i wyruszył dalej, szukając wyjścia... Wiktora. Czegokolwiek.

...Stojący na szczycie rozrywał chmury swoim czarnym jak sama śmierć, olbrzymim wierzchołkiem...

Aż nagle poczuł wibrację.

Puste dudnienie z samego dna otchłani, które rozeszło się echem po jaskini.

Zamarł, nasłuchując w obezwładniającym poczuciu silnego, pierwotnego lęku.

Coś tam było.

Coś okropnego, głęboko w podziemiach, tuż pod jego drżącymi stopami.

– Diana... – wyjąkał, próbując opanować istne apogeum grozy. Jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył tak silnego wrażenia obecności zła. Chciał coś powiedzieć, cokolwiek, ale w obecnym stanie potrafił jedynie myśleć o tej chorej, bluźnierczej potworności, która – jak sądził – zmierzała prosto z jego stronę... by go porwać... ciągnąć w najgłębsze zakamarki piekieł... Boże!

– Hej, hej! Spokojnie! – zawołała, tym razem ze szczerym i wyraźnym przejęciem. – Słuchaj! Jestem tu z tobą, choćby przez radio. Oddychaj głęboko! Musimy razem to przetrwać, okej? Słyszysz?!

– Tak – odparł, ostatkiem sił chowając się za jednym z tych garbatych nacieków. Miał wrażenie, że coś go miażdżyło od środka. – Ja... Nie wiem, gdzie jestem. Oni tu są. Diana, ja...!

– Zróbmy tak – zaproponowała. – Zamknij oczy, odetchnij, a potem znajdziemy wyjście. Na spokojnie. Pamiętaj, że tu jestem. Wyobraź sobie, że stoję obok.

– Diana. Nie wiem, czy... – zaczął, ale jego głos się załamał. Nie potrafił myśleć.

– Proszę! – naciskała, niemalże szeptem. – Czujesz, jak tu jestem?

Nie miał wyboru. Musiał jej zaufać – ten jeden, ostatni raz, choć kłębiące się ciemności zdawały się wzywać jego imię. Zamknął oczy, wziął głęboki wdech, a po chwili wypuścił całe powietrze. Diana... Tak, stała tu – przywołał ją.

– Dziękuję – oznajmił, widząc, jak jego własny wytwór wyobraźni zaczął się uśmiechać. Czas się stąd wynosić. Ostrożnie rozejrzał się wokół. Te skały i jaskinie... tak cholernie przypominały mu o obelisku.

Nie, nie myśl o tym.

– Ech... Przepraszam, że byłam taka oschła – wypaliła nagle. – Jakoś nigdy, wiesz... nie umiałam się otworzyć.

– Jak stąd wyjdziemy, to zaproszę cię na piwo – zdecydował, patrząc się w mrok. Niby obiecał sobie, że to koniec jakichkolwiek relacji, ale teraz... Jebać to. Może czasem warto odłożyć na bok to, co należało już do przeszłości?

Konrad pośpiesznie minął ogromną szczelinę, prowadzącą chyba do samego piekła. I co gorsza, te stalagmity... Boże. One wszystkie miały jednakową wysokość.

One wchodziły do tej rozpadliny.

– Ej, co ty tam rysowałaś? – zapytał, by dodać sobie otuchy. Niestety, nie zdołał ukryć swojego roztrzęsionego głosu.

– Ja? No, ten... A, takie bazgroły. Wiesz, kocham latać i gdy widzę świat z góry, to... Ech, chyba jeszcze nikomu o tym nie mówiłam, przepraszam. Po prostu widzę, jak tam, w górze nasze problemy stają się takie małe... A potem jakoś staram się to oddać na papierze. To, co widzę.

Konrad ze zgrozą odkrył, że sygnał zaczyna zanikać. Jej głos stawał się coraz bardziej wykoślawiony. Oddalał się.

– Rysowałaś obelisk?

Nie odpowiedziała.

A na domiar złego, chyba pobłądził już całkowicie. Szwendał się bez celu wśród obłędnie pulsujących, martwych trzewi z kamienia – właściwie cała ta przestrzeń wyglądała jak z najczarniejszego, przyprawiającego o dreszcze koszmaru. Nawet nie wiedział już, na co patrzy. Otaczające go, złowieszcze sylwetki tytanicznych brył do bólu przypominały ruiny, choć ich kształt zdawał się przeczyć jakimkolwiek prawom natury. Chore, wypaczone skupisko zapadłych, ropiejących czernią struktur, głazów i rozerwanych szczelin. One się... ruszały?

A co najgorsze, miał wrażenie, że coś w ich głębi odwzajemniało jego spojrzenie. Wielka, odrażająca masa istot nie z tego świata.

Te ruiny żyły.

– Diana, słuchaj...

Niestety, nikt mu nie odpowiedział.

Zniknęła.

Wtedy, gdy najbardziej jej potrzebował.

Zaczekał jeszcze chwilę – minutę, może dłużej, ale narastający z każdą sekundą stres zaciskał się wokół niego z siłą potwornego imadła.

– Diana?! – wrzasnął do słuchawki, bliski płaczu. Gorzej już chyba być nie mogło. – Odpowiedz, proszę! PROSZĘ!

Upadł na kolana, patrząc w ziejącą czeluść.

...Zniknęła.

Dlaczego?!

Dlaczego?!

Dlaczego?!

Poczuł, że zaczyna tracić zmysły. To wszystko nie miało sensu. Przegrał.

– Diana...!

Upadł na ziemię, kuląc się w nagłym napadzie brutalnych spazmów, króle przygniotły go do ziemi niczym walec. To koniec. Zostawiła go pośród tej piętrzącej się wokół szkarady, która zdawała się pożerać go w epicentrum jakiegoś obcego, nienazwanego uniwersum. Krwawiącego nieporządku, który przenikał do rzeczywistości. Było coraz gorzej. Widział to – wręcz wrzynało się w jego mózg, wypalając rozgrzanym prętem okrutne wizje zza pękniętej kurtyny. Tysiące krzyczących ofiar, żywcem zarzynanych pod ziemią. Zwyrodniały wrzask – istna esencja nieprzerwanej agonii, przeobrażona w jeden, obrzydliwy zew. Oni wszyscy widzieli ten obelisk, więc do niego przyszli. Stał tu. Na samym środku, rozdzierając osnowę wszechświata.

Konrad zrzygał się, gdy jego żołądek stanął w morderczym zacisku. Wołali go.

– Widzisz, Konradzie jak to jest... – Nagle do jego uszu dotarł doskonale znany mu głos. Wiktor wrócił, ale jakby...Odmieniony.

Brzmiał, jakby to nie był on.

Konrad spróbował powstać, lecz ledwo trzymał się na nogach. Spojrzał przed siebie. Jego towarzysz stał przy samej krawędzi rozpadliny, w całkowitej ciemności. Patrzył na niego spojrzeniem tak posępnym i ponurym, jakby ktoś wydarł mu duszę. I te oczy...

Puste, ślepe bielma.

– Jednego dnia patrzysz w gwiazdy, by później pogrążyć się w pustce – przemówił. – Nigdy nie wiesz, co spotkasz tam, na dole.

– Rany, co ci się stało? I gdzie ty byłeś?!

Wiktor zbliżył się do niego.

– To, co widziałem... – odrzekł, wpadając w bezdenną przepaść własnej świadomości. – Ty tego nie zrozumiesz, Konradzie.

– Co takiego widziałeś...?

Zamilkł na chwilę, po czym jego blade oczy skierowały się prosto na rozmówcę.

– Ukryty wymiar – wyszeptał, jakby innym głosem.

Konrad aż wzdrygnął, odsuwając się od swojego na wpół żywego przyjaciela, pochłoniętego jakąś dziką, iście obsesyjną manią.

– Wiesz, to tylko puste słowa. Natomiast rzeczywistość... – przerwał, drżąc jak szaleniec. – Chcesz wiedzieć, co blokowało sygnał? Skąd wziął się ten obelisk? To, co tak naprawdę kryje się pod nami?

– Ja...

– Pozwól, że ci pokażę.

Wiktor mechanicznie wskazał w dół przepaści jakby nigdy nic. Wyglądał, jakby zaraz miał się w nią rzucić.

Może to jego jedyna okazja. Konrad zaszedł już tak daleko, że teraz ani myślał się wycofać. Oj nie, nie teraz. Pokaże jej, że wcale nie jest bezwartościowy. Uratuje ją! Naprawi... naprawi świat.

Spojrzał w dół.

To, co zobaczył...

Była to chwila, w której cała jego psychika – wszystko, czym kiedykolwiek żyło, zostało rozerwane na strzępy. Zmiecione w pustkę niebytu.

Zobaczył to.

Rozwarta brama.

Chorobliwe wizje czystego, niepohamowanego terroru osiągnęły swój zenit, bezlitośnie wwiercając się pod jego czaszkę. Widział obrazy, których nawet nie próbował zrozumieć. To było... Niewyobrażalne. To... nie miało prawa istnieć.

Tam były... stworzenia, choć pojęcie to nawet w najmniejszym stopniu nie było w stanie wyrazić tego, czym to było naprawdę. Chore abominacje. Pierwotny nieład – plugastwo z innego wymiaru, prosto z dalekich, niezbadanych rejonów kosmosu. Było tam – w milionach, miliardach... Zstępowało z nieba, podobne jakby do czarnej dziury albo jakichś bezkształtnych wynaturzeń prosto z umysłu opętańca. One przenikały, wypaczały... łamały granicę tego, co w ogóle można nazwać bytem. Wciągały. Obcy, chory koszmar.

Są już blisko. Wkrótce przybędą. Objawią się na niebie.

Konrad nie potrafił tego znieść – wrzeszczał w totalnym obłędzie, widząc, jak obelisk rozpruwa chmury. Było już za późno – zdecydowanie! On już ich wzywał, szczepiąc martwicę głęboko pod ziemią na wzór rozkładającego się truchła. Prawdziwe wrota do królestwa niepojętych koszmarów, ukrytego świata o nieprawdopodobnych właściwościach. Przedwieczny terror, który rozstępował się tuż na jego oczach.

A on spoglądał prosto w jego czeluść. Widział jego prawdziwą naturę. To, co było poza. Jedyne, co mógł zrobić, to oddać się w obłędny wir totalnego szaleństwa – tak samo, jak tysiące samotnych wędrowców, którzy zbłądzili w dalekich ostępach Syberii. Posągi. Tak, jak mieszkańcy tamtego miasta. Diana. Wiktor.

Oni wcale nie zniknęli.

Być może to kwestia siły woli albo jakiegoś złudnego, ukrytego w głębi serca przekonania, że Diana wciąż jeszcze żyje i liczy na jego pomoc... ale Konrad wreszcie zamknął oczy, być może już na zawsze.

Pamiętał tylko jak wyjął pistolet, po czym wpakował cały magazynek w Wiktora, by później strzelić sobie w łeb. Niestety, nie starczyło mu amunicji. Zaczął biec – błądzić po labiryncie niezmierzonej szkarady, przeobrażonej przez to coś na swój obraz i podobieństwo. Nawet nie kojarzył, co się wtedy działo, ani kiedy wreszcie odnalazł wyjście. Uciekł, rozrywając swoją powłokę.

Minęło pięć minut. A może pięć lat.

Niestety, na górze nikogo już nie spotkał. Został tylko las i zdeformowane resztki tego, co niegdyś nazywał wspomnieniami. Uśmiech? Blond włosy... szara nicość. Pustka. I te nieskończone ostępy ponurej, pogrążonej w cieniu tajgi, której mgliste doliny i wąwozy skrywały w swoim wnętrzu rzeczy zbyt upiorne, by można je było kiedykolwiek wyjawić. Oby to miejsce się zapadło. Oby już nikt więcej nie musiał tego oglądać...!

W końcu Konrad już niczego nie pamiętał. Ani Diany, ani Wiktora ani nawet własnego imienia – wszystko się zatarło, wciągnięte w niepohamowany wir zaświatów. Jedyne, co pozostało, to wizja obelisku, który nieustannie rozrywał niebiosa. I wielki okrąg czarnej dziury, która niespodziewanie pojawiła się na nieboskłonie, zstępując coraz niżej i niżej... Upomniała się o niego.

Już nie mógł dłużej uciekać. Istoty przybyły.

Wzięły go z powrotem do siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top